„Mój narzeczony zawsze robił straszne prezenty. Nie sądziłam jednak, że przez jeden z nich stracę sprawność”

kobieta która miała wypadek przez narzeczonego fot. Adobe Stock, oleg golovnev/EyeEm
„To się nie dzieje naprawdę” – pomyślałam, patrząc na wystającą z mojej nogi kość piszczelową…
/ 07.05.2021 16:54
kobieta która miała wypadek przez narzeczonego fot. Adobe Stock, oleg golovnev/EyeEm

Przyznam, że takich urodzin jeszcze nie miałam. I obym już nigdy tak nie świętowała. Mój narzeczony ma wielkie serce, ale okropny gust. Prezenty, które od niego dostawałam, zawsze były koszmarne. Omal się przez to nawet nie rozstaliśmy, bo musiało minąć trochę czasu, zanim zrozumiałam, że Rafał wcale nie chce mnie zranić, tylko nie potrafi wybrać czegoś, co mi się podoba. Wzięłam się więc na sposób i na kilka tygodni przez moimi urodzinami czy innym świętem zaczynałam mu się zwierzać, jaką widziałam świetną torebkę, sukienkę albo kolczyki. A on mi je kupował – pewny, że „sam” wpadł na ten pomysł.

Przed moimi trzydziestymi urodzinami zaczęłam więc „marzyć” o szpilkach na dziesięciocentymetrowych obcasach za trzysta złotych. Lecz tym razem Rafał zbywał moje zachwyty tajemniczym uśmiechem, a znajomym się zwierzył, że ma już dla mnie coś ekstra.

Wyrzuciłabym tę kopertę, ale on tak się cieszył

Kiedy więc w dniu urodzin zamiast pudełka z butami dostałam kopertę, podekscytowana natychmiast ją rozerwałam. W środku znajdował się kolorowy kartonik z informacją, że czeka mnie… skok ze spadochronem. Z instruktorem. Z wrażenia kompletnie mnie zatkało.
– I co? – spytał Rafał, patrząc na mnie roziskrzonym wzrokiem.
Spojrzałam na jego rozradowaną minę i zabrakło mi odwagi, aby mu powiedzieć, że chyba oszalał… Sprawiał wrażenie tak dumnego z siebie! Całym sobą dopominał się pochwał i buziaków…
– Tym razem trafiłem, prawda?
„Jak kulą w płot, kochanie” – pomyślałam i uśmiechnęłam się do niego słodko.

No ja przepraszam: w życiu mu nie wspomniałam, że miałabym ochotę na coś takiego, co jest niebezpiecznym koszmarem, a nie rozrywką! Skąd wziął ten szaleńczy pomysł? Jak się okazało, podrzuciła mu go trenerka interpersonalna…
O co chodzi z tą trenerką? Otóż jego szefostwo co jakiś czas organizuje wyjazdy integracyjne personelu połączone z zajęciami, na których uczą się, jak wyzwalać najlepsze cechy charakteru. Na ostatnim wyjeździe wynajęta trenerka stwierdziła, że aby lepiej poznać swoje ograniczenia, dobrze jest odważyć się na coś odlotowego, np. skoczyć ze spadochronem.
– Idealnym terminem na taki życiowy zwrot jest okrągła rocznica urodzin, na przykład trzydziestka – oświadczyła im ta baba i mój ukochany oczywiście wziął sobie jej słowa do serca…

W ten sposób na moje trzydzieste urodziny dostałam cholerny skok, na który nie miałam najmniejszej ochoty.
– To jakiś obłęd! – zwierzyłam się przyjaciółce. – Ja tam umrę ze strachu!
– Ale przecież skoczysz z instruktorem – odparła spokojnie. – To podobno jest bardzo bezpieczne. Sama nawet zastanawiałam się, czy nie spróbować.
– Chcesz mój talon? – zapytałam natychmiast.
– Nie żartuj! – spłoszyła się. – Ale nie zapomnisz tej chwili do końca życia.

Co do tego ostatniego,  niestety miała rację…

Był piękny wrześniowy dzień. Namówiona przez przyjaciół, którzy mi sekundowali, zdecydowałam się pojechać na lotnisko za miastem, gdzie organizowano skoki. Na miejscu usłyszałam, że skaczę przypięta do brzucha instruktora.
– Proszę się o nic nie martwić! Wszystko będzie pani doskonale widziała. Nakręcimy też film z pani skoku, to będzie naprawdę niezapomniana pamiątka – zapewnili mnie fachowcy.

Podczas krótkiego szkolenia dowiedziałam się także, że kiedy już będę bardzo blisko ziemi, powinnam delikatnie ugiąć nogi, żeby ich sobie nie połamać.
Następnie zapakowali mnie i jedenastu innych śmiałków do samolotu. Rafał oczywiście został na ziemi, tłumacząc się lękiem wysokości. Zostałam więc pozostawiona na pastwę potężnego instruktora, z którym połączono mnie skomplikowaną siecią pasów.

Co za emocje! Wrzeszczałam niczym zarzynane prosię

Stojąc przy otwartych drzwiach samolotu i patrząc na bezkres nieba, w panice chciałam się wycofać, ale ze strachu odebrało mi głos, więc skoczyłam…
I dopiero wtedy z mojej piersi wyrwał się rozdzierający krzyk. Wrzask właściwie. Darłam się jak zarzynane prosię… Spadaliśmy z jakąś szaleńczą, niewyobrażalną prędkością i po raz kolejny pomyślałam, że powinnam wreszcie schudnąć. Gdybym może była lżejsza, nie pędzilibyśmy tak szaleńczo na spotkanie z ziemią, tylko bujali w obłokach!

Wiedziałam, że będziemy spadać swobodnie tylko przez 30 sekund, ale mnie się wydawało, że to trwa wieczność. Modląc się, czekałam aż instruktor otworzy spadochron, jednak nic takiego się nie działo. Nadal spadaliśmy przyciągani bezwzględną siłą grawitacji…
Oderwałam oczy od zbliżającej się ziemi i spojrzałam w bok. Kątem oka zauważyłam, że instruktor szarpie się z czymś, co powiewało, porywane do góry pędem wiatru. Z przerażeniem pomyślałam, że to właśnie jest nasz spadochron… Ogarnęła mnie panika. Zdałam sobie sprawę, że za moment pewnie się roztrzaskamy o ziemię…

„Nie będzie z nas co zbierać” – przyszło mi do głowy i zrobiło mi się czarno przed oczami strachu, lecz wtedy usłyszałam świst powietrza i jakaś niewidzialna siła poderwała nas do góry!
To był spadochron zapasowy, który na szczęście się otworzył i wyhamował nasz upadek. Jednak nie dostatecznie, ponieważ byliśmy już zbyt blisko ziemi.
– Ugnij nogi! – usłyszałam krzyk instruktora i ze wszystkich sił postarałam się wykonać polecenie, ale… nie mogłam, bo uprząż, którą byliśmy spięci, uniemożliwiała mi ruchy.
– Unieś! – doszło do mnie jeszcze jedno jego rozpaczliwe polecenie, którego także nie wykonałam. Spadłam na ziemię niczym kamień.

W chwili upadku usłyszałam głośny trzask. Straszliwy ból przeniknął mi lewą nogę i przeszedł przez całe moje ciało, wbijając się aż do mózgu. Wiedziałam, że coś się stało z moją nogą, a mina instruktora, który wyswobodził się z uprzęży i był już przy mnie, tylko to potwierdziła.
Natychmiast podbiegli do nas ludzie z obsługi lotniska i Rafał, który obserwował moje lądowanie z bezpiecznej odległości. Aż spocił się z przerażenia.

Do wesela się zagoi? Marzenie ściętej głowy

To, że moja noga jest złamana, było aż nadto widoczne, bo sterczała pod dziwnym kątem. Kiedy sanitariusz z wezwanego pogotowia rozciął mi zakrwawione spodnie, oczom wszystkich ukazała się kość piszczelowa. Dobrze, że byłam już na środkach przeciwbólowych, bo inaczej chybabym zemdlała.

Operacja mojej nogi trwała cztery godziny. Lekarze musieli mi scalić kości za pomocą sześciu śrub, które będą tkwiły w moim ciele przez kilka miesięcy, dopóki fragmenty potrzaskanej nogi się nie zrosną. A potem, podczas kolejnej operacji, trzeba będzie je wyciągnąć i ja będę musiała ponownie przeżyć ten ból.
Teraz muszę chodzić na rehabilitację, aby przypadkiem chora noga nie zrobiła się słabsza i nie zanikły w niej mięśnie. Cały czas chodzę o kulach i, co najgorsze, lekarze przebąkują, że moja lewa noga może być krótsza od prawej
– Będziemy się wtedy martwić! – próbował uspokoić mnie profesor, do którego zostałam zawieziona na konsultację.
Zasugerował, że jeśli tak się stanie, możliwe będzie wydłużenie tej nogi, czyli kolejny mój pobyt w szpitalu, znów operacja, ból i żmudna rehabilitacja.

A wszystko przez ten skok – prezent, który okazał się moim przekleństwem. Marzyłam przecież tylko o seksownych szpilkach… Prezencie – w porównaniu z tym idiotycznym skokiem – całkiem bezpiecznym. Żałuję, że Rafał mi ich nie kupił. Nie cierpiałabym tak teraz. Zwłaszcza że nie wiadomo, czy moja lewa noga będzie kiedykolwiek na tyle sprawna, abym jeszcze włożyła wysokie obcasy…

Czytaj także:
„Okazało się, że mój ukochany ma… żonę. Chociaż byłam z nim w ciąży, postanowiłam z nim skończyć”
„Narzeczony ze mną zerwał, a ja... postanowiłam w końcu się za siebie wziąć. I wtedy on nagle zapragnął się zejść”
„Mój mąż myślał tylko o sobie. Nawet gdy odwiedzałam umierającą babcię, kręcił nosem, bo nie robiłam tego, co chciał on”

Redakcja poleca

REKLAMA