„Rozmowa nie zawsze naprawi związek. Z moim partnerem mówimy w różnych językach i chyba to nasz klucz do szczęścia”

Kłopoty w związku dwujęzycznym fot. Adobe Stock
Rozmowa? Tylko nie to! Odechciało mi się gadania, gdy dotarło do mnie, że Ryszard mnie tak naprawdę nie słucha, niczego w sobie nie zmienia.
/ 10.03.2021 11:35
Kłopoty w związku dwujęzycznym fot. Adobe Stock

Mój mąż Ryszard był psychologiem. Jego zdaniem każdy konflikt można było zażegnać, gdy się go „wyrozmawiało”. Nasz związek rozpadł się z hukiem po pięciu latach. Z Christianem porozumiewamy się w języku, który dla każdego z nas jest obcy. Kiedyś mówiłam to jako żart, ale dziś zaczynam w to wierzyć: po dziesięciu latach jesteśmy ciągle bardzo szczęśliwi, bo nie do końca się rozumiemy…

Ryszarda poznałam, gdy miałam 23 lata. W wakacje dorabiałam jako recepcjonistka w instytucie, w którym pracował. On, starszy o sześć lat, wyglądał jak amant z Hollywood. Emanowała z niego taka chłodna aura. Co rano punktualnie o 9 przechodził przez obrotowe drzwi i rzucał grzeczne „dzień dobry”. Nienaganna fryzura, bródka, idealnie skrojona marynarka, nowe dżinsy. A w ręce bardzo stylowa teczka z brązowej skóry. Za każdym razem odprowadzałam go wzrokiem aż do windy i wzdychałam.

Zauroczył mnie

Wiedziałam, że jest doktorem psychologii. Naukowcem. I wiedziałam, że nie ma na palcu obrączki. Z niecierpliwością czekałam, aż uda mi się zwrócić jego uwagę. Okazja nadarzyła się któregoś popołudnia. Ryszard wyszedł z windy i nagle się poślizgnął. Wyrżnął jak długi, a jego teczka poleciała aż pod moje biurko. Zerwałam się, pozbierałam rozsypane papiery i drobiazgi. Ryszard dziękował, przepraszał za kłopot.
– Pani u nas od niedawna, prawda? Przez długi czas siedziała taka brunetka…
– Eliza. Poszła na urlop macierzyński. Ja ją tylko zastępuję w wakacje, bo w ogóle to studiuję – postanowiłam się pochwalić.
– O, to wspaniale. A jaki kierunek?
– Informatykę.
– Naprawdę? To z nieba mi pani spada. Bo pewnie zna się pani też trochę na tych piekielnych maszynach. Mamy teraz taki nowy program…

Gdy już byliśmy parą, Ryszard przyznał mi się, że ten kłopot z programem wymyślił na poczekaniu. Bo tak jak wcześniej prawie mnie nie zauważał, tak tego popołudnia nagle mu się spodobałam. I szukał jakiegoś pretekstu, żeby mnie bliżej poznać. Trik się udał i dwa tygodnie później poszliśmy na pierwszą randkę. Ale parą zostaliśmy, dopiero gdy przestałam pracować w instytucie. Ryszard przestrzegał zasad.

Ślub wzięliśmy, kiedy skończyłam studia. Miesiąc miodowy trwał prawie rok. Byliśmy szczęśliwi, zakochani, zafascynowani sobą. Nic nam nie przeszkadzało, nie widzieliśmy swoich wad. Sielanka skończyła się, gdy urodziłam Jaśka. Ja zostałam z dzieckiem w domu. Karmienie, przewijanie, gotowanie, sprzątanie, no i nieprzespane noce. Nie znosiłam tego dobrze. A Ryszard nie palił się do pomocy.

Gdy któregoś dnia nie wytrzymałam i wykrzyczałam mu wszystkie swoje żale w twarz, odczekał chwilę, po czym spokojnie i zupełnie na serio zapytał:
– Kochanie, chcesz o tym porozmawiać?
Wtedy rzuciłam w niego butelką Jaśka i zamknęłam się w łazience. Ale następnego dnia dałam mu się nakłonić do rozmowy. Mąż mnie wysłuchał. Już samo to, że mogłam wyrzucić z siebie całą frustrację, pomogło. Tak mi się zdawało. Przez kolejne dwa lata mieliśmy taki rytuał – zawsze na koniec dnia przed snem siadaliśmy i rozmawialiśmy. Mówiliśmy sobie o rzeczach miłych, które nas spotkały (ja opowiadałam głównie o Jasiu), i o tych przykrych.

Te rozmowy były nic nie warte

Minęło sporo miesięcy, zanim zaczęło do mnie docierać, że mój mąż to nasze „wyrozmawianie” traktuje jako zamiennik życia rodzinnego. Z synem prawie nie przebywał, nie bawił się z nim – całą wiedzę o nim czerpał z tych moich wieczornych raportów. Kilka razy słyszałam, jak opowiadał komuś anegdotkę o Jasiu, którą usłyszał ode mnie – jakby przy tym zdarzeniu był!

Zorientowałam się też, że Ryszard nigdy nie zmienił żadnej z tych rzeczy, o której mówiłam, że mi przeszkadza, że mnie denerwuje. Chyba wychodził z założenia, że jeśli o czymś powiedzieliśmy głośno, to przestaje to być problemem. Nie zaczął mi pomagać przy Jasiu. Nie przestał palić papierosów w domu. Ani wracać w środku nocy. Ale mówienie o sprawie raz omówionej Ryszarda irytowało.
– Kochanie, już o tym rozmawialiśmy. Masz jakąś obsesję na ten temat? – ucinał, gdy znowu zaczynałam mówić na przykład o tym nieszczęsnym paleniu.

Któregoś wieczoru powiedziałam: – Ryszard, wybacz, ale nie mam ci dzisiaj zupełnie nic do powiedzenia. Zgasiłam lampkę i odwróciłam się do ściany. Wtedy stało się coś, czego się nie spodziewałam: Ryszard sięgnął nad moją głową i zapalił moją lampkę.
– Kochanie, jeśli pójdziesz spać i będziesz wszystko dusić w sobie, to gniew i frustracja zaczną się kumulować i z czasem zaczną tobą rządzić. Porozmawiajmy…

Naprawdę nie miałam nic nowego do powiedzenia. Ale zorientowałam się, że Ryszard nie odpuści. Zaczęłam więc mówić o duperelach. Że skrzypią drzwi od szafy. Że nie znoszę tego beżowego pulowera, który Ryszard tak często wkłada do pracy. Mąż nie pozostał mi dłużny. Wypomniał mi, że mlaszczę przy jedzeniu i nie zawsze mam dokładnie ogolone nogi. Od tamtego wieczoru nasze wieczorne rozmowy stawały się coraz bardziej… okrutne.

Zaczęliśmy się wręcz licytować w wyliczaniu, co nam przeszkadza w sobie nawzajem. Poranny oddech, spocone ręce, włosy w nosie, nadużywanie słowa „właśnie”… Kulminacja nadeszła w Wigilię. Rodzina już wyszła, podekscytowany Jaś dał się w końcu położyć do łóżka. Zaczęłam sprzątać ze stołu. Ryszard usiadł z gazetą w fotelu.
– Wiesz, co mnie drażni? – syknęłam, stając przed nim. – Że nigdy mi nie pomagasz. Nie jestem twoją służącą.
– Nie jesteś. Popatrz na siebie w lustrze. Wyglądasz jak sprzątaczka. Co to jest za fryzura? A tę szmatę nazywasz sukienką?

Zaczęliśmy na siebie krzyczeć, wyciągając wszystkie brudy. W końcu mówiłam już rzeczy, których nawet nie myślałam, ale wiedziałam, że go zranią. On podobnie. Nasz pojedynek na wrzaski i epitety przerwał nagle cichy głosik Jasia: – Mamuś, tatuś, obudziliście mnie… Uspokoiłam się w jednej sekundzie. Wzięłam synka na ręce i zaniosłam do łóżka. – Wszystko dobrze, skarbie, rodzice sobie pokrzyczeli, ale to taka zabawa – próbowałam go uspokoić. Tej nocy podjęłam decyzję. Nie mogłam dłużej tego ciągnąć.

Rozstanie było naturalne

Wyprowadziłam się z synkiem po Nowym Roku. Ryszard był w szoku. Koniecznie chciał rozmawiać. Proponował terapię małżeńską, zapewniał, że zna doskonałego specjalistę. A ja wiedziałam, że z rozmawianiem skończyłam raz na zawsze. Z Ryszardem stosunki w końcu jakoś sobie ułożyliśmy. Paradoksalnie – po rozwodzie zaczął mieć lepszy kontakt z synem, niż gdy mieszkał z nim pod jednym dachem. Z początku to był szok – gdy został z Jasiem po raz pierwszy sam. Dzwonił do mnie co pół godziny z nowym pytaniem. Ale w końcu nauczył się być ojcem.

Im Janek był starszy – tym lepiej się dogadywali. Janek zdał maturę gdy miał 18 lat. Odkąd w wieku 12 lat spędził miesiąc na kursie językowym w Londynie – jego marzeniem były studia w Anglii. Udało się. Został przyjęty na wydział ekonomii Uniwersytetu Londyńskiego. Pojechałam z nim, żeby pomóc mu się zadomowić w akademiku. To wtedy poznałam Christiana. On przyjechał do Londynu ze swoją córką. Wpadliśmy na siebie w sekretariacie akademika. Ja swoją marną angielszczyzną z polskim akcentem próbowałam wytłumaczyć sztywnej intendentce, że w pokoju Janka nie ma wody. Ta kręciła głową i powtarzała :
– I don’t understand you.

Na to wszedł Christian. Po chwili postanowił się wtrącić:
– Wasser?! Water! What don’t ju understund? – krzyczał, mieszając słowa angielskie i niemieckie. Jego ciężki akcent od razu przypomniał mi serial „Allo Allo” i zaczęłam się śmiać. Po incydencie w sekretariacie poszliśmy na kawę. I tak się to wszystko zaczęło.

Dowiedziałam się, że Christian jest Niemcem, ale mieszka w Genewie. Matka jego córki jest pół-Francuzką i pół-Marokanką.
– Natalie na pytanie o narodowość zazwyczaj rozkłada ręce i mówi: „mieszaniec europejski” – śmiał się Christian. Od początku rozmawialiśmy ze sobą po angielsku. Ja nie znałam wtedy ani niemieckiego, ani francuskiego. Christian nie miał pojęcia o polskim. I choć dziś – po dziesięciu latach mieszkania w Genewie – po francusku porozumiewam się już całkiem biegle – to językiem naszego związku został angielski.

Sprawy potoczyły się szybko

Sprawy po tamtym spotkaniu w Londynie potoczyły się szybko. Tydzień później odebrałam telefon:
– Cześć. Jestem na Okęciu. Jak się nie zjawisz w ciągu dwóch godzin, zrozumiem i więcej o mnie nie usłyszysz – powiedział Christian głosem drżącym z napięcia. Wypadłam z pracy. Złapałam taksówkę i modliłam się, żeby nie utknęła w korku. Zdążyłam.

Poszliśmy na obiad, potem na spacer, potem na kolację, a potem do mnie. Miesiąc później ja pojechałam do Genewy, gdzie Christian miał piękny dom z widokiem na Jezioro Lemańskie. Piliśmy kawę na tarasie i nagle dotarło do mnie, że przecież ja nie muszę wracać. Dziecko w Londynie, a programować mogę z każdego miejsca na ziemi, byle tylko był tam internet…

Oczywiście nie wiedziałam, co powie na to Christian. To w końcu był jego dom. A nasz związek na tyle świeży, że o przyszłości nie rozmawialiśmy. Dziś jestem pewna, że już ta nasza pierwsza rozmowa była nieporozumieniem. Christian chyba zaprosił mnie na wakacje, ja natomiast zrozumiałam, że zgadza się, żebym się wprowadziła na stałe. Gdy wróciłam z dwiema walizami i komputerem i zaczęłam opowiadać, że udało mi się wynająć komuś moje mieszkanie na cały rok – minę miał niewyraźną.

Nie rozumiemy się, ale kochamy

Ale uśmiechnął się i opróżnił dla mnie połowę szafy w sypialni. A w składziku zrobił miejsce na biurko i mój komputer. Już nie pamiętam, od czego zaczęła się nasza pierwsza kłótnia. Ale skończyła się tak, że staliśmy na środku kuchni i wrzeszczeliśmy na siebie. Nagle zorientowaliśmy się, że ja krzyczę po polsku, a on po niemiecku. Zamilkliśmy, popatrzyliśmy na siebie i zaczęliśmy się śmiać. A właściwie rechotać. To była scena jak z z jakiejś głupawej komedii romantycznej.
– Ale i tak ja miałam rację – gdy już mogłam znowu mówić, postanowiłam, że jednak do mnie będzie należało ostatnie słowo. Christian coś wyszwargotał. Każde z nas czuło się zwycięzcą.

Raz pokłóciliśmy się o historię. Polka i Niemiec – wiadomo było, że kiedyś do tej rozmowy dojdzie. Christian wspomniał coś o cierpieniach Niemców zaraz po wojnie. Ja rzuciłam, że się im należało. A potem już poszło… Bombardowanie Drezna, zniszczenie Warszawy, Ziemie Odzyskane, wysiedlenia… Każde miało swoje racje, swoje argumenty. Z każdym kieliszkiem wina mówiliśmy głośniej i szybciej. W końcu rzuciłam przez zęby, że wszyscy Niemcy popierali nazistów. Christian się wściekł.
– Wszyscy? Wszyscy? Mój dziadek zginął w Dachau. W 1938 roku! Nie masz prawa tak mówić o Niemcach. Zabraniam ci!

Zrozumiałam, że przegięłam. Nie wiedziałam o jego dziadku. Ale oczywiście wiedziałam, że już przed wojną w Niemczech byli przeciwnicy Hitlera. I wielu z nich skończyło w obozach koncentracyjnych. Poczułam się mi głupio.
– Christian. Źle się wyraziłam. Chciałam powiedzieć większość, nie wszyscy. To pomyłka. Nie denerwuj się. Christian się uspokoił. Nie wiem, czy mi uwierzył, czy tylko udawał, bo dzięki temu mogliśmy skończyć tę dyskusję i nie wydrapać sobie oczu. Wiele naszych rozmów wyglądało tak, że jedno coś mówiło, drugie odpowiadało, oboje nie mieliśmy pewności, czy chodzi nam o to samo. Więc uśmiechaliśmy się, kiwaliśmy głowami i przechodziliśmy do innego tematu.

Nie udało nam się też kilka prób poważnej rozmowy o naszym związku, czego się boimy, czego oczekujemy. Machałam rękami, szukałam słów, żeby w końcu przyznać, że nie umiem tego powiedzieć po angielsku.
– Ale bardzo cię kocham – kończyłam i szliśmy do łóżka. Gdy nasze dzieci jeszcze studiowały – czasem przyjeżdżały do nas razem. Kidy Janek po raz pierwszy usłyszał, jak rozmawiam z Christianem po angielsku, dostał ataku śmiechu.
– Natalie! Czy to słyszysz? Twój tata mówi naprawdę jak w „Allo allo”, a moja mama jak ci wszyscy polscy robotnicy z seriali BBC. Trochę się obraziliśmy, ale Janek miał rację. Kilka lat temu pojechaliśmy do Toskanii na wakacje z dwiema innymi parami. Któregoś wieczora żona przyjaciela, Vivienne pół-żartem pół-serio zapytała:
– Jak wy to robicie, że ciągle macie miesiąc miodowy?
– Po prostu nie rozumiemy, co do siebie mówimy – rzucił Christian. Wszyscy zaczęli się śmiać. Potem był to nasz rodzinny żarcik.
– Nie mam pojęcia, co mówisz, ale na pewno masz rację – rzucamy do siebie czas od czasu. Albo gdy wołam do Christiana, żeby wyrzucił śmieci, odkrzykuje: – Tak tak, na pewno masz rację. Też cię kocham!

Szkoda tylko, że w naszych rozmowach nie ma miejsca na tak lubiane przeze mnie kultowe cytaty. Christian nigdy nie widział „Czterech pancernych”, „Rejsu czy „Seksmisji”. Nie wie, kto to Krecik czy Bolek i Lolek… No ale trudno. Doszliśmy do tego etapu, że o uczuciach nie musimy już mówić. Po prostu jedno wie, co czuje drugie.

W sprawach codziennych porozumiewamy się całkiem sprawnie. Znamy swoje poglądy na temat tego, jak powinien wyglądać współczesny świat. Ogólnie – się zgadzamy. O szczegółach – nie dyskutujemy, bo nam nie idzie. A gdy zagalopujemy się w kłótni – mamy swoje hasło klucz: „sorry, nie o to mi chodziło”. Coraz częściej myślę, że razem się zestarzejemy.

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Moja przyjaciółka zakochała się w psychopacie
Nie wiem, czy dam radę być samotną matką
Wujek chciał oddać babcię do domu starców

Redakcja poleca

REKLAMA