Miałam już serdecznie dość swojej pracy. Wszystko przez nowego kierownika, którego zatrudniono trzy lata temu. Wcześniej nie narzekałam. Atmosfera w firmie była fajna, ludzie też w porządku. Ale z nastaniem pana Waldemara wszystko się zmieniło.
Chodziłam do pracy jak za karę. Przez osiem godzin siedziałam zestresowana, cały czas się bałam, co tym razem się wydarzy. Z nerwów nie mogłam spać, nie mogłam jeść, schudłam i byłam ciągle podminowana. Nie wiedzieć, dlaczego, od początku nie przypadłam do gustu kierownikowi. Już pierwszego dnia spytał:
– A pani tutaj trafiła przypadkiem, czy po znajomości? Bo inaczej nikt by pani nie przyjął – i uśmiechnął się tak, jakby powiedział świetny dowcip.
Nie wiedziałam, co miał na myśli, ale zrozumiałam, że raczej się nie polubimy. I tak też było. Pan Waldemar przy każdej okazji dawał mi odczuć, że jestem zbędna, bezużyteczna, głupia. Wziął mnie na celownik: wytykał każdy najmniejszy błąd, nawet takie, które innym uchodziły na sucho. Każde drobne niedopatrzenie urastało do rangi tragedii, która mogła zagrażać istnieniu firmy.
Byłam kłębkiem nerwów – miałam wrażenie, że im bardziej się staram, tym gorzej mi idzie. Niejednokrotnie zostawałam po godzinach, pracowałam w weekendy – byle tylko zadowolić przełożonego. Przestałam czytać i szyć, chociaż to były moje największe pasje. Czułam ból brzucha na samą myśl o tym, że za chwilę muszę iść do biura…
W końcu nie wytrzymałam i pożaliłam się mężowi. Za jego namową zaczęłam rozglądać się za inną pracą. Bałam się, że nic nie znajdę. Pan Waldemar skutecznie zabił we mnie pewność siebie. Na szczęście po kilku tygodniach udało mi się – chcieli mnie zatrudnić od zaraz, na satysfakcjonujące mnie stanowisko i, co najważniejsze, za wyższą pensję! Nie mogłam w to uwierzyć! Moje samopoczucie i samoocena poszybowały w górę!
Z jednej pensji trudno będzie wyżyć
Już następnego dnia udałam się do prezesa firmy z prośbą o rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron. Chciał oczywiście wiedzieć, co się stało, że tak nagle chcę odejść. Nie wiem, dlaczego, ale nie odważyłam się powiedzieć mu o tym, jak traktuje mnie kierownik. Powiedziałam tylko, że powodem są sprawy osobiste, i zapewniłam, że zdania nie zmienię. Nie był zbyt zadowolony, ale podpisał moją prośbę. A ja odetchnęłam z ulgą! Jeszcze tylko kilkanaście dni i wreszcie nastanie koniec tej nerwówki!
Te dwa tygodnie tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że podjęłam słuszną decyzję. Pan Waldemar – chociaż twierdził przecież, że ja się do tej pracy nie nadaję – był wściekły, że złożyłam wypowiedzenie. Dokładał mi obowiązków, teraz już na siłę szukał błędów, kazał robić to samo po kilka razy, twierdząc, że nie jestem wystarczająco dokładna…
Wreszcie nadszedł ostatni dzień. Z ulgą pożegnałam się ze wszystkimi. Nazajutrz, pełna nadziei, jechałam do nowej pracy. Najpierw dostałam umowę na okres próbny, na trzy miesiące. Praca mi się podobała, szef też mnie chwalił. Zaczynałam już wierzyć, że wreszcie wszystko zaczyna mi się układać, kiedy nagle odkryłam, że… jestem w ciąży!
Niby to nic strasznego, miałam prawie trzydzieści lat, byłam mężatką i oboje chcieliśmy zostać rodzicami. Ale kiedyś w przyszłości, jeszcze nie teraz! A już na pewno nie w momencie, kiedy dopiero co zmieniłam pracę i za chwilę miała mi się skończyć umowa na czas próbny!
– Maciej, co ja mam teraz zrobić? – płakałam mężowi w rękaw.
– Jak to co? Nic! Normalnie będziesz chodziła dalej do pracy, za dwa tygodnie dostaniesz nową umowę i potem dopiero powiesz o ciąży. Teraz nie możesz, prawo chroni cię dopiero od dwunastego tygodnia ciąży, więc nie ryzykuj! – radził.
Z jednej strony wiedziałam, że ma rację, ale z drugiej nie chciałam się tak zachować… To byłoby nieprofesjonalne, nie w moim stylu. Nie miałabym przyszłości w tej firmie i po urlopie macierzyńskim od razu by mnie zwolnili! Ale gdybym się przyznała, też nie miałabym już gdzie wracać, a i nawet na okres ciąży i kilku miesięcy po niej odebrałabym sobie wszelkie dochody.
Biłam się z myślami i sama nie wiem, jaką decyzję bym podjęła, ale problem rozwiązał się sam. Do dzisiaj nie wiem, skąd i jak, ale mój nowy szef dowiedział się, że jestem w ciąży, i wezwał mnie na rozmowę.
Było mi bardzo smutno i źle
– Który to tydzień? – spytał.
– Dopiero ósmy. Przepraszam, ja tego naprawdę nie planowałam! – tłumaczyłam się.
– Mam nadzieję, że rozumie pani, że w tej sytuacji nie będziemy mogli przedłużyć umowy po okresie próbnym. No cóż, wierzę, że nie było to celowe działanie i bardzo mi przykro, ale nie mam innego wyjścia…
Chciało mi się płakać, choć niczego innego nie mogłam się spodziewać. Wróciłam do domu i przeryczałam niemalże cały wieczór.
– Idź do lekarza, niech da ci zwolnienie! Nie będzie cię mógł wtedy wywalić! – denerwował się mój mąż.
Nie miałam jednak zamiaru brać fałszywych zwolnień. W gruncie rzeczy rozumiałam mojego szefa. Miałby mi dać umowę, wiedząc, że w każdej chwili, a najpóźniej za pół roku, pójdę na zwolnienie? Dwa tygodnie szybko minęły i zostałam bezrobotna.
Myślałam nawet chwilami, że sobie z tym wszystkim nie poradzę. Przy Macieju starałam się udawać silną, ale gdy wychodził do pracy, kładłam się na łóżku i albo leżałam, gapiąc się bez sensu w jeden punkt, albo płakałam. Któregoś dnia odwiedziła mnie Kasia, siostra męża. Dziś jestem prawie pewna, że to była jego sprawka, chociaż oboje temu zaprzeczali.
– Słuchaj, kochana, ja mam prośbę. Ty masz teraz tak dużo wolnego czasu, może mogłabyś zrobić mi szydełkiem jakąś serwetę do salonu? – spytała mnie Kasia z niewinną minką.
Szydełko, druty, maszyna, igły i nici – to były akcesoria, które uwielbiałam, i przy użyciu których potrafiłam – jak zgodnie twierdzili inni – wyczarować prawdziwe cudeńka! Od kilku lat, z braku czasu, niemal ich nie tykałam i prawie zapomniałam o swojej pasji. Chociaż świtało mi w tyle głowy, że prośba Kasi jest nieco naciągana i chodzi tylko o to, by znaleźć mi zajęcie, szczerze się ucieszyłam.
To był skok na głęboką wodę
Kasia wytłumaczyła mi mniej więcej, jaką serwetkę by chciała. Razem pojechałyśmy wybierać materiały i nici. W sklepie podobało mi się wszystko! Oczyma wyobraźni widziałam już serwetki, obrusy, szale, zasłony, które chciałabym uszyć czy wydziergać… Nie mogłam się oprzeć i kupiłam kilka metrów różnych tkanin i materiałów, nici, mulinę, kordonki…
– A ty się nie kładziesz? Dochodzi północ – zajęta robótkami ręcznymi, nie zauważyłam, że mój mąż przyszedł do salonu z sypialni.
– Tak, tak. Już idę, tylko to dokończę.
Odkładając szydełko, zastanawiałam się, dlaczego przepłakałam pierwsze dwa tygodnie po utracie pracy, zamiast od razu zabrać się za robótki ręczne. Uwielbiałam to przecież! I teraz wreszcie mogłam się tym zająć! Sen z powiek spędzało mi tylko jedno: jak będę zarabiać na życie?! Z jednej pensji Maćka trudno nam będzie wyżyć, nawet teraz, a tym bardziej gdy na świat przyjdzie nasze dziecko…
Po raz kolejny niezawodna okazała się Kasia. Po kilku dniach zjawiła się u mnie z dobrą nowiną!
– Słuchaj, pokazałam to twoje cudeńko koleżankom w pracy i mam zamówienie na dwie serwety. Nieco inne, ale wszystko ci zaraz wyjaśnię.
Z jednej strony byłam podekscytowana, z drugiej zestresowana. Jeszcze nigdy nie robiłam nic na niczyje zamówienie, poza rodziną i najbliższymi. Bałam się, że serweta się nie spodoba, że się ośmieszę… I nie miałam pojęcia, na ile wycenić swoje „dzieła”!
– Tylko nie bądź głupia, wyroby hand made są teraz na topie i kosztują dość sporo. Nie zaniżaj wartości rynkowej – puściła do mnie oko.
W ten właśnie sposób zarobiłam pierwsze pieniądze. I wtedy zakiełkował mi w głowie pomysł, że może właśnie tym powinnam się zająć? Nie tylko hobbystycznie, ale zarobkowo… Początkowo nieco nieśmiało reklamowałam się wśród znajomych, oni wśród swoich znajomych i tak krąg potencjalnych klientów się powiększał. Z czasem na jednym z portali społecznościowych zaczęłam pokazywać, co tworzę.
Początki były trudne, chwilami trochę nerwowe
Dużo było rzeczy dla dzieci, zwłaszcza chłopców, bo – jak wykazało usg – spodziewaliśmy się synka. Moje czapeczki, sweterki, narzutki, kocyki, pledy zyskały sporą popularność – inne mamy też chciały mieć takie dla swoich maluszków. Nie zarabiałam kokosów, ale kilkaset złotych na miesiąc zawsze uzbierałam, a to stanowiło dla mnie dużą sumę!
Po urodzeniu Tymka postanowiłam założyć działalność gospodarczą. Dzięki pomocy przemiłej pani z urzędu udało mi się nawet zdobyć dofinansowanie! I w ten sposób stałam się właścicielką firmy „Uszytki”!
Bałam się, czy mi się uda. Nie wiedziałam, czy zdołam utrzymać firmę, czy może będę musiała zamykać interes równie szybko, jak go otwierałam. Na szczęście wszystko jakoś się ułożyło. Oczywiście, zdarzały się gorsze okresy, miesiące, w których zarabiałam mniej, ale zawsze wychodziłam na prostą.
Tymon ma już prawie pięć lat, a ja nie chcę niczego zmieniać w moim życiu zawodowym. Nie szukam pracy u kogoś, wolę zostać na swoim – przecież robię to, co lubię, i w dodatku mam dużo czasu dla synka.
A przecież wieść o utracie pracy przyjęłam tak, jakby zawalił mi się świat. Dzisiaj wiem, że wyszło mi to na dobre. I jeżeli czegoś żałuję, to tylko tego, że tak późno zdecydowałam się na ten krok!
Czytaj także:
„Okropny wypadek wybudził mnie z letargu i wyrwał ze szponów nałogu. Dziś jestem czysta, robię to dla córki"
„Żona mojego szpitalnego sąsiada wydawała mi się aniołem. Całymi dniami siedziała przy mężu, nie to co moja Hanka...”
„Rozpiłam się po tym, jak mój mąż zginął w wypadku. Wpadłam w nałóg i otrzeźwiałam dopiero, gdy zabrali mi dziecko”