„Rwałem włosy z głowy na myśl, że żona znów jest w ciąży. Ledwo odkopałem się z pieluch i znów wpadłem w kupki i zupki”

wściekły ojciec fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
„Mam 40 lat i trójkę dzieci. Jeszcze dwa lata temu byłem zupełnie innym człowiekiem. Nerwowym mężem i udręczonym ojcem. Typowym frustratem. Marudą niepotrafiącym docenić, że ma zdrowe dzieci i wspaniałą żonę”.
/ 15.04.2023 09:15
wściekły ojciec fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Niektórzy księża, zwłaszcza ci bardziej weseli, przekonują, że pan Bóg ma poczucie humoru. Też mi się tak czasami wydaje. Dlaczego? Bo mam wrażenie, że rzucił we mnie dla przestrogi kasztanem…

Mam czterdzieści lat i trójkę dzieci. Jeszcze dwa lata temu byłem zupełnie innym człowiekiem. Nerwowym mężem i udręczonym ojcem. Typowym frustratem. Marudą niepotrafiącym docenić, że ma zdrowe dzieci i wspaniałą żonę. Że cieszy się dobrą pracą i naprawdę przyzwoitymi zarobkami. Ciągle było mi źle, wiecznie byłem zmęczony życiem.

Wściekałem się już od samego rana – że trzeba wstać, budzić dzieci, szykować im śniadanie, wyciągać z łóżek, pomagać im się ubierać, a potem  poganiać do wyjścia z domu i wieźć przez miasto do szkoły i przedszkola. Miałem wrażenie, że rodzicem jest się tylko po to, by pilnować, poganiać, karcić i dyscyplinować.

– Coście tu narobiły, do cholery! – krzyczałem, gdy znów zachlapały całą podłogę w czasie kąpieli. – Kto to będzie teraz ścierał? Wy?! Szlag mnie zaraz… – darłem się, bo irytowała mnie oddalająca się perspektywa wieczornego seansu telewizyjno-piwnego.

– Robert! – upominała mnie żona. 

– No co? W ogóle nie szanują naszej pracy. Ciągle tylko nam roboty dokładają!

– Zaraz tam pościeram. Wyjmuj je już…

– Wyłazić… No, wyłazić, mówię!

Dzieci często prosiły, żebym im coś poczytał, opowiedział, ale od dawna nie miałem na to ochoty. Wymigiwałem się pracą, przekonywałem, że muszę siąść do komputera. No i tak robiłem, ale po prostu oglądałem jakieś bzdury w internecie. Wydawało mi się, że to jest relaks.

Ignorowałem też żonę, która próbowała ze mną rozmawiać, popytać, jak minął mi dzień. Zamiast patrzeć jej w oczy, posłuchać, co ma do powiedzenia, wolałem się gapić w ekran telewizora czy monitor. Tak właśnie uciekały mi kolejne lata. Byłem przepełniony frustracją i goryczą.

Strach sparaliżował moje myśli

Wszystko zmieniło się za sprawą jednego badania. Od dawna męczyła mnie bezsenność, więc szukałem na nią sposobu, wędrując od lekarza do lekarza. Jeden z nich uznał, że to może być wina tarczycy. Poszedłem więc na USG. No i okazało się, że mam na niej jakieś guzki. Już samo słowo „guzki” mocno mnie zaniepokoiło, a gdy jeszcze usłyszałem, że wyglądają one na tyle podejrzanie, że trzeba zrobić biopsję, to już całkiem spanikowałem.

Nigdy jeszcze nie miałem poważnych problemów ze zdrowiem. Dlatego nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Umówiłem się na zabieg pobrania próbki do badania histopatologicznego i wróciłem do domu. Po drodze wyobrażałem sobie najgorsze. Strach powoli zamieniał się w panikę, a ta w rozpacz. Przecież będą sprawdzać, czy mam raka! – powtarzałem sobie w myślach, a histeria narastała.

Do domu przyjechałem śmiertelnie przerażony i załamany. Żona próbowała mnie uspokoić, ale pomogła dopiero szklanka whisky. Wypiłem ją prawie duszkiem i usiadłem, żeby porozmawiać. Magda starała się udawać spokojną, ale też była roztrzęsiona.

– Robert, kochanie, nie przejmuj się. Nie wiemy, jakie to guzy. Każdy coś takiego gdzieś tam w ciele ma…

– Ale ja będę miał biopsję! A wiesz, jak to się kojarzy. Nie mogę w to uwierzyć!

– Spokojnie. Jeszcze nic się nie stało. Zaczekamy na wyniki badań.

– Zaczekamy? Siedem dni? Wiesz, jak to długo?! – irytowałem się, a w tym czasie starsza córka przyszła do pokoju.

Usłyszała podniesione głosy i chciała zapytać, co się stało.

– Nic, kochanie – odpowiedziała Magda. – Rozmawiamy z tatusiem o pracy. Chodź, położę cię do łóżka.

Wyszły z pokoju, a ja się popłakałem. Z frustracji, rozżalenia, złości… Z tego, że przez ten strach nie mam siły iść do dzieci. Bo nagle tego bardzo zapragnąłem. Świadomość, że mógłbym umrzeć i nigdy więcej ich nie zobaczyć, momentalnie mnie otrzeźwiła. Komuś, kto nigdy nie przeżył takiego wstrząsu, może się to wydawać naiwne i powierzchowne, ale lęk błyskawicznie uczy wartościować. Gdy człowiek ulega tym najprawdziwszym i jednocześnie najsilniejszym emocjom, wszystko staje się prostsze, bardziej przejrzyste.

Do mnie nagle dotarło, że nic w moim życiu nie jest ważniejsze od dzieci i żony. Uświadomiłem sobie, że to, co uznawałem do tej pory za przykrą konieczność, obowiązek, jest po porostu przyjemnością i przywilejem. Dotarło do mnie, jakim byłem idiotą, skończonym kretynem. Z każdym dniem tego przeklętego tygodnia docierało to do mnie coraz bardziej.

To był najtrudniejszy czas mojego życia

Na niczym nie mogłem się skoncentrować. Pierwszy raz od bodajże dziesięciu lat wziąłem w pracy wolne poza sezonem wakacyjnym. Spędziłem ten czas z dzieciakami i żoną, która też poszła na pięciodniowy urlop. Wspierała mnie z całych sił, jednak stres i tak narastał. W piątek, na trzy dni przed przewidywanym terminem odbioru wyników badań, byłem bliski paniki. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca.

Żona zachęcała mnie, żebym poszedł na siłownię albo pobiegał, ale nie miałem na to ochoty. Co innego chodziło mi po głowie już od chwili, gdy dowiedziałem się o guzach. Tak dawno nie byłem w kościele… Pół roku, osiem miesięcy, już nawet nie pamiętałem. Powiedziałem więc Magdzie, że pojadę na mszę. Uśmiechnęła się tylko, bo przecież ona chodziła z dziećmi regularnie. Ubrałem się i wsiadłem w auto.

Już w progu naszego kościoła poczułem się spokojniej. Poszedłem się nawet wyspowiadać, bo poczułem, że dobrze mi to zrobi. Sama msza była jedyna w swoim rodzaju. Pierwszy raz docierała do mnie treść modlitw, które wcześniej klepałem bez zastanowienia. W końcu padły najważniejsze dla mnie słowa: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”. Powiedziałem to tak szczerze jak nigdy i poszedłem do komunii. A tam… No właśnie.

Wydarzyło się coś, co mogę uznać za pierwszy znak, który dostałem z góry. Ksiądz podał mi hostię, najdziwniejszą, jaką kiedykolwiek widziałem. Nie taki zwykły okrągły biały opłatek, ale coś innego. Taki dziwny, kanciasty, poszarpany i szary kawałek. Jakiś odłamek – coś zupełnie niezwykłego. Na początku nie zwróciłem na to uwagi. Po prostu go połknąłem i poszedłem do ławki.

Po błogosławieństwie poszedłem do auta i ruszyłem w drogę do domu. Nagle zadzwonił telefon. Wyświetlił się numer mojego lekarza. Adrenalina wystrzeliła w górę, a ja zatrzymałem auto na światłach awaryjnych, zjeżdżając na chodnik.

– Tak, słucham… – powiedziałem, głos mi drżał.

– Dzień dobry, panie Robercie. Pana wyniki miały przyjść w poniedziałek, ale kurier przywiózł jej już dziś, przed chwilą. Tak się szczęśliwie złożyło, że mam dyżur i mogłem do nich zajrzeć. Dzwonię, żeby miał pan spokojny weekend. Guzki nie są złośliwe.

– Czyli jestem zdrowy?

– Tak. Trzeba będzie je tylko obserwować, ale najpewniej ma je pan od dłuższego czasu. Myślę, że pozostaną z panem w tej formie już na zawsze.

– Ale nie trzeba operować, nic mi nie grozi? Przede wszystkim ten cholerny rak?

– Nie, nie. To nie są zmiany złośliwe.

– Dziękuję, panie doktorze. Bardzo dziękuję… Boże, tak bardzo dziękuję…

Siedziałem w samochodzie przez chwilę, rozkoszując się tym, jak napięcie gromadzące się od kilku dni w moim ciele opuszcza mięśnie. Jak rozluźnia się każde ścięgno, odzyskuję spokój, a wraz z nim poczucie bezpieczeństwa. No i w końcu pojawiła się refleksja…

Modlę się o znak, dostaję przedziwną hostię, a zaraz potem odbieram przedwczesny telefon z kliniki z informacją, że jestem zdrowy. Wtedy, w tamtej chwili, byłem pewien, że to był sygnał od Niego – że to nie był przypadek.

Kilka dni później pytałem nawet znajomego księdza, czy takie rzeczy się zdarzają, ale on sam niespecjalnie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Uznał, że to możliwe, by ktoś włożył do kielicha opłatek w nieco innej formie, ale na pewno rzadko spotykane. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że przytrafiło mi się coś znaczącego.

W tamtych dniach postanowiłem zmienić swoje podejście do życia. Obiecałem sobie, że będę cieszył się rodziną, że docenię czas z nią spędzony. Nie będę już szukał sposobów, by wyrwać się z domu, poświęcę dzieciom tyle czasu, ile będą potrzebować. W trzymaniu się tego postanowienia miało mi pomóc wspomnienie tej hostii. Mojego małego cudu.

Przez rok byłem idealnym ojcem i mężem. Nie marudziłem, nie użalałem się nad sobą, nie unikałem domowych problemów. Ale wraz z upływem czasu zacząłem zapominać o lęku, o poczuciu zagrożenia, o emocjach towarzyszących wyzwoleniu z niepewności. O hostii… Niestety, taka już jest ludzka natura. Nie bez przyczyny mówi się przecież, że „jak trwoga, to do Boga”. Gdy wspomnienie lęku zatarło się zupełnie, znów zacząłem zaniedbywać Kościół i rodzinę.

Nie marudziłem już tak rozpaczliwie jak kiedyś, ale jednak stopniowo z każdym miesiącem coraz więcej postękiwałem i coraz częściej szukałem sposobu na zmarnowanie czasu przed telewizorem. Nie wiedziałem, że przede mną jeszcze jeden najważniejszy sprawdzian. Po dwóch latach od tej stresującej diagnozy żona oznajmiła mi, że jest w ciąży. Jak zareagowałem na tę wiadomość?

Byłem zdruzgotany

Myślałem, że jesteśmy już za starzy i dlatego nawet specjalnie nie interesowałem się tym, kiedy żona ma dni płodne. Zaskoczenie przerodziło się w złość, a ta w kilkudniową, demonstracyjną apatię.

– Robert, czy ty jesteś nieszczęśliwy? – zapytała mnie w końcu Magda.

– Nie…

– Ale wyglądasz na takiego – upierała się żona.

– Szczerze?

– No jasne.

– Bo myślałem, że w końcu, jak dzieciaki podrosły, to sobie odpoczniemy. Pojedziemy gdzieś, spędzimy czas razem. Przy nich jest coraz mniej roboty… A tu znowu w pieluchy, znowu zarwane nocki… Przecież wiesz, o czym mówię…

– Wiem, ale wiem też, że dziecko to nie koniec świata. Też bym chciała spędzać czas z tobą, ale to, że jestem w ciąży i że będziemy mieli w domu noworodka, nie znaczy, że nie uda nam się wygospodarować paru chwil dla siebie…

– No właśnie. „Wygospodarować chwil”. Ja już mam dość tego żebrania o czas. Mam dość, rozumiesz…? Ileż można?!

– Wydawało mi się, że już tak nie myślisz… Że się zmieniłeś.

– Owszem, zmieniłem się, jasne. Widzisz, że poświęcam czas dzieciakom. Ale wszystko ma swój kres. Trzecie dziecko to już przesada!

– A ja myślę, że ty już zapomniałeś, co postanowiłeś. Do kościoła też nie chodzisz. Sama z dziećmi znowu drepczę. Czuję się jak samotna matka…

– Ja pracuję!

– No właśnie.

Miała dziewczyna rację, ale ja znów się zapomniałem. Na szczęście nie zapomniała o mnie Opatrzność. Znów wydarzyło się coś wyjątkowego, choć tym razem w komediowym tonie. Teraz nie był to gest pocieszenia, ale raczej prztyczek w nos. A właściwie to w sam środek głowy.

Kilka dni później pojechaliśmy na chrzciny do kuzyna, który mieszkał w niewielkiej wsi pod miastem. To była słoneczna jesień i msza miała odbyć się pod chmurką, w małej kaplicy przy kościele. Włożyłem najlepsze ciuchy, wypachniłem się jak hollywoodzki aktor, bo uznałem, że są to zapewne moje ostatnie podrygi. Wymieszałem z tymi perfumami całą swoją pychę, gniew i rozczarowanie. Jechałem nadęty jak paw, z nosem zadartym pod sam sufit auta.

W takim nastroju siadłem w ławce po drzewem i czekałem na początek mszy. Żona zapytała mnie wtedy, czy idę do komunii. Pomyślałem, że jako najbliższa rodzina powinienem się wyspowiadać, więc wstałem i ruszyłem w stronę konfesjonału. Klęknąłem z przekonaniem, że odbębnię regułkę i spadam, ale trafił mi się ksiądz z prawdziwego zdarzenia.

Od słowa do słowa, wypytał mnie o wszystko. O dziecko, o moją reakcję na wiadomość o ciąży, o to, czy chodzę do kościoła, dlaczego przestałem, co spowodowało, że wcześniej chodziłem. Spowiadał mnie chyba z piętnaście minut i przez niego przepociłem tę swoją elegancką białą koszulę. Wyszedłem z konfesjonału trochę zły, nieco skołowany, ale przede wszystkim trawiony poczuciem winy.

Był mały, zielony i kolczasty

Siadłem w ławce obok żony i pęczniałem od zawstydzających myśli. Patrzyłem też na kuzyna, który czekał na chrzest swojego dziecka z taką dumą i przejęciem, że poczułem się jak kompletny idiota. Durny cwaniak z miasta. Do komunii szedłem już zgięty pod ciężarem swojej głupoty. Smutny, poważny i przytłoczony.

Lecz wtedy znów stało się coś niby banalnego, ale jednak niezwykłego, wziąwszy pod uwagę okoliczności. Gdy odchodziłem od księdza z hostią w ustach, usłyszałem stuknięcie i jednocześnie poczułem silny ból na czubku czaszki. Złapałem się za głowę i pochyliłem odrobinę w odruchu bezwarunkowym. Zdążyłem jeszcze go zobaczyć w locie, gdy spadał na ziemię, odbity od mojej durnej łepetyny. Tak – dorodny kasztan spadł mi prosto na głowę!

Kilka osób patrzyło na mnie z uśmiechem na ustach. Niektórzy szeptali między sobą, tłumacząc bliskim, co takiego śmiesznego przytrafiło się temu eleganckiemu panu. W pierwszym odruchu chciałem uciec i więcej tam nie wracać. Obrazić się nie tylko na żonę, ale też na tego księdza z konfesjonału, na tych ludzi, a nawet na to cholerne drzewo. Siadłem jednak z powrotem w ławce i zacząłem się modlić, bo inaczej nie wypadało.

Patrzyłem jednocześnie na kasztana, który ciągle leżał na ziemi. Który spektakularnie odbił się od mojej głowy i teraz prowokował mnie ze swoim stoickim spokojem. No i gdy dotarła do mnie groteska tego wydarzenia, uśmiech rozpogodził moją smutną, sfrustrowaną gębę. Bo naprawdę pomyślałem wtedy, że to Bóg znalazł tak zabawny sposób, by kolejny raz uzmysłowić mi, że nic nie rozumiem. Że dąsam się, choć mam wszystko, co potrzebne, by być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Uniosłem z ławki swoje dumne cztery litery i nie zważający na spojrzenia ludzi, schyliłem się po tego kasztana, a potem schowałem go do kieszeni…
Mam go do dziś, leży na regale w dużym pokoju. Spoglądam na niego zawsze przed wyjściem z domu i gdy wracam z pracy. Po co? Chyba nie muszę mówić…

Wierzę, że w ten sposób sympatycznie zakpił sobie ze mnie Bóg. Zażartował ze swojego głupawego podopiecznego, któremu od czasu do czasu trzeba przypominać, co jest ważne. Wierzę, że obdarował mnie swoją uwagą dwa razy. Raz dla pokrzepienia, poprzez tę przedziwną hostię, a drugi raz dla upomnienia – tym twardym, kolczastym i śmiesznym kasztanem… Więcej już nie będzie takiej potrzeby.

Czytaj także:
„Kocham Agnieszkę, ale mój syn jej nie znosi. Szantażuje mnie, że albo ją zostawię, albo nigdy już nie zobaczę wnuczki”
„Mój syn to nierozgarnięty obibok. Ja nie będę darmozjada utrzymywał! Nie chce się uczyć, to niech kopie rowy”
„Mój syn ma mleko pod nosem, a już nabawił się dziecka. Przyniósł wstyd rodzinie, ludzie będą wytykać mnie palcami”

Redakcja poleca

REKLAMA