„Okropny wypadek wybudził mnie z letargu i wyrwał ze szponów nałogu. Dziś jestem czysta, robię to dla córki"

Kobieta, która przeżyła wypadek fot. Adobe Stock, New Africa
„Jak zaczęłam pić? Nie pamiętam. Mówi się czasem, że alkoholicy wyrastają z rodzin, w których dużo się piło. U mnie w domu tak nie było. Myślałam, że mam prawo do tej chwili przyjemności, czyli do lampki wina. Tylko że lampkę szybko zastąpiła butelka".
/ 18.09.2022 21:30
Kobieta, która przeżyła wypadek fot. Adobe Stock, New Africa

Pamiętam jak dziś łzy Weroniki, gdy otworzyłam oczy i na nią spojrzałam. Dookoła było biało, tylko ona siedziała przy moim łóżku w błękitnej bluzie i płakała. Nie wiem, czy robiła to ze smutku, czy z radości…

– Żyjesz, mamusiu! Tak się cieszę… Kocham cię, bardzo… – powiedziała i przytuliła swoją twarz do mojego policzka, ale zaraz potem jakby wzdrygnęła się i szybko odsunęła.

– Gdzie ja jestem? Co się stało? – pytałam moją 18-letnią córkę, bo byłam zupełnie zdezorientowana.

Weronika znowu zaczęła płakać.

– Miałaś wypadek, weszłaś na przejście na czerwonym świetle – powiedziała cicho i jakby z wyrzutem.

– Szczęście w nieszczęsciu, że kierowca mocno zahamował i że szybko przyjechało pogotowie. Po co wtedy wychodziłaś z domu? – teraz wyrzut w jej głosie był bardziej wyczuwalny.

Po co wychodziłam? – pomyślałam

Pewnie po to samo, po co wychodziłam już wiele razy wcześniej wieczorami, gdy siedząc przed telewizorem i sącząc wino czy mocniejszy alkohol, nagle zauważałam, że butelka jest pusta. I trzeba było iść do pobliskiego sklepu po następną. Ale nie pamiętałam ani tego wieczoru, ani faktu, że wychodziłam. Może tylko oślepiający blask zbliżających się świateł i ogłuszający pisk opon.

Piłam. Naprawdę dużo piłam. Wciągnęłam się w nałóg niepostrzeżenie i byłam przekonana, że wcale nie jestem uzależniona. Że piję tylko dlatego, że mam na to ochotę. I że po stresującym dniu w pracy mam prawo do tej chwili przyjemności, czyli do lampki wina. Tylko że lampkę szybko zastąpiła butelka. Albo dwie lub trzy.

Jak zaczęłam pić? Nie pamiętam. Mówi się czasem, że alkoholicy wyrastają z rodzin, w których dużo się piło. U mnie w domu tak nie było. Mama w ogóle nie sięgała po alkohol. Chyba nigdy nie widziałam jej z kieliszkiem w ręku, nawet na imieninach czy weselach. Mówiła, że nie lubi ani smaku alkoholu, ani tego, jak człowiek się potem czuje.

Raz tylko, kiedy byłyśmy na wczasach, zauważyłam, że wypiła w restauracji drinka ze znajomymi. Ojciec też, jak na polskie realia, nie pił zbyt wiele – tylko wtedy, gdy była jakaś rodzinna uroczystość. Sam w domu nigdy nie sięgnął nawet po piwo. Czasami zdarzało mu się wrócić na rauszu z fabryki, w której pracował, zwłaszcza po wypłacie, bo musiał ją „oblać” z kumplami z brygady.

Pierwszy raz napiłam się piwa na trzydniowej wycieczce, na którą pojechałam z klasą w liceum. Chłopcy przemycili kilka butelek w plecaku i potem, na konspiracyjnej imprezie, o której opiekunowie nie mieli pojęcia, wypiliśmy po kilka łyków. Gorzkie było to piwo, do dziś pamiętam, jak bardzo mi nie smakowało. Ale za to zrobiło się wesoło. Z byle głupstw zaśmiewaliśmy się tak głośno, że w końcu do drzwi zapukał nauczyciel. Butelki udało się schować, ale i tak była draka.

Córka patrzyła na mnie tak dziwnie

Później wyjechałam do dużego miasta na studia. Dostałam się na moją wymarzoną filologię angielską i zamieszkałam w akademiku. A studenci lubią imprezować. Mieszkałam w pokoju z dwiema starszymi dziewczynami, które wiodły wesołe, studenckie życie. Balangi bardzo często odbywały się u nas w pokoju.

Czasem chodziłyśmy do innych „w gości”, czasem gdzieś do pubu w mieście. Piwo stało się nieodłącznym elementem tych spotkań. Dzisiaj jestem przekonana, że niektórzy chłopcy już wtedy uzależnili się od alkoholu. Ale przecież, przechwalając się między sobą „ile to ja wczoraj wypiłem”, żaden z nich nawet o tym nie myślał.

Mnie na szczęście bardzo dobrze szło na studiach, dostałam nawet stypendium naukowe, więc nie musiałam brać pieniędzy na utrzymanie od rodziców. Aby sobie jeszcze dorobić, na czwartym roku zatrudniłam się na próbę w firmie rekrutującej do pracy na stanowiska menedżerskie.

Z początku wykonywałam tylko prostą, żmudą robotę. Ponieważ jednak świetnie znałam angielski, przełożeni zaczęli zabierać mnie na spotkania z rekrutowanymi kandydatami z innych krajów. Dobrze sobie radziłam, rozwijałam się i z czasem awansowałam. Gdy kończyłam studia, byłam już cenionym pracownikiem. Ale w firmie kwitło też życie służbowo-towarzyskie.

Po południu często zdarzały się spotkania czy bankiety, a na nich dobre wino, wymyślne drinki. W weekendy czasem były firmowe wyjazdy integracyjne. Tam alkohol lał się strumieniami. Wręcz wypadało napić się z kierownikiem czy szefem działu. I ze wszystkimi współpracownikami, żeby się dobrze bawić. No bo przecież temu służą takie wyjazdy.

A jak w weekendy nie było służbowych wyjazdów, to zawsze trafiła się jakaś okazja, żeby w prywatnym gronie spotkać się ze znajomymi – z pracy, ze studiów albo też z kimś z rodziny. I oczywiście się napić!

W pracy poznałam przyszłego męża

Rok po ślubie urodziła się Weronika. Niestety, od razu pojawiły się problemy. Mój mąż nie był tak bardzo skoncentrowany na rodzinie, jak na firmie. Piął się po szczeblach kariery i późno wracał do domu, a w dodatku zwykle był jakiś nieobecny. Wkrótce okazało się, że zdradzał mnie z koleżanką z pracy. Jego i moją. Postanowiliśmy się rozstać.

W ciąży ani na urlopie macierzyńskim nie wzięłam alkoholu do ust. I wcale mi tego nie brakowało. No,  może czasami, gdy odwiedzali nas znajomi i oni wszyscy zaczynali być weseli, a ja musiałam zajmować się dzieckiem. Gdy Weronika miała pół roku i odstawiłam ją od piersi, zdarzało mi się przy takich okazjach skosztować mocniejszych trunków.

Rok po urodzeniu córki wróciłam do pracy. Do innej firmy, która zajmowała się tym samym co poprzednia. Przy dziecku pomagała mi mama, a jak mała skończyła trzy lata, poszła do przedszkola. Później do szkoły i życie jakoś się toczyło. Związałam się potem z pewnym mężczyzną, ale po dwóch latach, gdy wygasł między nami ogień, rozstaliśmy się bez żalu.

Nie czułam się jednak samotna, bo miałam znajomych i wiodłam bogate życie towarzyskie. Jak szłam na spotkanie, zawsze po drodze kupowałam butelkę wina. W pewnym momencie stało się oczywiste, że bez alkoholu nie ma po co się spotykać. I nie chodziło wcale o to, żeby pić do upadłego, ale by poprawić sobie nastrój i swobodniej rozmawiać.

Lodówka pusta, ale flaszka musiała być

Z czasem zaczęłam popijać sama, w domu, po pracy. Nalewałam sobie kieliszek wina, zanim usiadłam przed telewizorem. Weronika była wtedy zajęta swoimi sprawami – uczyła się albo siedziała w internecie. Czasem przychodziła do mnie zapytać, jak zrobić jakieś zadanie z angielskiego czy innego przedmiotu, i wtedy patrzyła na mnie jakoś tak dziwnie.

Mnie się wydawało, że wszystko jest w porządku i nic po mnie nie widać, ale ona najwyraźniej dostrzegała, że zachowywałam się inaczej. Czasem miałam wrażenie, że córka się mnie boi albo wstydzi…

– Mamo, dlaczego ty ciągle pijesz alkohol? – zapytała pewnego dnia, gdy wróciła ze szkoły, a ja już siedziałam z winem w ręku.

Zmroziła mnie tym spostrzeżeniem. Od tego czasu starałam się ukrywać przed nią kieliszek, ale i tak czasem go zauważała. Albo pustą butelkę, leżącą przy łóżku, kiedy zamroczona zasypiałam przez telewizorem. No i z pewnością poznawała po mnie, że jestem na rauszu albo wręcz pijana.

Zaczęłam zaniedbywać dom. Nie zależało mi już, żeby mieszkanie było posprzątane, a lodówka zaopatrzona. Dla mnie nie było ważne jedzenie, a jedynie alkohol. Nigdy nie zapominałam o tym, by go sobie kupić. Pięć-sześć piw, dwa wina albo pół litra wiśniówki. Z czasem nawet czystej.

Córka patrzyła na to, co się ze mną dzieje, coraz bardziej przerażona. Gdy zwracała mi uwagę, że mam problem, bardzo się na nią denerwowałam. Krzyczałam, że nie ma prawa mnie pouczać. Może miotałam pod jej adresem przekleństwa, ale nie pamiętam, bo coraz częściej urywał mi się film. 

Przeprosiłam moją córkę z całego serca

Tak jak wtedy, gdy w drodze po kolejną butelkę wpadłam pod samochód. To był rzeczywiście cud. Podwójny, bo nic poważnego (poza wstrząśnieniem mózgu i stłuczeniem żeber) mi się nie stało, i wreszcie otrzeźwiałam. Wtedy w szpitalu, kiedy obok mnie siedziała szlochająca Weronika, ja też się rozpłakałam. Przeprosiłam moją córkę z całego serca, najszczerzej jak umiałam, za to, co zrobiłam, za moje zachowanie. I przysięgłam jej, że już nigdy nie wezmę do ust alkoholu.

Wiedziałam, że sama nie dam sobie rady z nałogiem. Dlatego już po kilku dniach, zaraz po opuszczeniu szpitala, udałam się do najbliższego klubu Anonimowych Alkoholików. Dostałam tam wsparcie, którego potrzebowałam, i przeszłam całą terapię. Poznałam tam wielu wspaniałych ludzi, którzy, podobnie jak ja, ocknęli się i nagle zapragnęli zawalczyć o swoje życie. I z czasem ze zdumieniem przekonywali się, że jednak można normalnie funkcjonować i świetnie się bawić bez alkoholu.

W klubie AA poznałam Marka. Jesteśmy razem. Czuję się szczęśliwa. Od wypadku minęły dwa lata.  Ważniejsze od poprzednich, bo trzeźwe. Chciałabym Ci, córeczko, jeszcze raz podziękować za to, że dzięki tobie przebudziłam się do życia.

Czytaj także:
„Zwierzałam się przyjaciółce z intymnych sekretów, a ona kopała pode mną dołki. Modliszka robiła to, by zaistnieć w pracy"
„Rzuciłem prawdziwą miłość dla >>skarbu<<, który okazał się podróbą. Chciałem jej się oświadczyć, a ona zabawiała się z nowym gachem"
„Narzeczona odizolowała mnie od całego świata. Straciłem kontakt z przyjaciółmi i rodziną, bo nie tolerowała obcych”

Redakcja poleca

REKLAMA