„Rozpoznałam w sobie zaginioną 40 lat temu dziewczynkę. Nie byłam biologiczną córką mojej matki, adoptowaną też nie”

kobieta która poznała swoją przeszłość fot. Adobe Stock
„Przez całe życie byłam Lucyną, Lusią. Obca, starsza kobieta nazwała mnie obcym imieniem. To nie byłam ja. Nie byłam jej Marysią. Ale nie byłam też Lusią kobiety, która mnie wychowała. Nie wiedziałam, kim jestem i czułam, że za chwilę oszaleję”.
/ 14.05.2022 16:07
kobieta która poznała swoją przeszłość fot. Adobe Stock

W poniedziałek znowu dzwonili z „Pogodnej Doliny”. Mama miała zapalenie płuc. Obiecałam, że przyjadę w weekend, a krótkie milczenie pielęgniarki po drugiej stronie linii dało mi do zrozumienia, że to właściwie bez znaczenia. Mama nie poznawała mnie od półtora roku. Po wylewie była częściowo sparaliżowana, nie mówiła, potrzebowała całodobowej opieki. Kiedy przyjeżdżałam do prywatnego ośrodka dla seniorów, gdzie mieszkała, wydawało się, że zupełnie nie robi to na niej wrażenia. Czasami na mnie patrzyła, ale bez jakichkolwiek emocji. Jakbym była jedną z pielęgniarek albo zupełnie obcą osobą. Niemniej musiałam tam pojechać. W jej stanie zapalenie płuc mogło być bardzo niebezpieczne dla życia.

W środę zadzwoniła Kaja

To był tydzień Maćka, jej ojca, z którym sprawowaliśmy naprzemienną opiekę rodzicielską. Mieszkała więc u niego i zwykle nie dzwoniła, ale tym razem potrzebowała czegoś na lekcję historii.
– Mamy jakieś stare pocztówki? – chciała wiedzieć. – Ale takie bardzo stare, wiesz mamo, co mają ze sto lat. Albo może stare pieniądze?
– Mamy banknoty z lat dwudziestych – przypomniałam sobie. – Babcia je gdzieś trzyma. Poszukam.
Pamiętałam, jak mama kiedyś mi pokazywała te pieniądze. Były w jakimś albumie ze zdjęciami z młodości. Pojechałam do jej mieszkania.

Albumy znalazłam bardzo szybko. Uśmiechnęłam się na widok ślubnego zdjęcia rodziców. Nie pamiętałam taty, bo zginął, kiedy miałam kilka miesięcy. Znałam go jedynie z tych kilku zdjęć. Potem mama w ciąży ze mną, ja maleńka w koronkowej czapeczce i beciku, który do dzisiaj leży w pawlaczu. Sporo było zdjęć z moich pierwszych miesięcy życia, na kilku był też tata. Potem już tylko mama i ja. Uderzyło mnie, jak bardzo się zmieniła w ciągu tego roku, kiedy zginął ojciec. Na zdjęciach z nim miała pełną twarz, uśmiechnięte oczy, odsłaniała zęby w szerokim uśmiechu. Potem strasznie schudła, uśmiechała się już tylko ustami, a jej spojrzenie było pełne smutku. Ale czy to takie dziwne po tym, co przeżyła?

Ja też trochę się zmieniłam na tych zdjęciach, z wiekiem miałam wyraźnie ciemniejsze oczy i mniej kręcone włosy. Po śmierci taty ja także schudłam. Z rozkosznego, tłuściutkiego bobaska stałam się drobną, kościstą dziewczynką, zupełnie jakby mama w żałobie zapominała o karmieniu mnie. Może zresztą tak było, kto to wie? W którymś z albumów była też moja stara książeczka zdrowia, akt chrztu i inne dokumenty. Otworzyłam książeczkę i ze zdziwieniem stwierdziłam, że to nie jest ta, z której korzystałam przez całe dzieciństwo.

To był inny dokument, wypełniony tylko w niewielkiej części. Wypis ze szpitala, podstawowe badania, obowiązkowe szczepienia. Wpisy skończyły się kiedy miałam siedem miesięcy. Najwyraźniej książeczka w czerwonej oprawce, którą pamiętałam, była duplikatem. Może mama zgubiła tę pierwszą i wyrobiła mi nową? Skąd w takim razie wziął się oryginał?

Znalazłam zabytkowe banknoty i schowałam je do starego notesu z telefonami mamy, żeby się nie pogięły. Na skutek jakiegoś niesprecyzowanego odruchu zabrałam także moją książeczkę. Chciałam ją porównać z tą drugą, która była gdzieś u mnie.

Zawiozłam Kai stare banknoty i wróciłam do siebie. Wyszperałam duplikat książeczki zdrowia i odkryłam, że w istocie, wpisy w nim zaczynały się, kiedy miałam jakieś osiem miesięcy. Interesujące było to, że wszystkie szczepienia, jakie miałam od urodzenia, zostały powtórzone, zupełnie jakby utrata dokumentu oznaczała utratę nabytej odporności. Czy mama nie mogła wydobyć kopii szczepień z przychodni, gdzie miałam pediatrę?

Sytuację trochę wyjaśniał fakt, że po śmierci taty przeprowadziłyśmy się na drugi koniec Polski. Może mama po prostu machnęła ręką na całą tę biurokrację i kazała zaszczepić mnie ponownie? Ale coś w tym wszystkim było nie tak…

Kiedy Kaja była już u mnie i wróciła ze szkoły z plusem z historii, kazałam jej włożyć banknoty do tego samego notesiku, który zabrałam z mieszkania mamy.
– To wtedy były telefony? – zdziwiła się moja dwunastoletnia córka.
– Alexander Bell wynalazł telefon w dziewiętnastym wieku – odkrzyknęłam z kuchni. – Ale fakt, mało kto miał własny numer, kiedy byłam mała. My dzwoniliśmy od sąsiadki i tylko w alarmowych sytuacjach.

Kaję „stare czasy” bardzo zaintrygowały

W pewnym momencie przyłapałam ją, jak próbuje dzwonić ze swojej komórki na pięciocyfrowy numer z lat osiemdziesiątych, który należał do jednej z moich kuzynek.
– Jestem ciekawa, czy jeszcze istnieje – wyjaśniła z tajemniczym uśmiechem.
Numer oczywiście nie istniał, ale Kaja odkryła w notesie masę nazwisk ludzi, o których zaczęła mnie wypytywać.
– To koleżanka babci. To siostra mojego ojca. To chyba jakiś ich kolega, nie znam – odpowiadałam.
Większość z tych osób znałam, bo mama zaprzyjaźniła się z nimi już po przeprowadzce do nowego miasta. To był mój świat. Ale rodzina ojca, dalsi krewni mamy i jej znajomi z czasów przedmałżeńskich zostali tam, gdzie rodzice mieszkali przed śmiercią taty. Mama nie utrzymywała z nimi kontaktów. Ciotki, kuzynki i jej znajome z dawnych lat widziałam chyba tylko raz, na mojej komunii.
– O, to chyba twoja lekarka – córka przeczytała imię, nazwisko i dopisek „pediatra Lusi”.
– Nie, pamiętam moją panią doktor. Miała na nazwisko Mrówka. Tego się nie da zapomnieć. A ta, to pewnie pediatra jeszcze z poprzedniego miejsca zamieszkania.
– Zanim dziadek zginął, tak?

Potwierdziłam. Kaja znała tę historię. Wiedziała, że mój ojciec wypadł nocą z balkonu na ósmym piętrze bloku. Zginął na miejscu. Mama wspomniała kiedyś z bólem, że w chwili śmierci był nietrzeźwy. Straszliwy wypadek, który całkowicie zmienił jej życie.

Pojechałyśmy do mamy we dwie

Kaja zabrała moją starą książeczkę zdrowia, naiwnie sądząc, że może babci coś się przypomni na jej widok i zobaczymy na jej twarzy chociaż cień ożywienia.

Mama jednak była w ciężkim stanie. Nie miała już gorączki, ale antybiotyki bardzo ją osłabiły. Wyglądała jak woskowa figura, patrzyła w sufit i nawet nie spojrzała na Kaję próbującą coś do niej mówić. Miałam ponure wrażenie, że to jedna z naszych ostatnich wizyt u niej…
W samochodzie córka dalej oglądała książeczkę.
– O, patrz! Pierwszy ząb wyrżnął ci się, kiedy miałaś pięć miesięcy! – oznajmiła. – Tu jest wpis.
– Nie – zaprzeczyłam. – Bardzo długo nie miałam zębów. Dopiero, jak miałam koło roku, zaczęły mi się wyrzynać. Ty miałaś tak samo i babcia mówiła, że to musi być cecha dziedziczna.
– Ale tu jest napisane, że w wieku sześciu miesięcy miałaś już dwie dolne jedynki…
Nie umiem powiedzieć, co to było za uczucie, które mnie wtedy dopadło. Chyba rodzaj nie do końca uświadomionej grozy przeszył mi brzuch. Nic nie odpowiedziałam, ale w domu nerwowo przekartkowałam duplikat książeczki zdrowia.

Według tego dokumentu, pierwszy ząb pojawił się w mojej buzi, gdy miałam jedenaście miesięcy. I była to górna jedynka, nie dolna. Nie ma możliwości, żeby pediatra przy wizycie kontrolnej wpisał błędnie liczbę i umiejscowienie zębów dziecka. Raczej też nie zniknęły magicznie, kiedy miałam pół roku. Wtedy za to wydarzyło się parę innych rzeczy. Wypadek ojca. Nasza przeprowadzka. Zerwanie z dotychczasowym środowiskiem. Zmiana książeczki zdrowia…

Kiedy Kaja znowu pojechała do Maćka, postanowiłam rozwiać dręczące mnie wątpliwości. Znowu przeszukałam szuflady mamy. Znalazłam mój pożółkły akt urodzenia – oryginał, bo ja od lat używałam odpisów pobieranych z ratusza. Była tam też opaska dla noworodka ze szpitala położniczego z nazwiskiem mamy i literą „C” – jak „córka”. Żadnych podejrzanych przedmiotów. Żadnych śladów. I wtedy na to wpadłam!

W obu książeczkach skrupulatnie zapisywano przy każdej wizycie wzrost i wagę niemowlęcia. Porównałam je i poczułam, że otwiera się pode mną przepaść. W lipcu 1977 r. ważyłam 8 kilogramów i 700 gram. Mierzyłam równo 70 centymetrów, a mój obwód główki wynosił 45 cm. Trzy miesiące później, w nowej przychodni, u nowej pani doktor, ważyłam już tylko 6 kilogramów 300 gram. Dobrze, może schudłam, to mogło się zdarzyć. Ale nie było wytłumaczenia na to, że mój wzrost zapisano liczbą 67, a obwód główki 42. Dzieci się nie kurczą. Głowy niemowląt nie zmniejszają się z wiekiem.

Wniosek był jeden: książeczki należały do dwojga różnych dzieci. To, że na obu widniał mój pesel i dane było… no właśnie, jakie? Niewytłumaczalne? Przerażające? Sprawiające, że miałam ochotę zwymiotować ze stresu?

Najprościej byłoby zapytać kogoś, kto znał moją rodzinę przed i po wypadku ojca. Czy nie zmieniłam nagle wyglądu? Ze zdjęć wynikało, że owszem, trochę, ale przecież dzieci naturalnie zmieniają się z wiekiem, a fotografie nie były robione dzień po dniu.

Drżącymi rękami otworzyłam albumy i zaczęłam szczegółowo porównywać dzieci na zdjęciach.
Pulchna, jasnooka dziewczynka z falującymi włoskami i wąskimi usteczkami kontra nieco chudsze dziecko z dużo pełniejszymi wargami i prostymi kosmykami. Ale to było za mało. Wtedy porównałam uszy. Ich kształt jest unikalny, jak odcisk palca. I nie ma mowy, żeby zmienił się w ciągu kilku tygodni życia. Teraz już nie miałam wątpliwości. Dziecko sprzed śmierci taty nie było tym samym, które widziałam na późniejszych zdjęciach. Jednym słowem: ono nie było mną.

Pojechałam do „Pogodnej Doliny”. Wiedziałam, że mama nie odpowie mi na żadne pytanie. Ale nie chciałam jej pytać.
– Otwórz usta, mamusiu – poprosiłam i pobrałam wymaz z wewnętrznej powierzchni jej policzka.
Dziesięć dni później dostałam wynik z prywatnego centrum badań DNA. „Pokrewieństwo wykluczone na 100 procent” – informowało pismo. Kobieta dożywająca swoich dni w „Pogodnej Dolinie” nie była moją matką. Kto więc nią był?!

Teraz nie dałabym rady zajmować się Kają

Na szczęście z byłym mężem miałam dobre stosunki i kiedy poprosiłam, by przetrzymał ją jeszcze przez tydzień, nie protestował. Ja musiałam zająć się wyjaśnieniem tajemnicy mojej tożsamości.
Za punkt zwrotny uznałam datę śmierci ojca. W cyfrowej bibliotece wyszukałam wszystkie wydania gazet z tamtego okresu w całym kraju, przyjmując margines dwóch tygodni wstecz i do przodu. Szukałam jednej, konkretnej informacji, a kiedy wreszcie się na nią natknęłam, nie mogłam oddychać.

Zaginęła czteromiesięczna dziewczynka. Została uprowadzona z tarasu w domu rodziców, gdzie matka wystawiła ją w wózku. Przez cały dzień i noc szukali jej milicjanci, ochotnicy oraz żołnierze z pobliskiej jednostki wojskowej. Jeśli ktoś posiada dane o miejscu pobytu dziecka ze zdjęcia, proszony jest o kontakt z najbliższą komendą milicji”. Patrzyłam na dziecko na zdjęciu i widziałam tylko te ciemne oczy, które dobrze znałam z rodzinnych albumów. Uszy były ukryte pod czapeczką, ale ja już wiedziałam.
– Policja, halo? – usłyszałam głos w słuchawce. Przez moment nie mogłam nic z siebie wydusić.
– Wydaje mi się, że jestem dzieckiem, które zaginęło 40 lat temu… – wykrztusiłam w końcu.

Przesłuchano mnie, pytano o życie z mamą, o to, co pamiętam z najwcześniejszych lat. Pobrano mi DNA, ale powiedziałam, że można przyspieszyć procedurę, bo mój materiał genetyczny jest już zbadany i umieszczony w bazie. Wyniki dostaliśmy w ciągu kilkunastu godzin.

Tak, byłam zaginioną dziewczynką…

Policjanci powiedzieli, że mają obowiązek poinformowania mojej rodziny, że się odnalazłam. Nie musiałam się z nimi widzieć, ale sprawa musiała zostać formalnie zamknięta. Zdecydowałam, że chcę tego spotkania. Zgodziłam się, by moja matka – biologiczna matka – i rodzeństwo przyjechało na komisariat. Wszelkie inne miejsca wydawały mi się niestosowne. Policja udostępniła nam pokój do nieformalnych przesłuchań, z kanapą i fotelami. Nie chciałam obecności psychologa.
– Marysia…?

Przez całe życie byłam Lucyną, Lusią. Obca, starsza kobieta nazwała mnie obcym imieniem i poczułam, że dłużej tego nie zniosę. To nie byłam ja! Nie byłam jej Marysią! Ale nie byłam też Lusią kobiety, która mnie wychowała! Nie wiedziałam, kim jestem i czułam, że za chwilę oszaleję.

– Marysia…?
To powiedział mężczyzna z brodą i ciemnogranatowymi oczami, takimi jak moje. Nie mógł być moim ojcem, miał może kilka lat więcej niż ja. Zresztą wiedziałam, że mój biologiczny ojciec zmarł kilka lat wcześniej. Potem weszła jeszcze jedna osoba. Dopiero wtedy wybuchłam płaczem. To była moja siostra, urodziła się trzy lata po moim zaginięciu. Nawet nie patrząc w lustro, widziałam swoje rysy w jej twarzy.

Za pierwszym razem nie pozwoliłam im się nawet dotknąć. Nie chciałam przytulania, padania sobie w ramiona, pocałunków. Może oni widzieli we mnie swoją zaginioną córeczkę i siostrę, ale dla mnie byli obcymi ludźmi. Nie umiałam się zmusić, aby coś do nich poczuć.

Mateusz mnie pamiętał

Miał 5 lat, kiedy mnie porwano. Matka przyniosła zdjęcia. Rozpoznałam na nich siebie, ciemnooką, malutką, drobną. Patrzyłam na kobietę, która karmiła mnie piersią na tarasie, chłopczyka pozującego ze mną jak z lalką, mężczyznę o mocnych ramionach, który tulił mnie jak najcenniejszy skarb.
I nic nie czułam.
– Przepraszam… – powiedziałam. – Nie pamiętam was… ja… miałam swoje życie…
Nie naciskali na dalsze kontakty. Mateusz i Weronika zapytali, czy mogą mnie poszukać na Facebooku. Ich mama niemal szeptem spytała, czy jeszcze kiedykolwiek się zechcę z nimi spotkać. Odpowiedziałam, że nie wiem. Bo niczego już wtedy nie wiedziałam.

Stan zdrowia mojej mamy, czy raczej matki Lusi, o której prawdziwych losach nikt nic nie wiedział, nie pozwalał na żadne pytania. Policja jednak musiała założyć, że prawdziwa Lucynka nie żyje od 40 lat. Za późno, by otwierać dochodzenie w sprawie zabójstwa, choć i tak go nie podejrzewano.
– Przypuszczamy, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek – powiedziała policjantka prowadząca sprawę. – Może dziecko upadło albo się zadławiło. Może zmarło samoistnie w nocy albo udusiło się kocykiem. To się zdarza częściej niż chcielibyśmy sądzić, niestety… Matki niemal zawsze są w szoku, często nie przyjmują śmierci dziecka do wiadomości. Znamy przypadki, kiedy kobieta oszalała z bólu po stracie dziecka, porywa inne. Trudno ją potem sądzić, bo jest niepoczytalna.

Zrozumiałam, że to musiało tak być. Kiedy malutka Lusia zginęła, jej rodzice nikogo o tym nie powiadomili. Zapewne pogrzebali gdzieś maleństwo, może zrobił to tylko ojciec? Nigdy nie dowiemy się, co naprawdę się stało, ani jak doszło do porwania mnie. Wiemy tylko, że miałam zastąpić zmarłe dziecko wobec prawa i ludzi. Trudno ocenić, jak to wszystko wyglądało i jaki był w tym udział ojca, a jaki matki.
– Ten wypadek… – poruszyłam inny, dręczący mnie wątek. – Jak myślicie, co się naprawdę stało na tym balkonie? Moja matka chyba nie…?
Nie wiem, czy powiedzieli to z litości, czy rzeczywiście tak sądzą, ale odrzucili możliwość, że ojciec chciał się do wszystkiego przyznać i matka wypchnęła go z ósmego piętra. Sądzą raczej, że upił się i popełnił samobójstwo, bo nie mógł żyć z tym, co się stało.

Mama Lusi – bo już nie umiem myśleć o niej inaczej – pochowała męża, zabrała mnie i wyprowadziła się z daleka od znajomych ludzkich oczu. Nie wiedziała, czy byłam szczepiona, więc na wszelki wypadek zaszczepiła mnie jeszcze raz, zapewne wymyślając jakieś wiarygodnie brzmiące kłamstwo. Założyła mi nową książeczkę zdrowia, ale nie miała serca, by wyrzucić starą, po swoim prawdziwym dziecku.

Przez lata żyłam więc jako Lucyna...

...z jej peselem, tożsamością i historią.

Nikt nie miał podejrzeń, bo kto wymyśliłby coś takiego?
– Jak mogłaś to zrobić? – zapytałam woskowo bladej postaci leżącej w niebieskiej pościeli w domu spokojnej starości. – Jak mogłaś zrobić coś tak potwornego?
Oczywiście mi nie odpowiedziała. Była wykończona po zapaleniu płuc, a znowu zapadła na kolejną infekcję. Odeszła miesiąc później, zabierając z sobą odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania.

Przed pogrzebem straszliwie płakałam, nie wiedziałam, co z sobą zrobić. Emocje mnie przerastały. Pod wpływem impulsu zadzwoniłam na zapisany na kartce numer.
– Halo? Czy moglibyście przyjechać na pogrzeb? – zapytałam, łkając.
– Będziemy przy tobie, Marysiu – odpowiedział Mateusz. – Nie tylko teraz. Już zawsze.

Uwierzyłam mu. A mama i moje rodzeństwo dotrzymali słowa. Szkoda, że tata nie dożył chwili, kiedy odnalazłam rodzinę. Ale wiem, że brat jest do niego podobny. Kaja za to ma uśmiech, podbródek i – powiedzmy to szczerze – wybuchowy temperament ciotki. Widzę to szczególnie podczas świątecznych spotkań, młoda naprawdę wdała się w moją siostrę.

Mama nie naciska na bliższy kontakt, ale wiem, że nadejdzie dzień, kiedy będę chciała się do niej przytulić. Potrzebuję tylko czasu, by wszystko sobie poukładać. Wiem, że mam na to całe życie. Odzyskałam przeszłość, teraz mogę ze spokojem patrzeć w przyszłość.

Czytaj także:
„Mój partner miał romans z moją synową. Uciekł z nią, choć była od niego ponad 30 lat młodsza!”
„W domu ja zarabiałem pieniądze, a żona nimi zarządzała. Przypadkiem dowiedziałem się, że mamy same długi…”
„Wychowaliśmy się jak siostra i brat. Rodzice nie chcieli słyszeć o naszej miłości, ale i tak się pobraliśmy”

Redakcja poleca

REKLAMA