„Rozstałam się z mężem, bo nie chciałam mieć dzieci. Gdy okazało się, że jestem śmiertelnie chora, zaczęłam żałować”

Kobieta w rozpaczy fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena
„Przez ostatni miesiąc wracałam wykończona, w domu zjadałam cokolwiek i od razu kładłam się na kanapie. Bywały wieczory, kiedy nie miałam nawet siły się rozebrać ani umyć, po prostu naciągałam na siebie kilka koców i tak przesypiałam do rana".
/ 06.10.2021 14:30
Kobieta w rozpaczy fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena

– Dlaczego nie chcesz z nami iść? – pytały koleżanki, proponując kino, babski wieczór czy choćby spacer.

– Jestem zmęczona – odpowiadałam, marząc o tym, żeby dały mi spokój.

Ty ciągle jesteś zmęczona – zauważyła w końcu któraś. – Może czegoś ci brakuje? Magnezu albo jakichś witamin?

Na początku też tak myślałam. Kupiłam sobie suplementy mające – zgodnie z reklamą – przywracać energię. Jedyne, czego się po nich nabawiłam, to biegunka, a raz nawet wymioty.

Zazdrościła mi, a ja byłam wyczerpana

– O, jak pięknie schudłaś! – zachwyciła się znajoma właśnie tego dnia, kiedy nieoczekiwanie wymiotowałam w drodze do pracy. – Dieta czy ćwiczenia?

Odpowiedziałam coś wymijająco, bo prawda była taka, że wcale nie chciałam schudnąć. Po prostu z jakiegoś powodu traciłam kilogramy, i to jeszcze zanim mój organizm zdążył źle zareagować na te dziwne suplementy.

– Pewnie to ta twoja dieta wysokobiałkowa – uznała w końcu samodzielnie znajoma.– Dalej jesz głównie sery?

Zaprzeczyłam. Faktycznie, miałam taki moment, jakieś pół roku wcześniej, kiedy kupowałam głównie produkty mleczne. Trafiłam nawet na bazarze na kobietę, która sprzedawała twarogi i sery własnej produkcji, prosto ze wsi. Jadłam ich wtedy sporo, ale nie schudłam więcej niż kilogram.

Prawdziwa utrata masy zaczęła się jakoś wtedy, kiedy zaczęłam być ciągle taka zmęczona. Co było dziwne, bo przestałam jeździć na rowerze i ćwiczyć na bieżni, więc – logicznie rzecz biorąc – powinnam była raczej przytyć.

Tego dnia, którego nie poszłam do pracy, obudziłam się spocona i rozpalona. Zmierzyłam sobie gorączkę. Trzydzieści osiem i sześć. Po południu miałam już trzydzieści dziewięć. Ktoś musiał zawieźć mnie do lekarza.

Ledwie przytomna zadzwoniłam do dwóch koleżanek, ale nie mogły mi pomóc. Gorączka rosła, leki nie chciały działać, kręciło mi się w głowie. Zadziałałam automatycznie, jak przez te osiem i pół roku, nim wszystko się posypało.
– Olek… jestem chora, gorączka mi rośnie… możesz przyjechać?

Olek był moim mężem i zawsze bardzo dbał o moje zdrowie. Przejmował się dosłownie każdym moim kichnięciem. Tyle że od półtora roku byliśmy w separacji i nie miałam żadnego prawa oczekiwać od niego, że się mną zaopiekuje.

– Będę u ciebie za godzinę. Pij dużo letniej wody i nie wstawaj.

Wciąż miał klucz do mojego domu. Kiedyś naszego… Nie zmieniłam dotąd zamków, bo chyba miałam nadzieję, że ja i Olek kiedyś do siebie wrócimy.

Dlaczego właściwie się rozstaliśmy? – zastanawiałam się, drapiąc się jak opętana, bo od tej gorączki i potu swędziało mnie całe ciało.

Chyba najkrócej można by powiedzieć, że za bardzo się różniliśmy. Na początku te różnice były fascynujące, potem zaczęły nas irytować, a na koniec doprowadzały nas oboje do szału.

Przykładowo, ja od zawsze byłam racjonalistką. Nie wierzyłam w nic, czego nie dało się udowodnić metodami naukowymi. Olek zaś mówił, że ma „otwarty umysł”. Czyli wierzył, że istnieje coś poza światem materialnym. Przeznaczenie, anioły, wędrówka dusz, karma, takie tam bzdury. Oczywiście nie dlatego się rozeszliśmy.

Bezpośrednią przyczyną było to, że nie chciałam mieć dzieci. Nie czułam powołania do bycia matką, macierzyństwo mnie przerażało i kojarzyło się z całkowitą utratą wolności. Nie zmieniłam zdania nawet po latach jego błagań, negocjacji i gróźb, że odejdzie.

Więc odszedł. A ja tęskniłam za nim każdego dnia…

Czy ta lekarka coś przede mną ukrywa?

Kiedy Olek wszedł do mieszkania, gorączka już mi nieco spadła, ale i tak zawiózł mnie do przychodni.
Badająca mnie lekarka mocno zmarszczyła brwi.

– Ma pani bardzo powiększone węzły chłonne. Czy to jest bolesne?

– Nie – zaprzeczyłam. – Czy to grypa?

– Zapewne – mruknęła, coś notując. – Proszę, to jest skierowanie na badania krwi. Proszę je zrobić za jakieś dziesięć dni, kiedy pani wyzdrowieje.

Problem w tym, że nie wyzdrowiałam. Ciągle utrzymywał mi się stan podgorączkowy, byłam jeszcze bardziej zmęczona niż wcześniej. A moje węzły chłonne wciąż były powiększone.

Olek dzwonił do mnie codziennie, pytając, czy czegoś nie potrzebuję. Nieopatrznie powiedziałam mu o badaniach, więc osobiście mnie na nie zawiózł.

Lekarka zadzwoniła do mnie po czterdziestu ośmiu godzinach. Nalegała na natychmiastową wizytę, więc poszłam do przychodni.

– Ma pani bardzo podwyższone OB – poinformowała mnie. – Za bardzo jak na zwykłą grypę. Coś panią swędzi? – zapytała, bo wciąż się drapałam.

– Wszystko – przyznałam. – Może to jakaś alergia?

Po jej spojrzeniu poznałam, że pomyślała o czymś groźniejszym niż alergia...

Chwilę później trzymałam w ręce skierowanie na pilną biopsję. Zapytałam, co to oznacza.

– Na razie nic – lekarka wyraźnie nie chciała mnie niepokoić. – Proszę wrócić z wynikiem jak najszybciej.

Dwa tygodnie później znowu siedziałam w jej gabinecie i próbowałam zrozumieć, co do mnie mówi. Hasła „nowotwór”, „złośliwy” oraz „radioterapia” odbijały się ode mnie. Nie byłam w stanie tego przyjąć do wiadomości.

Nie byłam w stanie wyjść sama z przychodni

Znowu zadzwoniłam po Olka. Miałam zamiar mu powiedzieć, że jestem chora, ale coś mnie powstrzymało. Nie chciałam, żeby się nade mną litował.

Udało mi się wyciągnąć od lekarki, że mój typ nowotworu reaguje pozytywnie na leczenie w zaledwie 11 procentach przypadków. A więc na 89 procent nie dożyję swoich kolejnych urodzin. Zostało mi zaledwie kilka miesięcy… Nagle poczułam, jak bardzo chcę żyć!

– To tylko jakaś infekcja – skłamałam Olkowi. – Dostałam antybiotyk, za kilka dni powinnam być jak nowa.

Powiedział, że to świetnie, i jakoś tak zapatrzył się w przestrzeń. Wtedy zrozumiałam, jak ogromnym błędem było to, że się rozstaliśmy. Przecież go kochałam! Uwielbiałam z nim być!

Co z tego, że wierzył w te swoje bajki, czasami się wyłączał, kiedy do niego mówiłam, i nie lubił moich koleżanek. Nigdy nie powinniśmy byli się rozstawać! – pomyślałam z mocą.

– Słucham?! – spojrzał na mnie nagle.

– Co powiedziałaś?

Nagle zdałam sobie sprawę, że te słowa nie rozbrzmiały tylko w mojej głowie.

– Nie powinniśmy byli się rozstawać – powtórzyłam. – Chcę z tobą być. Na zawsze, do końca życia!
– Ale… – zająknął się.
– Nic nie mów! – szepnęłam. – Po prostu chodź ze mną!

Wszedł ze mną na górę, a kiedy tylko zamknęły się za nami drzwi, rzuciłam się na niego z taką namiętnością, na jaką nigdy wcześniej sobie nie pozwoliłam.

– Kocham cię! – powtarzałam, a on wyglądał na szczęśliwego i przerażonego jednocześnie.

Teraz zrozumiałam, co jest ważne

Olek został na noc. Nie przespałam jej. Już nie byłam ciągle zmęczona. Nie chciałam tracić czasu na sen. Chciałam się kochać, rozmawiać, podziwiać świat, przeżywać życie, którego tak niewiele mi zostało.

– Skąd ta nagła zmiana? – zapytał Olek rano, kiedy smażyłam dla nas omlety na śniadanie.  – To dlatego, że się tobą zająłem? Przecież wiesz, że nigdy nie przestałaś mi być bliska…

„Mam nowotwór i umieram. I chcę spędzić tę resztę czasu na ziemi właśnie z tobą” – chciałam powiedzieć, ale tylko usiadłam Olkowi na kolanach i wtuliłam twarz w jego szyję.

Nowotwór upomniał się o mnie już następnego dnia. Wróciła gorączka i znów byłam potwornie zmęczona.

– Może antybiotyk jest źle dobrany? – martwił się Olek.

Musiałam mu powiedzieć prawdę, ale przeciągałam to, jak mogłam. Teraz dostrzegałam w jego spojrzeniu pożądanie i fascynację. Nie chciałam widzieć litości i poczucia obowiązku.

Nie potrafiłam się zdobyć na szczerość

Jak to przy tym rodzaju norotworu, gorączka pojawiała się i znikała. Tak samo jak dobre i kiepskie samopoczucie. Istny rollercoaster ze śmiercią w ramach ostatecznej atrakcji.

Musiałam zacząć naświetlania. Zastanawiałam się, jak to zrobić, żeby Olek się nie dowiedział. Ale najpierw musiałam jeszcze pójść na tomografię, żeby można było ustalić, gdzie znajduje się ognisko nowotworu. Takie badanie wykonywano w szpitalu oddalonym o trzysta kilometrów.

Powiedziałam Olkowi, że wyjeżdżam na dwa dni z koleżankami. Skrzywił się, ale nic nie powiedział. Kiedy jednak wychodziłam, zaczął rozmowę o czymś innym.

– Wiesz, że ten temat wypłynie, prawda? – zapytał, a ja doskonale wiedziałam, o czym mówi. – Nie przestałem pragnąć dziecka… To się nie zmieniło i nigdy się nie zmieni, Beatko.

– Wiem – odparłam.

Spojrzałam mu prosto w oczy i pomyślałam, że niczego tak nie pragnę, jak mieć z nim dziecko, nawet kilkoro. Żyć jeszcze przez długie lata jako matka i żona. Jak mogłam myśleć, że tego nie chcę?! Teraz oddałabym wszystko, żeby móc urodzić dziecko, żeby mieć szansę je zobaczyć, zanim odejdę…

Ja też chcę mieć dziecko – szepnęłam, czując łzy pod powiekami. – Nawet nie wiesz jak bardzo…
Zostawiłam go osłupiałego i szczęśliwego. Aż miałam wyrzuty sumienia. Przecież w końcu się dowie, że nie będzie miał ze mną żadnego dziecka, że niedługo umrę, a moje ostatnie tygodnie to będzie męka dla nas obojga… Dlaczego niczego mu nie powiedziałam? Z tchórzostwa? Egoizmu? Głupoty? Bo na pewno nie z miłości…

Droga była prosta i pusta, jechałam więc sto czterdzieści na godzinę. W pewnym momencie jeszcze przyspieszyłam i poczułam przypływ adrenaliny. Oczywiście to było niebezpieczne, ale czy musiałam się tym przejmować? I tak umierałam, a do tego nie czekała mnie komfortowa śmierć. Czy nie lepiej byłoby zginąć w jednej sekundzie, kiedy serce wali mocno, a człowiek czuje, że żyje? To była tylko myśl: odpiąć pasy, rozpędzić auto maksymalnie i z całą siłą trzasnąć w ekran akustyczny.

Co za makabryczny widok!

I wtedy zobaczyłam przed sobą czarny dym. Buchał zza linii łagodnego zakrętu, zbliżałam się do niego bardzo szybko. Zwolniłam odruchowo.

To był przerażający wypadek. O mały włos nie wpadłam na dwa sczepione ze sobą samochody będące obecnie bezkształtną masą metalu. Jedno z aut właśnie zapłonęło. Hamując obok, widziałam postacie na poboczu, dwa leżące kształty różnej wielkości i ludzi nerwowo biegających dookoła płonących samochodów.

Zatrzymałam się i wysiadłam. Nie widziałam karetek ani policji, więc wypadek musiał się zdarzyć dopiero przed chwilą. Widziałam, że w jednym z aut wciąż zakleszczony jest kierowca. Drzwi od jego strony były zmiażdżone, nawet gdyby był przytomny, nie miałby jak uciec przed ogniem. Ludzie dookoła panikowaliGdzie jest straż pożarna?!

Jedną z leżących osób była kobieta, widać jakoś ją wyciągnięto, ale teraz wszyscy w przerażeniu obserwowali, co dzieje się z płonącymi autami. Było oczywiste, że za moment zbiorniki benzyny wybuchną. Ludzie zaczęli uciekać do swoich samochodów i odjeżdżać z piskiem opon. Nikt nie chciał zginąć w wybuchu.

Jednak mnie nie zależało na życiu.

– Proszę pani! – krzyknęłam do leżącej kobiety z zakrwawioną klatką piersiową.

– Musimy uciekać! Może się pani ruszać?!

Była przytomna. Patrzyła na mnie ogromnymi oczami, miałam wrażenie, że składają się z samych źrenic.

– Moja córka… – wycharczała, zezując.

Ten mniejszy kształt to było dziecko. Nastolatka. Nieprzytomna.

– Odciągnij ją… – znowu ten przerażający charkot, który słyszałam wyraźnie pomimo tego, że kilka metrów od nas trzaskały w ogniu blacha, guma i plastik. Od gęstego dymu i żaru nie dało się oddychać.
Obejrzałam się. Wybuch był kwestią sekund. Nie zdążyłabym odciągnąć dziewczynki. Mogłam tylko uciekać, żeby ocalić swoje życie.

– Błagam, uratuj ją…

Nie wiedziałam, czy ona to mówi, czy tylko czytam z ruchu jej zakrwawionych warg. Wszędzie był gryzący dym, przestawałam cokolwiek widzieć. Moja skóra płonęła od kontaktu z rozpalonym powietrzem. Ale nie zamierzałam uciekać.

To wcale nie był odruch. To była moja świadoma decyzja. Uznałam, że jeśli mam umrzeć, to wolę umrzeć, ratując czyjeś życie, a nie w przepoconej pościeli, łysa i wycieńczona. Usłyszałam głośny trzask i położyłam się na dziewczynce, żeby osłonić ją własnym ciałem.

Huk był ogłuszający, tak samo jak gorący podmuch, który prawie zerwał mnie z dziecka. Ale przywarłam do ziemi, nakrywając głowę małej swoją klatką piersiową, świadoma tego, że jeszcze żyję.

Coś uderzyło mnie w plecy, poczułam ból w obu nogach, a później straciłam przytomność.

Tylko dziewczynka się uratowała

Kiedy się obudziłam, nie czułam już niczego, może oprócz zimna sączącego się do moich żył z kroplówki.
Dowiedziałam się, że ranna kobieta nie przeżyła wybuchu. Zginęła pod rozżarzoną maską rozerwanego przez eksplozję samochodu. Dwa metry ode mnie…

Przeżyła za to jej córka. O dziwo, była w lepszym stanie niż ja. Poobijana, parę złamanych kości, lekki uraz głowy.

Ja miałam poparzone plecy i głębokie rany obu nóg.

– To nieważne. I tak umieram – powiedziałam do lekarki. – Mam raka. Powinniście widzieć po badaniach.

Nic takiego nam nie wyszło w pani badaniach – lekarka wyglądała na zdziwioną. – Jest pani w szoku, proszę odpoczywać – poradziła mi.

– Mam raka – powtórzyłam. – Sprawdźcie w mojej przychodni.
I sprawdzili. Potem kobieta ponownie przyszła, tym razem z dwoma innymi lekarzami. Mieli moje wyniki biopsji.

– Robiła pani biopsję w prywatnej placówce – zaczęła lekarka. – To bardzo dobre laboratorium, ale każdy może popełnić błąd. Musieli pomylić próbki. Nie ma pani raka – powiedziała.

Roześmiałam się, aż poczułam ból. Oczywiście, że miałam raka. Opisałam im objawy, które miałam od kilku tygodni, wynik badania krwi i kazałam zadzwonić do mojej lekarki. Ponownie zrobiono mi biopsję, wysłano też na tomografię.

I okazało się, że rak zniknął!

– Zbadaliśmy pani krew – powiedziała lekarka. – Rzeczywiście, ma pani nieprawidłowe wyniki badań. To infekcja. Bruceloza. Bardzo rzadki przypadek, bo to choroba zwerząt, ale ludzie też mogą się nią zarazić. Czy przed wystąpieniem objawów jadła pani niepasteryzowane produkty mleczne?

Cholera! Moja dieta i pyszne sery od babuni z targu. Domowe, niekoniecznie pasteryzowane…

– A swędzenie? – zapytałam. – To też bruceloza?

– Nie, to raczej alergia na składnik leku przeciwgorączkowego, który pani brała  – usłyszałam. – Objaw niezależny. Podobnie jak wymioty i biegunka, zapewne skutek stresu.

Każde z innego powodu. Czasami tak się zdarza. Niezwykle rzadko, ale jednak. Najważniejsze jest jednak to, że nic pani nie jest i nie będzie. Poparzenia nie są głębokie, a rehabilitacja pomoże pani wrócić do normalnego trybu życia. To niesamowite, że zaryzykowała pani życie, by uratować obcą osobę. Jest pani bohaterką.

I tak mnie traktowano. Wszyscy: lekarze, pielęgniarki, Olek, który przyjechał następnego dnia, rodzina Konstancji, uratowanej dziewczynki. To właśnie ona odwiedziła mnie pewnego dnia w mojej sali.

– Tata mnie dzisiaj zabiera do domu– powiedziała, patrząc na mnie oczami swojej matki. – Chciałam podziękować… Pani mogła zginąć.

– Przykro mi z powodu twojej mamy – powiedziałam cicho. – W ostatniej chwili myślała o tobie…

– Mama jest teraz aniołem… – szepnęła, a ja pomyślałam, że ma przecież tylko jedenaście lat, jak mi powiedziano. Wiara w takie rzeczy na pewno jej pomaga. – Śni mi się, wie pani?

Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć, a dziewczynka kontynuowała zadziwiająco spokojnym głosem.

Kazała mi przyjść do pani i podziękować. Powiedziała, że zawsze będzie pani wdzięczna i że poprosiła już o dar dla pani. Ja też dziękuję…

Nagle poczułam, że mój świat się zmienia. Że nic nie jest takie, jak przyzwyczaiłam się widzieć. Ocaliłam dziecko tej kobiety, a ona, tam gdzie była, poprosiła o dar dla mnie… Jaki dar mogła mi wybłagać? Może… życia?

Nikomu nigdy nie powiedziałam, że wierzę w coś takiego. Oficjalna wersja to: pomyłka w diagnozie, nigdy nie było żadnego chłoniaka, tylko rzadka, odzwierzęca choroba. Ale ja wiem jedno: zatrzymałam się przy tamtej kobiecie i jej córce, będąc śmiertelnie chora, a kilka godzin później miałam jedynie infekcję dającą się wyleczyć.

A kobieta, której dziecko uratowałam, narażając własne życie, śniła się córce, mówiąc, że wybłagała dla mnie dar wdzięczności.

Niedługo będzie nas czworo…

Olek zabrał mnie do domu i już nigdy się z niego nie wyprowadził. Wszystko się zmieniło, nawet to, co kiedyś mnie denerwowało. Od tej pory, gdy mówił o tym, że dobra karma wraca albo że anioły opiekują się ludźmi, już nie prychałam pogardliwie, tylko zamyślałam się głęboko. Olek składał to na karb tego, że otarłam się o śmierć, a ja nie wyprowadzałam go z błędu.

Po tamtym wydarzeniu zostały mi tylko blizny na łydkach i plecach, ale nie przeszkadzają one ani mnie, ani mojemu mężowi. Chodzę normalnie.

Teraz tylko trochę mi ciężko, zwłaszcza po schodach, bo ciąża bliźniacza to nie bułka z masłem. Ale znoszę ją pogodnie, nie mogę się doczekać bycia mamą dla moich córeczek. Czuję, że wreszcie żyję swoim prawdziwym życiem. Jedna z moich córek będzie nosić imię Aniela, jak tamta kobieta. To jedna z tych sytuacji, kiedy po prostu nie można zdecydować inaczej.

Czytaj także:
„Pierwsza żona była wyniosła jak Królowa Śniegu. Na drugi ślub zdecydował się po 2 miesiącach znajomości”
„Z siostrą pokłóciłyśmy się o spadek. I nigdy nie zdążyłyśmy pogodzić. Zginęła w wypadku, a ja nie przestanę żałować”
„Mnie porzucił mąż, a jego żona. Został z niepełnosprawną córką, którą ja pokochałam. Mam rodzinę, o jakiej marzyłam"

Redakcja poleca

REKLAMA