„Rodzinny wyjazd w góry zakończył się tragedią. Pochowałam własne dziecko. Najgorsze jednak przyszło później”

Kobieta straciła syna fot. Adobe Stock, PheelingsMedia
„Kiedy się obudziłam, pierwsze, co do mnie dotarło, to ból. Zaraz potem ogarnęła mnie narastająca panika. Gdzie jest moje dziecko? Gdzie mój mąż? Co z nimi? Boże, co z nimi?!”.
/ 16.03.2023 09:15
Kobieta straciła syna fot. Adobe Stock, PheelingsMedia

Mówi się, że najgorsze dla rodzica to pochować własne dziecko. Tak zawsze powtarzała moja babcia, której zapalenie płuc odebrało najmłodszą córkę ledwie tydzień po porodzie. W najgorszych snach nie przypuszczałam, że ja będę musiała stawić czoła tej prawdzie i że… się z nią nie zgodzę. Najgorsze przychodzi dopiero później.

Kiedy jechaliśmy w góry – po raz pierwszy z naszym synkiem – cieszyliśmy się jak wariaci. Obydwoje z mężem kochaliśmy góry i brakowało nam wędrówek po szlakach w trakcie mojej ciąży i pierwszych miesięcy życia Stasia. Kiedy jednak skończył dwa lata, postanowiliśmy, że tym razem całą trójką spędzimy jesienny urlop w górach. Uwielbiałam nasze październikowe wypady, kiedy lasy na zboczach płonęły złotem i czerwienią, ale słońce pozwalało jeszcze cieszyć się łazęgami. Mieliśmy nadzieję, że pogoda dopisze.

Wyprawa z dzieckiem gdziekolwiek to ciekawe doświadczenie. Masz wrażenie, że pakujesz cały dom, a i tak na sto procent czegoś zapomnisz. Staszek, jakby chcąc nam to wynagrodzić, przespał całą drogę. Zameldowaliśmy się w przytulnym pensjonacie i poszliśmy na spacer, żeby pokazać synkowi okolicę. Podobało mu się wszystko, co widział. Piszczał radośnie i wyciągał rączki w kierunku dorożek, misia na Krupówkach i plastikowych pamiątek hojnie rozłożonych na straganach.

Kolejne dni upływały na wędrówkach

Staszek próbował dzielnie dotrzymywać nam kroku, choć często lądował w specjalnym krzesełku, które mój mąż nosił na plecach, kiedy ja dźwigałam plecak wypchany wszystkim, co tylko może być potrzebne. Ale i tak cieszyliśmy się, że mały nie marudzi i nie płacze, bo to dobrze rokowało na przyszłość. Nie chciało nam się wracać do domu. Zawsze powtarzaliśmy, że serce zostawiamy w górach, i tak się właśnie czuliśmy.

Droga wcale nam się nie dłużyła. Jechaliśmy spokojnie, Staś spał na tylnym siedzeniu w foteliku, łagodna muzyka sączyła się z odtwarzacza… I wtedy – z naprzeciwka – na nasz pas zjechała ciężarówka! Nie było czasu na reakcję. Uderzenie było tak silne, że na moment straciłam przytomność. Gdy świadomość mi wróciła, zobaczyłam nieprzytomnego Adriana: leżał na poduszce powietrznej i kierownicy z zakrwawioną twarzą.

Obejrzałam się za siebie, nie zważając na koszmarny ból w szyi. Musiałam zobaczyć… musiałam się dowiedzieć… musiałam sprawdzić, co ze Stasiem! Chryste… Ulga była jak świeży łyk powietrza, gdy usłyszałam jego płacz.

– Stasieńku… – wyszeptałam. Poczułam w ustach smak krwi i znowu przestałam widzieć, słyszeć i czuć cokolwiek.

Nie wiedział, jak to powiedzieć

Kiedy obudziłam się w szpitalu, pierwsze, co do mnie dotarło, to ból. Zaraz potem ogarnęła mnie narastająca panika. Gdzie jest moje dziecko? Gdzie mój mąż? Co z nimi? Boże, co z nimi?! Pielęgniarka sucho poinformowała mnie, że zaraz zawoła lekarza i on wszystko mi wyjaśni.

Jakby nie mogła od razu mnie uspokoić, powiedzieć, że z nimi wszystko okej, tylko leżą na innych oddziałach, gdzie dochodzą do siebie. Dostrzegłam gips na ręce i nodze. Dotknęłam kołnierza na szyi. Kroplówka powoli sączyła jakieś substancje w moje żyły. Sprawdziłam, czy dam radę poruszyć palcami u stóp i rąk. Dałam. Mogło być gorzej, pomyślałam.

– Panie doktorze, co z moim synkiem i mężem? Też tu są? – spytałam lekarza, gdy tylko wszedł do sali.

Przeczytał dane zapisane na karcie zawieszonej w nogach mojego łóżka, a potem usiadł na metalowym stołku.

– Pani Joanno, mąż leży na OIOM-ie. Jest trochę bardziej połamany niż pani, ma też obrzęk mózgu i trochę obrażeń wewnętrznych, więc wprowadziliśmy go w stan śpiączki farmakologicznej. Proszę się nie martwić, to standardowa procedura w takich przypadkach, czekamy, aż organizm poradzi sobie z tym. Proszę być dobrej myśli, pani mąż z tego wyjdzie.

– A Staś? Co z nim? Bardzo się potłukł? Mam nadzieję, że ten fotelik jednak go trochę ochronił. Kosztował krocie, powinien… – urwałam na widok miny lekarza.

Nie chciałam usłyszeć tego, co zaraz powie. Czułam, że wraz z jego słowami mój świat, moje życie na zawsze się zmienią. Na zawsze i na gorsze.

– Staś… W miejsce, gdzie siedział, uderzył samochód, który jechał za wami. Nie zdążył zahamować. Reanimacja Stasia trwała prawie godzinę. Niestety… nie udało nam się go uratować. Bardzo… bardzo mi przykro.

Wiem, że słowa tego lekarza będę mogła cytować dokładnie, co do oddechu, do końca życia. Bałam się, że właśnie to powie, ale i tak nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Jak to: Stasia nie ma? Jak to: nie udało nam się go uratować? Po jaką cholerę kupiłam fotelik za dwa tysiące złotych, który miał więcej atestów niż ja ukończonych szkół i kursów, skoro nie ochronił go podczas wypadku?!

– To niemożliwe, nie, nie, nie, to niemożliwe – powtarzałam w kółko, leżąc w tym przeklętym, białym jak śnieg łóżku.

Nie potrafiłam wyobrazić sobie życia bez mojego małego słoneczka. I nie chciałam sobie wyobrażać! Przecież na przyszły tydzień był zapisany na szczepienie. A w listopadzie mieliśmy iść na wizytę u dentysty. W koszyku w sklepie internetowym miałam już powrzucane różne prezenty, które zamierzałam mu dać na mikołajki. Jak to: Stasia już nie ma?! Jakim piekielnym prawem?!

Najgorsze jednak przyszło potem

Płakałam cały czas i nawet leki uspokajające, którymi faszerowali mnie na oddziale, nie pomagały. Spałam po nich, po czym zaczynałam płakać, ledwie otworzyłam oczy. Wszystko inne, nawet stan zdrowia mojego męża, przestało mieć znaczenie. Bo Stasia już nie było…

Z powodu konieczności długiego pobytu w szpitalu zdecydowałam o kremacji ciała Stasia i organizacji pogrzebu dopiero, gdy wyjdziemy. Wszystkie decyzje musiałam podjąć sama, bo Adrian nadal leżał nieprzytomny i walczył o swoje zdrowie oraz życie. Byłam sama. Z decyzjami, z uczuciami, ze strachem i z bólem… W końcu mogłam opuścić oddział, a Adrian wyszedł ze szpitala trzy tygodnie później.

Ceremonia pogrzebu własnego dziecka, którego nawet nie dano ci zobaczyć ostatni raz, to coś potwornego. W głowie masz wspomnienia – widzisz swojego synka, pamiętasz, jak pachniał, jaki miał ton głosu, gdy się cieszył, a jaki, gdy się na coś skarżył. I nagle musisz to stłamsić, zdusić, zepchnąć gdzieś głęboko, bo dziecko z twoich wspomnień to teraz już tylko garść popiołu w eleganckiej urnie.

Dom, w którym nadal był pokój naszego synka, a w nim jego ubranka i zabawki. Meble, które kupiliśmy z myślą, że posłużą mu, póki nie pójdzie do szkoły. Ulubiona maskotka, którą zapomnieliśmy zabrać na wyjazd. Ona ocalała, a Staś nie… Siedzieliśmy z Adrianem na podłodze, pośród tego wszystkiego, i płakaliśmy. Nie mogliśmy wziąć się do sprzątania, do pakowania tych rzeczy, do oddania ich lub wyrzucenia. Nie mogliśmy uwierzyć, że Stasia naprawdę nie ma.

Każdy dzień rozpoczynałam z myślą, że muszę przygotować synowi śniadanie. Druga myśl, pełna bólu: nie, nie muszę, bo Stasia już nie ma. Ułożony porządek dnia, pełen zwyczajów i rytuałów, rozsypał się w proch, jak Staś. My też rozsypaliśmy się na kawałki, których nie potrafiliśmy pozbierać. Nie wiedzieliśmy, jak oddychać, wiedząc, że naszego dziecka już nie ma.

Nie wiedzieliśmy, jak mamy jeść, ubierać się i w końcu, po zakończeniu okresu rehabilitacji, iść do pracy. Każdego dnia uczyliśmy się tego na nowo, każdego dnia rozrywał nas od nowa ból, kiedy uświadamialiśmy sobie, że nasz synek nie żyje. 

Czy ta rana kiedyś się zabliźni?

Dalsze życie jest dla nas torturą. Wszystkie święta, jego urodziny, dzień dziecka… Wtedy najbardziej boli świadomość, że Staś nie będzie już świętował z nami. Nie upiekę mu nigdy tortu, nie zobaczę, jak zdmuchuje świeczki, nie wyjmie prezentów spod choinki. Nie zaprowadzę go do przedszkola ani do szkoły. Nie będę się z nim kłócić, gdy wejdzie w okres nastoletniego buntu…

Minął już rok, a może dopiero rok, a ja dalej nie potrafię pogodzić się z jego śmiercią. Nie umiem nie płakać, kiedy odwiedzam jego grób. Nie mogłam nie płakać, kiedy jego pokoik zmienialiśmy w biblioteczkę. Czułam się tak, jakbyśmy chcieli pozbyć się go z domu, choć jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że to wariactwo. Nie możemy do końca życia zachowywać się tak, jakby Staś miał do nas wrócić. Wiem, przecież wiem, że nie wróci, ale...

Nie myślimy o kolejnym dziecku. Obawiam się, że nie mogłabym patrzeć w twarz drugiego dziecka, nie myśląc o pierwszym. A nie chcę, by mój ból rzutował na życie tej niewinnej istoty. Mogłabym ją skrzywdzić, nieodwracalnie.

Nie wiem, czy kiedykolwiek pozbędę się tego bólu, czy kiedykolwiek zabliźni się ta rana, która zaczyna krwawić, gdy tylko jej dotknę. Być może nigdy. Być może do śmierci będę się musiała mierzyć się z żalem, żałobą i cierpieniem. Być może kiedyś oddychanie stanie się trochę łatwiejsze. Ale jeszcze nie dziś, dziś boli bardziej niż umieranie.

Czytaj także:
„Moja pacjentka związała się z dużo młodszym facetem. Zachęcałam ją do tego, dopóki nie dowiedziałam się, że to mój syn”
„Mój syn jest ode mnie młodszy o 13 lat. Jego biologiczna matka zginęła w wypadku, gdy zaczął się mój romans z jego ojcem”
„Nie wierzyłam synowej, gdy mówiła, że mój syn pije. Przecież nie śpi po rowach i awantur nie urządza. Dziewucha wymyśla”

Redakcja poleca

REKLAMA