Stał na mojej drodze, gdy szłam rano do pracy, zawsze w tym samym miejscu. Zaczepiał przechodniów, jednak zupełnie inaczej niż większość proszących o datek. Mimo brudu i zarostu miał w sobie coś, co wyglądało na godność, pewność siebie; co kazało ludziom zatrzymać się na ułamek sekundy, choćby nie mieli zamiaru wrzucić mu ani grosza. Nie prosił – on proponował w oryginalny sposób, zawsze inny.
– Gdybym mógł otrzymać od pani dwa złote, czułbym się zaszczycony – powiedział do mnie ostatnio, gdy przechodziłam.
Zatrzymałam się, wyjęłam portmonetkę i dałam mu dwuzłotówkę, uważając, by nie dotknąć jego ręki, którą wyciągał dopiero w ostatnim momencie, gdy miał tę pewność, że nie zostanie narażony na odmowę.
– Bardzo pani uprzejma. I bardzo piękna – dodał po chwili, patrząc mi w oczy. – Chętnie poszedłbym kiedyś z panią na kawę – stwierdził bezczelnie.
Parsknęłam śmiechem, bo pomysł wydał mi się tak absurdalny, że tylko to mogłam zrobić.
– Gdyby był pan ogolony, pachnący i trochę inaczej ubrany… – rzuciłam na odchodne.
Niewiele powiedział na swój temat
Nazajutrz była sobota. Potem niedziela, świętym prawem kalendarza. W poniedziałek, kiedy szłam o zwykłej porze do pracy, zastąpił mi drogę jakiś przystojny facet w garniturze, z fantazyjnie przerzuconym przez ramię szalikiem, z laseczką z minionej epoki w dłoni. Ukłonił mi się szarmancko i powiedział:
– Rozumiem, że teraz jest pani zajęta. Ale będę oczekiwał na obiecaną kawę po pracy…
Zatrzymałam się zdumiona. To był podryw na bezczela! Bardzo tego nie lubiłam.
– Czy ja pana znam? – spytałam niegrzecznym tonem.
Zamiast odpowiedzieć, facet zgarbił się, wyciągnął rękę przed siebie i wyrecytował:
– Gdybym mógł otrzymać od pani dwa złote, czułbym się zaszczycony…
Przyjrzałam mu się zaskoczona, odruchowo sięgając do torebki, żeby mu dać tę kasę. Zatrzymałam rękę w połowie drogi.
– Ttto pan? – zająknęłam się zaskoczona, nie mogąc wydobyć z siebie żadnych innych słów.
– Ttto ja – powtórzył, przedrzeźniając mnie. – Więc jak? Czy jest pani w stanie dotrzymać honorowo słowa, czy przeważy wstręt do nisko upadłego przedstawiciela ludzkości?
– Ależ to absurd, ja pana nie znam, nie mam zwyczaju…
– Jasne. Ja też pani nie znam. Tyle że ja mam taki zwyczaj – uśmiechnął się. – Dzięki temu znam wielu ludzi. Czy gdyby nie poznawała pani obcych, zwiększałby się pani krąg przyjaciół i znajomych? A może, aby panią poznać, konieczne są referencje?
Speszył mnie, zaskoczył tą gładką wymową i pewnością siebie; ale nie taką fałszywą, którą prezentują na co dzień podrywacze, tylko taką, którą mają ludzie znający swoją wartość.
– Jeśli trudno się pani zdecydować teraz, proszę to przemyśleć. Będę tu w porze lunchu.
Ukłonił się nisko i odszedł. Do biura dotarłam skołowana. Nie mogłam pracować. Załatwiałam interesy całkowicie rozkojarzona, jakbym była nowicjuszką. Sama nie wiem, jak dotrwałam do godziny pierwszej. Ale nadal nie wiedziałam, co zrobić. Dlatego poprosiłam przyjaciółkę, żeby przyniosła mi coś do jedzenia z miasta.
Kiedy jednak po pracy wyszłam z budynku – mężczyzna wciąż na mnie czekał: w tym samym garniturze, na którym jasną plamą odcinał się fantazyjny szalik, i z laseczką w ręce.
– Nie jestem natarczywy – zaczął tłumaczyć, zastępując mi drogę. – Tylko konsekwentny. I wiem, że istnieją ludzie, którym niezwykle trudno przychodzi podjęcie jakiejkolwiek decyzji, jeśli dotyczy ona ich samych, a nie ich pracy.
– Skąd pan tyle wie?
– Życie jest najlepszym nauczycielem. Chociaż czasem sprawia wrażenie walącego rózgą, średniowiecznego belfra.
– Rozumiem, że to ja muszę postawić tę kawę?
– Jestem zdecydowanym zwolennikiem emancypacji…
Bardzo chciałam go udomowić, wyleczyć
Roześmiałam się. Zaczął mnie intrygować ten obdartus, przemieniony nagle w dżentelmena; ubogiego, ale z klasą. To była moja słabość. Mogłam wybaczyć facetowi brak urody, pieniędzy, bałaganiarstwo, niestałość, lecz nigdy braku intelektu. Dlatego ciągle szukałam tego właściwego, mając za sobą dwa rozwody i kilka nieudanych związków.
Koleżanki dziwiły się, że odrzucałam zalotników, których one mi zazdrościły. Ja jednak po krótkim czasie odkrywałam, że ci wspaniali mężczyźni nie potrafią rozmawiać o niczym innym jak tylko o swoich sukcesach.
Podeszliśmy do najbliższej kawiarni. Poprosił kelnera o podwójną szkocką.
– Trochę piję – usprawiedliwił się. – Oczywiście nie whisky. Na co dzień nie stać mnie. Ale znam się na alkoholach.
Po czym zrobił mi mały wykład na temat whisky, różnicy między szkocką a irlandzką, między blended a single malt. Zauroczył mnie. Powoli odzyskiwałam równowagę. Siedziałam z facetem w kawiarni, czego dawno nie robiłam; on był inteligentny, przystojny i… czułam się bezpiecznie, dobrze.
Roześmiałam się.
– No nareszcie – skwitował. – Musisz mieć bardzo nerwową i stresującą pracę.
Wtedy pękłam zupełnie.
Wieczorem, gdy gasiłam lampkę przy łóżku, wciąż nie mogłam się nadziwić, jak mogłam obcemu w końcu człowiekowi opowiedzieć niemal wszystko o sobie, o pracy, byłym mężu, ostatnim awansie, dokuczliwym poczuciu niespełnienia. Jak on potrafił słuchać! A ja, jak każda kobieta, tak bardzo potrzebowałam być słuchaną… Ale o nim nie dowiedziałam się niczego.
Następnego dnia ukłonił mi się z daleka. Zawahałam się, poszłam jednak dalej, nie oglądając się za siebie. Podobnie było nazajutrz, natomiast trzeciego dnia zadzwonił do mnie, do biura.
– Jeśli oczywiście możesz, będę na ciebie czekał w tym samym miejscu – zaproponował.
Zaprosiłam go na kolację. Znów słuchał mnie jak psychoterapeuta. A ja gadałam, gadałam, jak nigdy dotąd, i sama się sobie dziwiłam, że coś się we mnie otworzyło. Nie bardzo wiedziałam, co to jest ani dlaczego on właśnie we mnie to wyzwala.
Wreszcie powiedział mi parę słów o sobie.
– Przecież też musisz coś o mnie wiedzieć – stwierdził. – Żeby było sprawiedliwie.
Okazało się, że skończył psychologię. Życie wirowało mu jak karuzela. Szukał swojego miejsca, jeździł po kraju, po slumsach Europy, ożenił się, rozwiódł. Żonie zostawił wszystko – dom, samochód, dzieci – za zrzeczenie się alimentów. Przepadł, nie pracował. Szukał sensu, celu w życiu. Zszedł w podziemia dworca. Rano oglądał świt budzącego się miasta, wieczorem patrzył, jak ono zasypia, wyciszając dzienne odgłosy.
Żyje z tego, że wyciąga rękę; zbiera też makulaturę. Tak chce, bo jest wolny. Nie rozumie, że można się zatracić, zostać niewolnikiem pracy, konwenansów niedzielnych obiadów, świątecznych zakupów. Parę rzeczy ma u swojej siostry w szafie, zagląda tam w ostateczności. I tyle. Powiedział, ile chciał, i znów był cały otwarty na moje gadanie.
Musiałam wreszcie podjąć decyzję
Wieczorem w moim mieszkaniu, wtulona w niego zapytałam, dlaczego właśnie ja.
– Podszedłem do ciebie, bo mnie urzekłaś. Piękna jak pejzaż marmurowego podziemia, jak szelest metra wjeżdżającego na stację, pierwsze liście na drzewach tworzących architektoniczne plamy zieleni wśród wieżowców, nikiel na sportowym audi, mowy Cycerona… Jest tyle rzeczy pięknych. Jeśli je dostrzegasz, jeśli to potrafisz, umiesz być szczęśliwy. Umiem też latać – dopowiedział. – A ty?
Roześmiałam się.
– Tak myślałem. Nie umiesz. Jesteś wbita każdego dnia między telefon komórkowy a komputer. Nie widzisz ani drzew, ani świtu budzącego się miasta. Rozejrzyj się dookoła, popatrz, złap luz, wtedy umiejętność latania przyjdzie sama.
Trochę pił. Nie umiał inaczej. Ale nigdy nie był wulgarny, chamski, brutalny. Pił refleksyjnie.
– Dusza robi się wtedy pojemniejsza – mówił, a ja – jak każda baba – oczami wyobraźni widziałam już, jak leczę go z tego nałogu, jak on zostaje ze mną, kupujemy większe mieszkanie, wyjeżdżamy gdzieś razem.
Czasem mówiłam mu o tym, a wtedy znikał na dwa, trzy dni. Tęskniłam, sprzątałam zrobiony przez niego bałagan, czekałam. Nie potrafił żyć inaczej. Był wolnym ptakiem, panem samego siebie; nigdzie nie miał gniazda ani cichej przystani. Był wiecznym wędrowcem. Ja nie rozumiałam tego. Dla mnie było ważne, że mam dobrą pracę, stanowisko, uznanie w branży; że się ze mną liczą, zazdroszczą. Miałam swój gabinet, w perspektywie staż w Stanach, a teraz na dodatek jeszcze męskie buty w przedpokoju.
Któregoś dnia koleżanki przyłapały mnie z nim w stroju obdartusa na ulicy. Tłumaczyłam, że dawałam żebrakowi dwa złote, i sama czułam, że popełniam zdradę, że skreślam go. Dotarło do mnie, że muszę wybrać, tym bardziej że staż w Stanach stał się faktem. Miałam wyjechać za dwa tygodnie.
Powiedziałam mu o tym. Ukłonił się i odszedł bez słowa. Spotkałam go jeszcze tylko raz na mojej trasie do pracy.
– Gdybym mógł otrzymać od pani dwa złote, czułbym się zaszczycony – zaczepił mnie jak kiedyś. – O, przepraszam panią. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. To Heraklit – dodał i zniknął między ludźmi, rozpłynął się w perspektywie ulicy, wtopił w szarą, poranną mgłę, jakby stanowił z nią jedność…
Tydzień później poleciałam do Stanów.
Czytaj także:
„W ogrodowej szopie znalazłam bezdomnego. Mąż mnie przeklął, gdy zaprosiłam go do domu. Nie wiedział, że dobrze znam Bogdana…”
„Mąż Agaty od miłości i bogactwa wolał smak taniego wina i pozorną wolność. Mógł mieć wszystko, a wybrał życie bezdomnego”
„Nie przyjęłam bezdomnego do domu w Wigilię. Może jestem bezduszna, ale nie chciałam spędzać świąt z obcym kloszardem”