Nigdy nie przypuszczałem, że dopadną mnie stereotypy. Że dostrzegę podwójne standardy, jakie dla większości ludzi są normalne. I że tak bardzo będę musiał udowadniać wszystkim coś, czego udowadniania w normalnej sytuacji nikt by ode mnie nie oczekiwał.
To była wielka miłość
Justynę poznałem na imprezie u kumpla. Zobaczyłem ją, stojącą w kącie, lekko uśmiechniętą i odgarniającą długie blond włosy za ucho. I jakby piorun we mnie strzelił: przepadłem! Nawet nie szukałem kumpla, aby poprosić go, by nas sobie przedstawił. Po prostu podszedłem i zagaiłem. Oczywiście bałem się, że nie przyszła na imprezę sama, ale… Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, jak to mówią.
Okazało się, że Justyna przyszła z koleżanką, która wyciągnęła ją wręcz na siłę. Tamta chciała poderwać faceta, który jej się podobał, a o którym wiedziała, że też będzie na tej imprezie, no i, jak to zwykle bywa, potrzebowała przyzwoitki. Justyna chodzić na imprezy nie cierpiała, ale ostatecznie zgodziła się dla koleżanki. Nie muszę chyba wspominać, że koleżance życzyłem jak najlepiej.
Pobraliśmy się ledwie półtora roku później. Był piękny ślub w małym, wiejskim kościółku i było wesele do białego rana w całkiem fajnym domu weselnym. Nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście: oto moją żoną została najpiękniejsza, najmądrzejsza i najwspanialsza istota na ziemi! Czy gdybym wtedy wiedział, że moje szczęście skończy się tak nagle, jak się zaczęło, zrobiłbym coś inaczej? Nigdy!
Miłość aż po grób
Gdyby mi ktoś wówczas powiedział, że słowa przysięgi małżeńskiej, to słynne „i że cię nie opuszczę aż do śmierci”, najwyraźniej wypowiedzieliśmy w złą godzinę, popukałbym się palcem w czoło. Rozpoczęliśmy nowy etap naszego życia: wspólną przyszłość. Mieliśmy wiele planów, a wszystkie były najcudowniejsze na świecie. Wspólnie wybraliśmy i kupiliśmy mieszkanie, wspólnie je urządziliśmy, wspólnie planowaliśmy dużą gromadkę dzieci.
Kiedy Justyna zaszła w ciążę, nie posiadałem się z radości. Właśnie pod jej sercem rozwijało się nowe życie, nasz mały cud. Pilnowałem, by Justyna dobrze się odżywiała, wystarczająco dużo odpoczywała i chodziła na kontrolne badania lekarskie. Moja żona śmiała się, że zachowuję się jak kwoka, a ona czuje się jak wysiadywane jajko. Ja nie widziałem w tym nic śmiesznego, dbałem o to, co miałem najcenniejszego!
Staś okazał się ósmym cudem świata. Był najpiękniejszym i najbystrzejszym dzieckiem, jakie przyszło na świat. Oszalałem na jego punkcie. Co było o tyle dziwne, że zasadniczo dzieci nie lubiłem.
Zwariowałem na punkcie syna
– Zobacz, jakie on ma mądre spojrzenie! – szeptałem nad łóżeczkiem.
– Po tatusiu! – odpowiadała z rozbawieniem moja małżonka.
– Ale uśmiech ma zdecydowanie po mamusi!
– Że taki bezzębny? – śmiała się Justyna.
– Nie, że takie dołeczki ma. No sama popatrz!
Na szczęście z biegiem czasu trochę mi przeszło. To znaczy nadal kochałem Stasia i Justynę jak wariat, ale zachowywałem się w ramach powszechnie przyjętych norm. Choć to ja częściej go przewijałem, kąpałem, chadzałem z nim na spacery czy układałem go do snu. Ani się obejrzałem, jak Staś był już na tyle duży, by iść do przedszkola. Zwykle to ja go zaprowadzałem, a Justyna odbierała.
Tego dnia też tak miało być. Kończyłem projekt, gdy zadzwonił mój telefon.
– Panie Przemku, tu wychowawczyni Stasia – usłyszałem znajomy głos. – Pana żona miała odebrać synka godzinę temu, ale jeszcze jej nie ma. Zaraz zamykamy i…
– Jasne, zaraz przyjadę! Nie wiem, dlaczego Justyny nie ma, ale za dziesięć minut będę.
Po drodze próbowałem się skontaktować z żoną, ale bezskutecznie. Gdy wróciłem z synkiem do domu, odebrałem telefon… Justyna miała wypadek w drodze po Stasia. Nie udało się jej uratować…
Chciałem pogrążyć się w żałobie
W jednej chwili mój cudowny świat runął. Moja najukochańsza żona nie żyła. Życie straciło sens. Chciałem do niej dołączyć, zapaść się w niebyt, przestać istnieć. Moja rozpacz była nie do opisania. I wtedy mój synek po prostu przyszedł i się do mnie przytulił… Nie rozumiał, co się dzieje, ale widział moje emocje i zrobił to, co zawsze robiła Justyna, gdy było mu smutno lub źle. W jednej chwili przypomniałem sobie, że mam dla kogo żyć.
Nie było łatwo. Żałoba ma to do siebie, że trzeba ją przepracować. Nieprawdą jest to, że czas leczy rany. On je jedynie zabliźnia. Ale chociaż straciłem najbliższą mi osobę, to musiałem dalej żyć i być dla Stasia i matką, i ojcem. Musiałem to zrobić. Dla Justyny. Byłem jej to winien.
Na szczęście część obowiązków zawodowych mogłem wykonywać w domu. Szefostwo rozumiało moją sytuację i starało się jak najbardziej iść mi na rękę. Elastyczny grafik, krótsze i mniej wymagające projekty – naprawdę, robili wszystko, co mogli, bym był w stanie pogodzić pracę zawodową z samotnym rodzicielstwem. Byłem im bardzo wdzięczny, bo dzięki ich pomocy dość szybko stanąłem na nogi i urządziłem się w nowej rzeczywistości.
Szukałem pomocy
Staś wciąż dopytywał o mamę. Nie bardzo wiedziałem, co mam robić. Nie znałem się na tym, nie wiedziałem, czy trzyipółletnie dziecko jest w stanie zrozumieć, czym jest śmierć. Powtarzałem więc, że mamusia odeszła, jest daleko, ale bardzo by chciała, żebyśmy byli szczęśliwi – a Staś pytał, czy to jego wina, że mama sobie poszła. Nie wiedziałem, jak z nim rozmawiać…
Gdy w rozmowie z moją matką zwierzyłem się z problemu i zasugerowałem, że udam się do psychologa, usłyszałem, że sobie nie radzę.
– No pewnie, że sobie nie radzę, mamo! Straciłem żonę, a Staś mamę, to ogromna trauma. Chcę sobie to jakoś poukładać i dlatego wybieram się do specjalisty.
– Co z ciebie za facet? – oburzyła się moja matka.
– Słucham?!
– Nie na takiego ciamajdę cię wychowałam. Kto to widział, żeby facet po psychologach biegał! Lepiej weź się w garść!
– Mamo, są takie sprawy, w których branie się w garść nie wystarczy. Potrzebuję pomocy fachowca i zamierzam się po nią udać.
– Zobaczysz, zabiorą ci dziecko!
Na szczęście matce nie udało się mnie odwieść od zamiaru znalezienia pomocy dla siebie i Stasia. Po kilku wizytach wiedziałem o swoich i mojego syna emocjach znacznie więcej. Staś zaczynał się oswajać z nową sytuacją. Nadal pytał o mamę, ale było w tych pytaniach coraz mniej smutku. Zachowywaliśmy się tak, jakby Justyna była wciąż gdzieś obok nas, na wyciągnięcie ręki. Często z nią rozmawialiśmy – tak zalecił terapeuta.
Staś był bardzo ruchliwy
Poza dręczącą go traumą, Staś rozwijał się całkiem normalnie, jak na chłopca w swoim wieku. Był bardzo ruchliwy, rozpierała go energia. Kiedy tylko mogłem, wychodziłem z nim na dwór – pograć w piłkę, pojeździć na rowerze czy pobiegać w parku.
Oczywiście Staś, jak to chłopak, niejednokrotnie nabił sobie siniaka, podrapał ręce czy starł kolana do krwi. Muszę przyznać, że był bardzo dzielny, nie płakał, tylko prosił, żeby opatrzyć ranę i powtarzał „do wesela się zagoi”.
Jakież było moje zdziwienie, gdy odwiedziła mnie pani z opieki społecznej! Przedstawiła się, zapytała, czy może wejść i poprosiła o chwilę rozmowy. Zaproponowałem herbatę i usiedliśmy przy stole.
– Otrzymaliśmy zgłoszenie, że stosuje pan wobec syna przemoc fizyczną.
– Słucham?! – mało nie udławiłem się herbatą.
– Proszę mnie zrozumieć, każde takie zgłoszenie musimy zweryfikować: sprawdzić warunki, w jakich mieszka dziecko, przeprowadzić wywiad środowiskowy i tak dalej. Dlatego chciałam zacząć od rozmowy z panem. Mieszka pan z synem sam?
– Tak. Po śmierci żony staram się być dla niego i ojcem, i matką. Wydaje mi się, że jakoś sobie radzę.
– A syn jest teraz gdzie?
– W przedszkolu. Powinienem go odebrać za pół godziny.
– Świetnie. Chciałabym zobaczyć jego pokój, a później spotkać się też z chłopcem.
Myślała, że go biję
Nie pierwszy już raz musiałem udowadniać, że potrafię zająć się własnym potomkiem, ale nigdy jeszcze nie miałem do czynienia z opieką społeczną. Cała procedura sprawdzania, czy aby na pewno nie krzywdzę swojego dziecka, trwała dość długo, ale ostatecznie „zostałem uniewinniony”. Okazało się, że panie wychowawczynie w przedszkolu były zaniepokojone siniakami i zadrapaniami Stasia, a wiedząc, że sam się nim zajmuję, uznały, iż na pewno sobie nie radzę i go po prostu tłukę…
Na szczęście sąsiedzi wypowiadali się o mnie w samych superlatywach, lekarz rodzinny również. Na moją korzyść przemawiał też fakt pozostawania pod opieką psychologa. Najlepiej jednak o tym, jak dobrym ojcem jestem dla swojego syna, świadczyły jego reakcje: radość, z jaką mnie witał i uśmiech, z jakim opowiadał o naszych wspólnych zwyczajach.
Zdawałem sobie sprawę, że gdybym był samotną matką, nikomu do głowy by nie przyszło, że mojemu dziecku dzieje się krzywda. Jako samodzielny ojciec musiałem jeszcze wiele razy wyważać otwarte drzwi i udowadniać wszystkim wokół, że potrafię zająć się własnym dzieckiem. Dziś Staś jest już na szczęście nastolatkiem. Obydwaj wiemy, że Justyna też byłaby z nas dumna.
Przemysław, 42 lata
Czytaj także:
„Mój mąż brzydził się córką, bo marzył o chłopcu. Ona go kochała, a on nie chciał jej dotknąć nawet kijem przez szmatę”
„Mój syn nie wystarczał Kamili, więc w dziecko wrobiła mojego męża. To, co smarkula zrobiła później, wbiło mnie w parkiet”
„Mąż mi nie wystarczył, więc zaciągnęłam do łóżka teścia. Wiedziałam, że Marek się zdenerwuje, nie sądziłam, że aż tak”