Nie lubiłam przeglądać katalogów sukien ślubnych, a na widok weselnej limuzyny wiozącej nowożeńców ulicami miasta, cierpła mi skóra. Nie dlatego, żebym miała coś przeciwko, skądże! Takie obrazki przypominały mi, że powinniśmy z Jackiem w końcu uporządkować nasze życie. Byliśmy razem już kilka lat, kochaliśmy się i mieszkaliśmy razem. Chętnie byśmy się pobrali, ale nie wiedzieliśmy za bardzo, jak to zrobić.
– Mamy najdziwniejszy pod słońcem problem – powiedział mi kiedyś Jacek i chyba miał rację.
Oboje pochodzimy z małych miejscowości, gdzie niedopuszczalnym jest, by para mieszkała ze sobą przed ślubem. Oczywiście my mieszkaliśmy i to od dawien dawna. Nasze rodziny miały więc do nas pretensje, że przynosimy im wstyd.
– Wychowaliśmy cię z ojcem na porządną dziewczynę – biadała mama. – Wszyscy pytają mnie o córkę, co mam im powiedzieć? Że mieszkasz z konkubentem?
No tak, tylko że to nie jest do końca nasz wybór… Nie pobieramy się, bo wesele zjadłoby wszystkie nasze oszczędności i wpędziłoby nas w niemałe długi. Oboje mamy liczne rodziny, nasi bliscy na wieść o ślubie nie czekaliby nawet na oficjalne zaproszenie. To w naszych stronach oczywiste, że zaprasza się całą rodzinę na huczne przyjęcie. Wszyscy zjechaliby do Warszawy pogratulować nowożeńcom i wypić nasze zdrowie. Na weselu, rzecz jasna. I najlepiej jeszcze na poprawinach.
Wreszcie wyjaśniłam, w czym problem
– Skromnie licząc, z mojej strony trzeba będzie zaprosić trzydzieści osób. A i tak niektórzy się obrażą – wyliczał Jacek, kiedy jeszcze próbowaliśmy zaplanować taką uroczystość.
– U mnie wygląda to jeszcze gorzej. Czterdziestu gości, jak nic! – patrzyłam załamana na listę, którą przed chwilą sporządziłam – To tylko rodzina… A przyjaciele, świadkowie?
– Wygląda na to, że powinniśmy wyprawić wesele na przynajmniej sto osób – łapał się za głowę Jacek.
– I w dodatku większości zapewnić nocleg – dodawałam.
– Nie dobijaj mnie… Ojciec krzyczy na mnie, bo myśli, że to ja zwlekam. Wpędzam cię w lata i nie zachowuję się jak prawdziwy mężczyzna. Dowiedziałem się, że odziedziczyłem te cechy po wujku Janku, który jest rodzinnym szwarccharakterem. Jestem zakałą rodu, a wszystko przez to, że nie mam kilkudziesięciu tysięcy złotych… A tak na marginesie, wujka Janka też trzeba będzie zaprosić.
– Co ty powiesz? – zdziwiłam się. – Nigdy mi nie mówiłeś, że twoja rodzina naciska na ślub. Myślałam, że tylko mnie bliscy molestują. Jestem starą panną, rodzice nie mogą się mną pochwalić, żyję z tobą w nieformalnym związku i źle skończę. Cały czas muszę tego wysłuchiwać.
– Może weźmiemy cichy ślub? – zaproponował z westchnieniem Jacek.
– Boję się. Jak się dowiedzą, że ich nie zaprosiliśmy, obrażą się na wieki. Zrobimy rodzicom jeszcze gorszy wstyd. Nie będą mogli nosa z domu wyściubić. Bo co powie rodzina? Masz pojęcie, jakie burze rozpętają się w naszych miasteczkach?
– No to chociaż cywilny… – nie ustępował Jacek. – Pobierzmy się w ratuszu. To nas zwolni z wyprawiania wesela. Urządzimy obiad dla najbliższej rodziny i po krzyku.
Pomysł nie był może najlepszy, ale innego nie mieliśmy. Poinformowałam więc o naszych planach rodzinę.
– Czyś ty, córko, rozum postradała?! – wrzasnęła mama. – Albo w kościele, jak pan Bóg przykazał, albo wcale – grzmiała.
Położyłam uszy po sobie. Co mnie podkusiło, żeby wyskakiwać z taką propozycją? Powinnam wiedzieć, że bez kościelnego ani rusz.
– Mamo, to nie jest kwestia przekonań – ratowałam sytuację i własną skórę. – Tylko… braku funduszy.
Uff. Wreszcie to powiedziałam. W słuchawce zaległa cisza. Mama przetrawiała wiadomość.
– Chodzi o wesele – wyjaśniłam rzecz do końca. – Podliczyliśmy wydatki i wyszła ogromna suma. Nie chcemy zapożyczać się po to, by urządzić rodzinny zjazd na własną cześć. A ślub bez wesela jest nieważny, prawda? Bo co powie rodzina?
– Ależ możecie na nas liczyć! – zapewniła mnie mama.
Widocznie bardzo jej zależało na godnej oprawie mojego zamążpójścia. Szkopuł w tym, że moi i Jacka rodzice nie opływali w dostatki. Branie od nich pieniędzy zaoszczędzonych na czarną godzinę nie wchodziło w grę. Powiedziałam to mamie.
Decyzja zapadła za naszymi plecami
– A gdybyście pobrali się w naszym kościele? – wpadła na pomysł mama. – Rozstawimy stoły na podwórku, narobimy swojskich wędlin, wujek Janek, ten od Jacka, coś tam przepędzi i wesele będzie, jak się patrzy!
Zamurowało mnie. Oczyma wyobraźni zobaczyłam ogrom roboty, szykowania, gotowania, donoszenia. Wesele na 100 osób bez kateringu i kelnerów? Oj, długo będziemy pamiętali tę imprezę. Okazało się jednak, że nie mamy z Jackiem wyjścia. Decyzja zapadła za naszymi plecami. Gdybyśmy odmówili, znaczyłoby to, że migamy się od ślubu.
Wzięliśmy więc z trudem wyżebrane urlopy i pojechaliśmy załatwiać ślub z proboszczem. Dostojnik okazał się trudnym przeciwnikiem. Najpierw nie było terminu, potem okazało się, że nauki przedmałżeńskie powinniśmy pobierać w jego parafii, bo tak będzie najlepiej. Jacek jednak miał wprawę w negocjacjach i tylko dlatego udało nam się zaklepać odpowiedni termin. Ubożsi o parę setek wyszliśmy na dziedziniec.
– Klamka zapadła – uśmiechnął się Jacek. – Już mi się nie wywiniesz. No i nie ominą cię weselne przygotowania. Zawsze byłem ciekaw, czy potrafisz zrobić prawdziwą kaszankę.
– A co ty będziesz robił, mój przyszły mężu? – spytałam.
– Jak to co? Zajrzę do wujka Janka. Trzeba degustować jego wyroby, żeby potem goście nie wybrzydzali.
Przekomarzaliśmy się całą drogę do domu, ale gdy wkroczyliśmy na podwórko, przestało nam być wesoło.
– Dobrze, że jesteście, trzeba usunąć tę zawalidrogę – mama wskazała starą sieczkarnię. – I w ogóle uprzątnąć podwórko. Jacuś, bierz się za robotę. A ty, córuś, chodź ze mną. Twoja chrzestna obiecała pożyczyć nam zastawę i trochę garnków. Pomoże też przy przygotowaniach, wujenka Zosia i jej córki też się przyłączą. Z rodziną nie zginiemy!
– Zaraz, mamo, nie tak szybko! – mój przyszły mąż przejął inicjatywę. – Garnki może mama pożyczać, ale resztę przywiezie wyspecjalizowana w przyjęciach firma. Namioty, stoły, zastawę. I rozstawią grille. Może być całkiem fajnie.
– Grill na weselu? – zgorszyła się mama. – Toż to nie wypada!
– Dla naszych znajomych to będzie atrakcja – przekonywał Jacek.
Mama ustąpiła, więc i w ten sposób rozwiązał się nasz największy problem z usadzeniem gości.
– A sieczkarnię i tak trzeba przesunąć – wytknęła moja rodzicielka. – Ojciec sam sobie nie poradzi.
Przeżyliśmy trzy wyczerpujące, ale bardzo przyjemne dni. Ciężko pracowaliśmy przy sprzątaniu zapuszczonego podwórka, ale w sumie miało to swój urok. Dawno nie spędziliśmy tyle czasu w rodzinnych stronach. Prawie żałowałam, że musimy wracać do Warszawy.
Dni leciały z prędkością światła i termin naszego wiejskiego ślubu zbliżał się nieubłaganie. Miałam tremę. Czy uda się wszystko zorganizować? Czy dopisze pogoda? Co powiedzą nasi miejscy znajomi na takie sielskie przyjemności? I przede wszystkim, czy goście będą zadowoleni, a rodzice szczęśliwi?
Przebierałam się akurat w suknię ślubną w swoim dawnym pokoju, kiedy drzwi niespodziewanie się uchyliły i zajrzała mama, oganiając się od nastoletnich kuzynek.
– Pomogę ci, córciu – powiedziała, sięgając do zapięcia sukni.
To było cudowne przyjęcie...
Miała w oczach łzy. Jej wzruszenie i mnie się udzieliło.
– Płaczą! Obie! – krzyk kuzynki mógłby obudzić umarłego.
– Żebyś się nie ważyła! – do pokoju wpadła chrzestna. – Rozmażesz ślubny makijaż! Panna młoda płacze tradycyjnie podczas oczepin, nie wcześniej – rzuciła w przelocie.
– To będą oczepiny? – do pokoju wsunął głowę Jacek.
– Oczywiście…! Nie ma mowy! – powiedziałyśmy jednocześnie z mamą i zaczęłyśmy się śmiać.
– Przedślubna histeria – chrzestna postukała się łagodnie w czoło, ale patrzyła na nas z przyjemnością.
Uroczystość kościelna przebiegła bez zakłóceń. Byliśmy z Jackiem tak zdenerwowani, że prawie jej nie pamiętamy. A tyle się mówi o tej magicznej chwili! Za to powrót z kościoła był bardzo huczny i wesoły. Po wszystkim odprawiliśmy samochód i poprowadziliśmy orszak drogą, gdzie nasi drodzy koledzy z dzieciństwa rozstawili liczne bramki, przy których należało się wykupić wódką lub całusem panny młodej.
Podwórko mojego rodzinnego domu przeobraziło się nie do poznania. Pięknie przybrane stoły przyciągnęły gości jak magnes. Nie miałam głowy, żeby szczególnie zająć się przyjaciółmi, którzy przyjechali z Warszawy, ale kątem oka zauważyłam, że całkiem nieźle odnaleźli się wśród biesiadników. Ilona i Zosia oblężone były przez kwiat miejscowej młodzieży w różnym wieku, zachwycony Rafał lawirował między druhnami. Tylko Antek zerkał rozpaczliwie na boki. Prowadził uwieszone jego ramion dwie kuzynki Jacka w wieku około balzakowskim. Nie zanosiło się na to, że prędko się uwolni, obie panie były nim za bardzo oczarowane.
– Wreszcie nam się udało – westchnął Jacek, kiedy udało nam się na chwilę usiąść przy stole.
– I jest nawet fajnie, nie sądzisz? – potwierdziłam, zsuwając dyskretnie uwierające mnie pantofelki.
– Jest super! – przyznał. – To będzie udane wesele, zobaczysz. Rodzina będzie miała co wspominać, a my nie pójdziemy z torbami.
Odetchnęłam głęboko, szczęśliwa, że wszystko jest na dobrej drodze.
– O, nie, tylko nie to! – jęknął mój świeżo zaślubiony mąż.
Zaintrygowana popatrzyłam tam gdzie on. Na podwórko wkroczył wujek Janek, niosąc przed sobą kratownicę pełną butelek.
– Poznaję, to jego najmocniejszy wyrób – szepnął ze zgrozą Jacek.
– Miał tego nie przynosić! Goście nam popadają jeszcze przed oczepinami. Idę z nim pogadać…
Mąż zerwał się i podbiegł do wujka ratować sytuację. Widziałam z daleka, jak zażarcie dyskutują. Rozluźniłam się. Byłam wśród swoich, nic nie mogło mnie zadziwić. Wesele nabierało rumieńców. Cóż za piękny czas!
Czytaj także:
„Wszyscy zazdrościli mi ciepłej posadki, a ja na samą myśl o pracy miałam mdłości. Jak można się cieszyć z bycia popychadłem?"
„Uciekłam za granicę od ojca alkoholika. Mieszkam wśród obcych i tęsknię za krajem, ale wszędzie jest lepiej niż w domu”
„Mąż zrobił ze mnie kurę domową i teraz narzeka, że nie pracuję. Oskarża mnie o zdradę, by zatuszować, że to on kogoś ma”