Historia mojego dorosłego życia udowadnia, że „życie jak z bajki” nie jest możliwe. Może gdzieś tam są ludzie, którym wszystko się udaje – od studiów na wymarzonym kierunku, przez wychowanie wspaniałych, zdrowych i inteligentnych dzieci, po dobrą i bezpieczną starość – ja ich nie znam.
Mnie samej zaś los zafundował jazdę na kolejce górskiej
Aktualnie jestem w dole, ale może niedługo wzbiję się na wyżyny. Nadzieję wymyślono dla takich jak ja. Do pewnego momentu wszystko się układało. Na początku studiów poznałam chłopaka, z którym byłam przez kilka lat. W międzyczasie awansował na mojego narzeczonego. Dogadywaliśmy się dobrze, moi znajomi go lubili, rodzina też, aż… coś zaczęło się psuć. Trudno nawet powiedzieć, co konkretnie – po prostu poluźniła się, a potem zerwała łącząca nas nić porozumienia. Bardzo to przeżywałam.
Czułam się zagubiona, jakbym straciła grunt pod nogami; i w pewnym sensie straciłam, wraz ze sporą częścią wiary w siebie, skoro to, co uważałam za pewnik, nie przetrwało. I właśnie wtedy na horyzoncie pojawił się Robert. Miły, uczynny, szarmancki, z poczuciem humoru. Przy nim zapominałam o tym, co mnie trapiło, niepokoiło. Robert nie ukrywał swoich zamiarów względem mnie. Mówił, że go zauroczyłam, ale rozumie, że musi poczekać, bo dopiero co skończyłam ważny dla mnie związek. I że będzie zdobywał mnie krok po kroku, nic na siłę.
I faktycznie, nie ponaglał, nie naciskał, osaczał mnie tak płynnie i naturalnie, że nawet nie zauważyłam, kiedy zbliżając się do niego, odsunęłam się od reszty świata… Kiedy już zdecydowaliśmy, że chcemy być razem, wszystko nagle przyspieszyło. Błyskawicznie poznałam rodziców Roberta – całkiem miłych ludzi, co też działało na jego korzyść – a niecałe pół roku później klęczał przede mną z najpiękniejszym pierścionkiem, jaki w życiu widziałam. Oczywiście zgodziłam się za niego wyjść.
Na drugi dzień zorganizowałam spontaniczną kolację z przyjaciółmi, by pochwalić się moim szczęściem.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszymy, że wreszcie cię widzimy – rzuciła od progu Magda. – Kiedy ostatnio mieliśmy okazję gdzieś razem wyjść?
– Czy ja wiem… – zamyśliłam się. – Chyba kilka miesięcy temu.
– Dokładniej na sylwestra – poprawił mnie Marek.
– Co jak pamiętamy, nie skończyło się zbyt miło…
– Daj spokój – dostał kuksańca od Alicji. – Nie wracajmy do tego.
– Ale czemu? – obruszył się. – Jest właśnie świetna okazja, by o tym spokojnie porozmawiać, bez emocji.
– Musimy? – zapytałam błagalnie.
– Tak, musimy – upierał się. – Złamany nos i późniejsze leczenie krzywej przegrody nie było dla mnie najmilszym doświadczeniem, a nadal nie wiem, za co mi się oberwało. Powiedzmy to sobie wprost. Ten twój facet, Ulka, jest chorobliwie zazdrosny. Najpierw znokautował mnie za to, że chciałem z tobą zatańczyć, a potem rozwalił nam całą imprezę. Na dokładkę od tej pory skutecznie cię od nas separuje.
– Marek… – wymamrotałam zawstydzona. – No przecież teraz się widzimy. A Robert… Owszem, bywa nieco impulsywny, ale to naprawdę dobry chłopak.
– Tak? To dlaczego po sylwestrze nie poszliście z nami na ostatki?
– Bo pracował…
– No tak, on pracował! – rzucił tryumfalnym tonem. – A przecież ty bez swojego księcia nigdzie pójść nie możesz, nawet z najlepszymi przyjaciółmi. Chyba że już nimi nie jesteśmy…
– Marek, przeginasz – burknęła Alicja.
– Ja przeginam? Takich sytuacji było co najmniej kilka! Ile razy wyciągaliśmy rękę na zgodę i chcieliśmy się spotkać? Wiecznie jakieś wymówki. Aż cud, że dziś nagle nas zaprosiłaś, i to tak z dnia na dzień. Nie mogę się doczekać powodu tej łaski…
– Tu jest powód! – okazałam pierścionek, też nieco wzburzona.
– O… – Marek wytrzeszczył oczy. Zresztą nie on jeden.
– No to… gratulacje. I żegnaj. Teraz to spotkamy się już tylko raz. Na ślubie.
Ostatecznie ten wieczór udało się uratować
Dziewczyny wsiadły na Marka, kazały mu zamknąć dziób i nie siać złowieszczych przepowiedni, po czym zaczęły mnie wypytywać o okoliczności zaręczyn, plany weselne i tak dalej. Pożegnaliśmy się w całkiem miłej atmosferze, choć ze strony Marka wciąż wyczuwałam dystans. Nie ukrywam, że słowa kumpla dały mi mocno do myślenia. Nie były pozbawione sensu, ale oczy zaczęły mi się otwierać dużo później. Zdecydowanie za późno.
Po ślubie Robert nie zmienił się na lepsze. Wręcz przeciwnie – stał się jeszcze bardziej zaborczy. Nie chciał, żebym pracowała – a przynajmniej nie z mężczyznami – i niechętnie jeździł do moich rodziców. Choć trzeba przyznać, że swoje zachowanie zawsze potrafił gruntownie uzasadnić, na przykład troską o mnie. Dziś wiem, że to był szantaż emocjonalny, ale wtedy, zaślepiona miłością, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nie chciałam widzieć wad męża.
Choć gdyby to Marek pobił Roberta, to nie chciałabym w ogóle z kumplem gadać, a ukochanemu jakoś wybaczyłam porywczość… Wszystko to jednak blednie wobec innego mojego błędu.
Nie powinniśmy brać wspólnego kredytu na mieszkanie
Wtedy nie widzieliśmy innego wyjścia, bo osobno nie mieliśmy wymaganej zdolności kredytowej, ale razem już tak. Zatem oprócz przysięgi małżeńskiej rok po ślubie połączył nas także kredyt hipoteczny. I ta więź okazała się trwalsza i silniejsza niż wszelkie inne. Dokładnie pamiętam chwilę, kiedy uświadomiłam sobie, że musimy się rozstać. Siedziałam w łazience, a po twarzy spływały mi łzy, które mieszały się z krwią cieknącą z nosa. Po raz pierwszy i ostatni Robert mnie uderzył. Pięścią, jakby bił faceta. Kiedy nieco ochłonęłam, pomyślałam, że to koniec. Tak dłużej być nie może. Co innego zazdrość, kłótnie, pretensje o byle co, co innego bicie.
Po całym zajściu Robert wyszedł z mieszkania, trzaskając drzwiami. Nawet się nie łudziłam, że mnie przeprosi. Znając go już dobrze, podejrzewałam, że będzie próbował odwrócić kota ogonem, dowodzić, że go sprowokowałam, że to on tu jest prawdziwą ofiarą, a ja robię z niego złoczyńcę. Skorzystałam z jego nieobecności, szybciutko spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechałam do rodziców na wieś. Rozmowa z nimi była jedną z najtrudniejszych w moim życiu.
– Wygląda na to, że po prostu się pomyliłam… – wyszeptałam przez łzy, gdy siedzieliśmy razem w pokoju.
– Dawaj mi, córuś, ten wasz nowy adres, zaraz tam pojadę i się policzę z tym gnojkiem. Jak on śmiał uderzyć moją dziewczynkę, psia jego mać! – pieklił się mój tata.
– Uspokój się, Zenek – strofowała go mama. – Jeszcze brakuje, żebyście się pobili i do kryminału trafili. Już dosyć tragedii.
– Więc co, ma mu to ujść płazem?! To chociaż chodźmy do szpitala i na policję, zrobimy obdukcję i suk***** pójdzie siedzieć – upierał się tata.
– Nie mam teraz do tego głowy – odmówiłam. – Potrzebuję spokoju. Muszę sobie wszystko w głowie poukładać.
Kłamałam. Było mi zwyczajnie wstyd. Mąż mnie uderzył
Miałam to upubliczniać, robić za ofiarę? Po prostu więcej nie pozwolę się tknąć – postanowiłam.
– No pewnie, pewnie, masz rację, córcia – poparła mnie mama. – Zaraz ci zrobię twoje ulubione naleśniki, z wiejskich jajek. Zobaczysz, to nie takie jak w mieście. Zjesz, to ci się humor poprawi, a z mężem… na pewno się wszystko ułoży, córeńko.
Widziałam, jak ukradkiem otarła łzy i paplała tylko tak, byle się nie rozpłakać. Sama byłam bliska płaczu, ale gdzieś tam głęboko w durnym sercu miałam cichutką nadzieję, że po tym wszystkim Robert się opamięta. Wróci tamten czuły, cierpliwy mężczyzna, w którym się zakochałam. Pójdzie po rozum do głowy, kupi wielki bukiet róż, klęknie przede mną i będzie błagał o wybaczenie. Przysięgnie przy moich rodzicach, że już nigdy nie podniesie na mnie ręki ani głosu, powie, że był idiotą i wie, że nie zasługuje na wybaczenie, ale jeśli jednak zaczniemy od nowa, to będzie najwspanialszym mężem na świecie.
Minął dzień, dwa, tydzień, a Robert się nie pojawił. Może lepiej dla mnie, że nie przyszedł i nie błagał. Bo pewnie bym mu wybaczyła i kto wie, jakie piekło by mi urządził. Tak czy siak, musiałam wracać do miasta, bo mój nagły urlop nie mógł trwać w nieskończoność. Pod nasz blok zajechałam wieczorem. I znowu głupio liczyłam na to, że zastanę go zrozpaczonego, że po prostu nie miał odwagi pojechać do moich rodziców ani nawet zadzwonić, ale czeka i tęskni. Tym większy był mój zawód, gdy próba otwarcia drzwi spełzła na niczym. Zmienił zamki.
Wtedy wreszcie poczułam złość, prawdziwą wściekłość. Powiedziałam sobie, że nie odpuszczę. Zaczęłam dzwonić i się dobijać. Tak długo, aż wreszcie książę stanął w progu, niemal nagi.
– A co ty tu robisz? – zapytał, wyraźnie podchmielony.
– To też moje mieszkanie – wycedziłam, próbując dostać się do środka. Zagrodził mi drogę.
– Przecież wyniosłaś się z własnej woli. Więc idź do tego gacha, u którego byłaś.
– Ty idioto… ty kretynie… To ja przez tydzień u rodziców oczy sobie wypłakuję, odchodzę od zmysłów, przechodząc żałobę po naszym małżeństwie, a ty mi z takim tekstem wyjeżdżasz?!
I wtedy ją zobaczyłam. Nieśmiało wychylała się z sypialni.
– Ach, więc to tak…
Nic nie odpowiedział.
– Tchórz! – rzuciłam mu na odchodne.
Rozprawa rozwodowa byłaby formalnością, gdyby nie sprawa kredytu
Nie chcąc publicznie prać brudów, zgodziłam się na rozwód za porozumieniem stron, ale kwestia mieszkania od początku stanowiła kość niezgody. Robert zażądał, bym to ja spłaciła cały kredyt. Nie brał pod uwagę spłacania go wspólnie; tłumaczył się rzekomymi problemami finansowymi, choć to ja zarabiałam dużo mniej od niego. Byłam gotowa sprzedać to cholerne mieszkanie, byle się go pozbyć. Po wkroczeniu mediatora ustaliliśmy, że skoro Robert chce uniknąć problemu, zostawiając go na mojej głowie, to okej, ale musi zrzec się jakichkolwiek praw do mieszkania.
Nie miałam pojęcia, jakim sposobem spłacę sama cały kredyt; zastanawiałam się nad wynajęciem naszego niedawnego małżeńskiego gniazdka, żeby „samo się spłacało”. Jednak i tu nie obyło się bez komplikacji, ponieważ analityk bankowy stwierdził, że nie mam zdolności kredytowej na taką inwestycję. Ostatecznie sprawa… nie ma końca. Do dziś trwamy w zawieszeniu – oboje spłacamy kredyt (póki co w miarę zgodnie), ale wciąż próbujemy sprzedać mieszkanie obciążone hipoteką.
Może się uda. A jeśli nie, to może któreś z nas znajdzie lepszą pracę i spłaci to drugie. Może nadejdą kiedyś dla mnie lepsze czasy i znów będę szczęśliwa, a przynajmniej wolna od kredytu wiążącego mnie z byłym mężem niczym ciężka, gruba okrętowa cuma.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Moja przyjaciółka zakochała się w psychopacie
Nie wiem, czy dam radę być samotną matką
Wujek chciał oddać babcię do domu starców