Pod koniec sierpnia postanowiłam pojechać na urlop do lasu. Uwielbiam las – jego zapach, szum wiatru w wysokich konarach drzew oraz widoki, zwłaszcza kiedy promienie słońca przenikają przez korony liści. Uwielbiam zbierać grzyby, jagody, leśne maliny i poziomki. Szczerze mówiąc, mogłabym zamieszkać w lesie na stałe, bo kocham go i latem, i zimą.
Ale ja mieszkam w dużym mieście. Ironia losu.
Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć: „No to rzuć miasto i zamieszkaj w lesie”. To niestety nie takie proste. Muszę utrzymać siebie i swojego syna. A pracę mam w mieście. W tych trudnych czasach idzie się za pracą, nie za marzeniami.
Zresztą tak naprawdę nigdy nie marzyłam. Marzenia tylko przeszkadzają w cieszeniu się życiem takim, jakie jest. Dzięki temu, że twardo stąpasz po ziemi – trzymasz się jakoś, gdy dostajesz cios. Zwłaszcza kobieta musi mieć mocny kręgosłup i jeszcze mocniejszego ducha, bo to od niej zależy dobro rodziny. Tego nauczyła mnie mama. I babcia, kiedy jeszcze żyła.
Staś przypominał mojego męża
Postanowiłam więc spędzić urlop w lesie na Suwalszczyźnie. Miałam nadzieję, że Julek, mój synek, nie dostanie alergii. Zawsze był trochę słabowity, wzięłam więc cały zestaw środków przeciwalergicznych, a od miesiąca poiłam go wapnem.
– Nie pakuj tej torby na dno bagażnika, bo walizka ją przyciśnie – powiedziałam do Stasia, mojego sąsiada z górnego piętra.
– Masz rację, Mariolko. Już ją zabieram. Ty zawsze myślisz o wszystkim.
Spojrzał na mnie oczami spaniela, zapakował torby i zatrzasnął bagażnik.
– Pamiętaj o podlewaniu kwiatów – rzuciłam, wsiadając za kierownicę. – Listę, co
i kiedy zrobić, powiesiłam na lodówce.
– Oczywiście, Mariolko. Bardzo żałuję, że nie mogę z wami pojechać. Ale sama rozumiesz, ta paskudna alergia…
– Jasne, rozumiem. Do zobaczenia za dwa tygodnie. Julek, zapnij pas.
– Nie pocałujesz mnie na do widzenia? – twarz Stasia niemal wsunęła się przez otwarte okno do auta, a ja westchnęłam i niechętnie cmoknęłam go w policzek.
Ruszyliśmy. Dopiero kiedy wyjechaliśmy na autostradę, Julek się odezwał.
– Mamo, naprawdę zamierzasz wyjść za tego… Stasia? – skrzywił się.
– Wystarczająco długo jestem sama – oznajmiłam mu. – To już pięć lat, jak twój tata zmarł. Mam dopiero 37 lat, mogę chyba ponownie ułożyć sobie życie?
– Nie o to mi chodzi… – milczał przez chwilę. – On jest podobny do taty.
– Oczywiście, że jest podobny. A jaki miałby być? – zdziwiłam się.
– No, nie wiem… Inny?
No tak. Westchnęłam ciężko.
– Synku, są dwa rodzaje mężczyzn. Tacy, którzy dają się prowadzić, i tacy, którzy się nie dają. Jeśli kobieta chce mieć wpływ na swoje życie, trzyma się z daleka od tego drugiego rodzaju – wyjaśniłam mu.
Julek coś tam mruknął pod nosem, a ja pominęłam to milczeniem. W końcu ma prawo do własnego zdania. Oczywiście, jeżeli nie wypowiada go na głos. W Sejnach zatrzymałam się przy stacji benzynowej, żeby zatankować. To była mała stacja, dwa dystrybutory i tyle. Chciałam kupić coś do picia. Sklep znajdował się po drugiej stronie ulicy. Przed nim stało kilku mężczyzn z butelkami piwa w dłoniach. Był też koń. Lubię konie. Zatankowałam więc, po czym odjechałam kawałek i zaparkowałam w zatoczce niedaleko sklepu.
– Pójdę kupić wodę.
– Ja pójdę – zaofiarował się Julek.
– Nie ma mowy. Tam są obcy faceci.
– No i co?
Ostatnio mój syn coraz częściej próbował mi pyskować. W żadnym razie nie mogłam na to pozwolić, zgodnie z zasadą stłuczonej szyby. Jak się nie naprawi jednej szyby, wkrótce pójdą kolejne, i ani się obejrzysz, a dom będzie przypominał ruinę. Pochyliłam się ku niemu z groźną miną.
– Uważaj na słowa, młody człowieku. Pamiętaj, że mówisz do matki.
Zacisnął usta i odwrócił twarz. Nie miałam teraz czasu, by zrobić z tym porządek, ale przez najbliższe dwa tygodnie wszystko się wyprostuje. Już ja o to zadbam. I wtedy usłyszałam za plecami śmiechy, gwizdy i pomrukiwania. Innymi słowy odgłosy, jakie mężczyźni wydają na widok kobiety, która im się podoba. Wtedy uświadomiłam sobie, że nachylając się do środka samochodu, wypięłam się w ich stronę. Wyprostowałam się ostrożnie i odwróciłam. Czterech opojów pod sklepem patrzyło na mnie obleśnie. Palanty. Poszłam w ich kierunku, musiałam kupić wodę.
– Witamy w Sejnach, ślicznotko!
– Rzadko tu widujemy tak eleganckie i piękne kobiety. Pani pewnie z miasta.
Przeszłam między nimi, nie reagując.
– W niedzielę jest potańcówka, może się wybierzemy, co, mała?
– Antoś, zbastuj, Wiera się dowie i taką ci zrobi potańcówkę, że będziesz latać z miotłą w dupie do Bożego Narodzenia!
Miałam dość. Nie wiem, kto co mówił, ale śmiali się wszyscy. Odpowiedzialność zbiorowa. Odwróciłam się wkurzona.
– Jak usłyszę jeszcze jedno słowo na mój temat albo wypowiedziane do mnie, to gorzko tego pożałujecie. Kto zaryzykuje?
Spojrzałam na pijaczków: jeden po drugim ścierali uśmieszki z twarzy. Jeszcze trochę, a zaszuraliby nogami. Przez 12 lat pracy w szkole jako biolog i wychowawczyni najgorszych klas nauczyłam się, jak należy traktować niegrzecznych chłopców. Bezczelnie gapił się na moje biodra i piersi. Co za cham!
– Jak się złościsz, jesteś cholernie seksowna – powiedział facet stojący przy koniu.
Popatrzyłam na niego. Pod czterdziestkę, potężny, o twardych rysach. Typ drwala. Nie ugiął się pod moim spojrzeniem. Już wiedziałam – należał do wrogiego typu mężczyzn. Z nimi trzeba postępować inaczej.
– Słyszał pan o molestowaniu seksualnym? – spytałam. – Teraz za takie seksistowskie odzywki się płaci.
Gdy mówiłam, drwal obrzucał mnie spojrzeniem od stóp do czubka głowy. Zauważyłam, że jego spojrzenie dłużej zatrzymało się na moich biodrach i piersiach. Moim zdaniem biodra były nieco za szerokie, a piersi za małe, ale najwyraźniej jemu to nie przeszkadzało.
– Mogę zapłacić. Będzie warto.
– Mamo? Jakieś kłopoty? – Julek stał kilka metrów za mną i patrzył na mężczyzn ze zmarszczonymi brwiami.
Widziałam, że ma zaciśnięte pięści
– Wracaj do samochodu – w swoim głosie usłyszałam panikę. – Natychmiast!
– Żadnych kłopotów – drwal już nie mówił zmysłowym tonem, a zwykłym, nawet pojednawczym. – Przepraszam, kolego.
Wskoczył na oklep na konia i odjechał. Jego kumple też odeszli ze schylonymi głowami, mamrocząc pod nosem przeprosiny. Po chwili byliśmy sami.
– Ile razy mówiłam ci, żebyś nie wtrącał się do spraw dorosłych? – warknęłam.
– Nie jestem już dzieckiem.
– Dla mnie jesteś.
– I w tym cały problem – Julek odwrócił się na pięcie i wrócił do samochodu.
Kupiłam tę nieszczęsną wodę, po czym pojechaliśmy do leśniczówki, gdzie wynajęłam pokoje. Gospodyni, żwawa i radosna pani koło sześćdziesiątki, przyjęła nas ciepło. Od razu ją polubiłam, a w leśniczówce – pięknej, starej, drewnianej – poczułam się jak w domu. Spodobało mi się tam. Rozpakowałam bagaże, swoje i Julka, dałam mu na wszelki wypadek podwójną dawkę wapna i poszłam do wielkiej, cudownej kuchni połączonej z jadalnią, pomóc pani Lusi w przygotowaniu kolacji.
On tam był. Siedział przy stole pod oknem i czyścił… dubeltówkę. Najeżyłam się. Spojrzał na mnie spod oka.
– Pani Mariolu, to mój syn, Grzesiek. Jest leśniczym. Nie będzie wam przeszkadzał, cały dzień pracuje w lesie. Grzesiu, przywitaj się. Nie myślałam, że z ciebie taki gbur.
Pani Lusia żartobliwie trzepnęła syna ścierką po plecach. Spojrzał na nią bez irytacji, z czułością, i powoli się podniósł.
– Witam. Mam nadzieję, że pani i syn będziecie czuli się tu dobrze – usłyszałam.
Podziękowałam, starając się nie okazywać zdziwienia ani niechęci. Wszyscy razem zjedliśmy kolację. Przyznam, że byłam trochę zdezorientowana. Czułam, że leśniczy jest – jak to określił mój syn – inny, a jednocześnie jego matka traktowała go tak jak ja mojego męża, moja mama ojca, babcia dziadka. Wykonywał jej polecenia bez słowa sprzeciwu, niewiele mówił. Po kolacji zniknął w swoim pokoju. Wtedy pani Lusia westchnęła.
– Przepraszam za tego mruka. Nigdy dużo nie mówił. Ale to dobry człowiek, ma złote serce. Bez niego bym sobie nie poradziła. Miał swoje przejścia…
I zamilkła. Nie drążyłam. Będzie chciała, opowie. Przeszłość mruka nie interesowała mnie. Ja musiałam naprawić mojego syna. Jak ojciec – był słabowity. Ciągle grypy, zapalenia oskrzeli. I jak ojciec miał duszę poety. Wymagał troski, opieki. Ja i Piotr, mój zmarły mąż, wychowywaliśmy się na tym samym podwórku. Zawsze był słaby, zawsze inni robili z niego ofiarę. I ja zawsze go broniłam. Nawet pięściami i kopniakami, jak trzeba było. Gdy byliśmy nastolatkami, trwałam przy nim, i tak jakoś się zrobiło, że zaczęto uważać nas za parę. Poszliśmy na ten sam uniwerek – ja na biologię, on na polonistykę.
W końcu uznałam, że czas zacząć dorosłe życie. Wzięłam go sobie na męża, on był szczęśliwy. W noc poślubną oboje straciliśmy dziewictwo, choć z pewnym trudem. Poeta… i to nie z rodzaju rozwiązłego Byrona. Nie przeszkadzało mi to. Chroniłam go, żeby się nie przemęczał. Żeby się nie denerwował. Dbałam o niego – tak jak dbałam o starzejących się rodziców.
A jednak mimo moich starań i opieki odchodzili, jedno po drugim. Prawo natury. Jestem kobietą odważną, boję się tylko jednego – że mojemu synowi coś się stanie… Albo że mnie coś się stanie i on zostanie sam. A nie poradzi sobie w życiu beze mnie. Dlatego nie mogłam dopuścić, by przyszło mu do głowy jakieś głupstwo.
A tu, w leśniczówce, wszędzie czyhały na niego niebezpieczeństwa, pokusy. Chciał czyścić konie. Iść z leśniczym na obchód lasu. Zamykać wnyki założone przez kłusowników. A co, jeśli koń go kopnie, zaatakuje dzik, ukryte wnyki przytrzasną mu stopę?! Nie mogłam na to pozwolić.
Zaradność? Samodzielność?
Kiedy po raz kolejny zabroniłam Julkowi przy śniadaniu iść z leśniczym, wstał, zacisnął usta i wybiegł z jadalni.
– Nie biegaj, bo się zmęczysz! – natychmiast krzyknęłam za nim.
I wtedy leśniczy uderzył dłonią w stół.
– Kobieto, on ma szesnaście lat, nie możesz traktować go jak dwulatka…
Spojrzałam na niego wściekła.
– Ani słowa więcej! – wysyczałam. – To mój syn i panu nic do niego. I proszę mu więcej nie robić takich propozycji.
Będzie mnie pouczał, jak mam wychowywać mojego syna? Co za tupet! Leśniczy patrzył na mnie przez chwilę, po czym wstał i wyszedł. Słusznie. To nie to, że nie chciałam, żeby mój syn nie był zaradny. Chciałam. Tylko on po prostu się do tego nie nadawał. Był z innego gatunku mężczyzn niż nasz gospodarz. Przez ostatni tydzień obserwowałam leśniczego w tych rzadkich momentach, gdy był w leśniczówce. Radził sobie ze wszystkim – od żarówki, przez konia, po silnik w samochodzie. Rąbał drzewo na opał (żebyście widzieli błysk w oczach mojego syna. Ale jego wątłe ramiona nawet by tej siekiery nie udźwignęły!), palił w piecu, budował za domem wiatę dla saren.
Przyznam, lubiłam patrzeć na jego bicepsy wyrzeźbione poprzez pracę, nie na siłowni. Był mężczyzną przez duże M i jednocześnie największym wrogiem kobiety. Bo tacy jak on niszczą jej samodzielność, odbierają prawa, ubezwłasnowolniają. Widziałam to wiele razy. Jak kobiety, inteligentne, niezależne, oddają decyzje w ręce mężów. Są takie… bezradne. I jeszcze mówią, że są szczęśliwe. Nie rozumiałam tego. To prawda, czasami byłam trochę zmęczona tym, że wszystko jest na moich barkach. Ale kto miałby to dźwigać, jeśli nie ja?
– Ty po prostu nie ufasz mężczyznom, że potrafią zapewnić ci bezpieczeństwo – powiedziała kiedyś moja przyjaciółka.
– Oczywiście, że masz rację. Znasz mojego męża. Zaufałabyś mu, że sobie poradzi?
– Wiesz, Mariolka, są jeszcze inne typy mężczyzn. Bardziej zaradnych.
– Jak twój mąż? – prychnęłam. – Nie, dziękuję. Jeszcze trochę, a będziesz pytała go, czy możesz iść do toalety.
– Jak twój mąż ciebie? – odcięła się.
– My jesteśmy szczęśliwi w takim układzie.
– Ja też jestem szczęśliwa.
Irma popatrzyła na mnie i westchnęła.
– Nie, nie jesteś. Jesteś zmęczona. Niestety, nie chcesz się do tego przyznać.
Ja i Imka mówiłyśmy innymi językami. Ósmego dnia pobytu w leśniczówce postanowiłam wyjść o świcie na grzyby z Julkiem. Jednak w nocy kilka razy kichnął. Nie mogłam ryzykować. Rano są mgły, rosa, jeszcze mi się bardziej przeziębi. Został w pokoju, zły, a ja poszłam sama.
Nazbierałam już cały kosz, kiedy stało się to, przed czym chciałam ochronić Julka – stanęłam w miejscu wybranym przez kłusownika. Coś szczęknęło z hukiem, a ja poczułam straszny ból w nodze i upadłam. Spojrzałam w dół – wokół mojej łydki zatrzasnęły się kolce pułapki. Zemdlałam. Po kilku minutach ocknęłam się i próbowałam uwolnić, jednak nie miałam wystarczająco dużo siły, aby otworzyć wnyki. Dziękując w duchu za cywilizację, wyjęłam komórkę i zadzwoniłam na numer leśniczówki. Poprosiłam panią Lusię, by powiadomiła syna, że miałam wypadek. Zadzwonił po chwili, a ja opowiedziałam mu, którędy szłam, i opisałam wszystkie charakterystyczne punkty otoczenia.
– Będę za kwadrans. Krwawisz?
Nie wiem dlaczego, ale często mówił do mnie po imieniu, jakby trudność sprawiało mu utrzymanie zwyczajowego dystansu. Jakby myślał o mnie inaczej, niż powinien.
– Niewiele. Obwiązałam nogę powyżej. Ale nie mogę się ruszyć. Boli.
– No i nie ruszaj się, już idę.
Musiał biec, bo kiedy pojawił się między drzewami, był spocony i szybko oddychał. Przyznam, że chyba nigdy wcześniej nie ucieszyłam się tak na widok żadnego mężczyzny. Ukląkł obok mnie.
– Musi pan otworzyć czymś wnyki.
– Wiem – mruknął.
– Tam dalej jest mocny patyk, będzie najlepszy do… – zaczęłam.
– Cicho – przerwał mi.
– Trzeba włożyć go między te… – powiedziałam i pokazałam mu palcem.
Złapał za niego i ścisnął. Zabolało. Uniosłam wzrok. Patrzył na mnie z irytacją.
– Jeszcze jedno słowo, a rzucę ci ten patyk i radź sobie sama – warknął. – Nie jestem twoim mężem ani żadnym z gamoni, których uważasz za facetów odpowiednich dla siebie. Wlazłaś w pułapkę, a ja cię ratuję, więc bądź tak miła i milcz. Słuchaj, co mówię, i rób, co mówię.
Coś w jego oczach sprawiło, że zamilkłam. Grzegorz sprawnie otworzył wnyki,
z torby, którą przyniósł ze sobą wyciągnął materiały opatrunkowe, wodę utlenioną.
– Szczepili cię na tężec?
– Chyba nie zamierzasz…
– Tak czy nie?
Przełknęłam ślinę. Jego oczy płonęły, a słowa, które zamierzałam powiedzieć, uciekały w popłochu. Zrozumiałam, jak się czują moi uczniowie. Potrząsnęłam głową. Wyciągnął z torby jednorazową strzykawkę i fiolkę z bezbarwnym płynem. Sprawnie napełnił strzykawkę.
– Nie lubię zastrzyków – wyszeptałam.
– Trudno. Ale żyć lubisz – odparł obojętnie. – Nie pękaj, to do ciebie niepodobne.
No i zrobił mi zastrzyk. Bolało. Potem zabandażował nogę i wziął mnie na ręce.
– Dojdę sama – zaprotestowałam.
– Nie mam ochoty spędzić całej nocy w lesie – odparł. – Nie marudź.
Nie będzie pokoju między dwoma wojownikami? Tak, to nie był mężczyzna dla kobiety ceniącej swoją osobowość. Arogancki, wymagający posłuchu, rządził się jak pająk w swojej sieci. Jego siła obezwładniała…
Był niebezpieczny. Bo uzależniał. Nagle poczułam, że nie mam nic do gadania. Ba! Nie muszę myśleć, co mam zrobić, gdzie iść, którędy. A jednocześnie miałam świadomość, że jestem bezpieczna, bo ktoś zrobi to za mnie. Ktoś się mną zaopiekuje. Przerażająca myśl. Osłabiająca. Nie musieć sama o wszystko się martwić? Móc złożyć część odpowiedzialności na barki kogoś innego?
Pozwolić sobie na słabość?
To była myśl całkiem obca, jak z innego świata. A jednocześnie… kusząca. Zrozumiałam, co czuła Irma. Musiałam być jednak rozsądna. To się nie uda. Nie ma pokoju i słodyczy między dwoma wojownikami. Król jest jeden, reszta to poddani. Dwaj królowie w jednym państwie to wojna. Grzegorz niósł mnie aż do leśniczówki, z dwoma postojami. Nie byłam lekka. W leśniczówce czekali już na nas.
– Zagotować wody? – spytała pani Lusia.
Leśniczy posadził mnie na krześle.
– Zagotuj – potwierdził. – Zmienimy opatrunek i zaszyję ranę.
– Potrzebuję lekarza! – zaprotestowałam.
– Boli? – Julek patrzył z niepokojem.
– Tak, boli. Zadzwoń po lekarza.
– Nigdzie nie dzwoń, potrafię to robić – odparł na to leśniczy.
– Lepiej zszywa niż chirurg artysta – pani Lusia poklepała mnie po ramieniu. – Nie martw się, dziewczyno, jesteś w dobrych rękach. Ja znikam, mam wizytę u fryzjera.
Ze stajni dobiegło rżenie konia.
– Przez ciebie Hela jest głodna – mruknął leśniczy. – Julek, daj jej siana. Wiesz jak?
– Pewnie! – zawołał mój syn.
– W żadnym razie… – zaczęłam.
– Cicho – fuknął Grzegorz. – Pozwól synowi być mężczyzną, jakim chce być i może. Nie zabijaj w nim tego, co najlepsze.
– Nie rozumiesz. On…
– To ty nie rozumiesz. Ale ci wytłumaczę. I nauczę, że jesteś też kobietą – stwierdził stanowczo, a potem mnie pocałował.
Nie pytał o zgodę, nie krygował się. Po prostu mnie pocałował. To było coś zupełnie innego niż suche, delikatne pocałunki Piotra. Czy mokre całusy Staszka. One nie wywoływały we mnie dreszczy idących aż do korzeni mojej kobiecości. Kiedy przestał, kręciło mi się w głowie. Pewnie od szoku, zastrzyku… Nie mogłam oderwać wzroku od jego ust. Myślałam tylko o tym, że chcę jeszcze. Więcej.
– Chciałem to zrobić od chwili, kiedy ustawiłaś do pionu moich znajomych pod sklepem. Naprawdę podniecasz mnie, kiedy się rządzisz. Nie zmieniaj się.
– Zagryziemy się – wyszeptałam.
– Dam sobie z tobą radę.
Czytaj także:
„Mam 23 lata i zakochałam się w swojej 41-letniej szefowej. Nie obchodzą mnie konwenanse i różnica wieku”
„Zakochałam się w nauczycielu mojego syna. Dziecko myślało, że podrywam belfra, żeby stawiał mu lepsze stopnie!”
„Pracuję w korporacji, a zakochałam się w bezdomnym. Myślałam, że przy mnie zapuści korzenie, ale on woli bujać w obłokach”