„Rodzina traktuje mnie jak wyrzutka, bo nie mam męża i dzieci. Mam za to 30 lat i życie, o którym marzyłam”

samotna szczęśliwa kobieta fot. iStock, Nanci Santos
„Nagle dotarło do mnie, że jestem ubrana w domową, starą kieckę i pewnie wyglądam jak siedem nieszczęść”.
/ 13.03.2024 13:17
samotna szczęśliwa kobieta fot. iStock, Nanci Santos

W małej podrzeszowskiej wsi, z której pochodzę, już od dobrych kilku wiosen przysługuje mi dość upokarzający status miejscowej starej panny. Niby nic takiego – skończyłam dopiero 30 lat, mamy dwudziesty pierwszy wiek – ale i tak tkwi to gdzieś we mnie jak zadra.

Starsze kobiety szepcą za moimi plecami, z politowaniem kiwając głową. Młodsze patrzą wyniośle, a nierzadko unikają mnie, jakby się bały, że ukradnę im mężów. To wszystko mogłabym przeżyć, ale najbardziej boli zachowanie mojej rodziny. Tylko dla taty jestem jego ukochaną córką, ale reszta...

– Marta, zapnij mi wisiorek, mam pomalowane paznokcie! – z przedpokoju słyszę głos mojej młodszej siostry, Anki. Potem wpada do kuchni jak burza.

– I błagam cię, wyprasuj mi tę kieckę, bo inaczej na pewno się spóźnię! – dodaje, dosłownie ciskając we mnie swoją wyjściową, czerwoną sukienką.

– Nie ma problemu – mówię, chociaż coś mnie ściska w dołku.

Jest sobotni wieczór. Tata poszedł z kolegami na piwo i mecz do pobliskiego zajazdu. Mama wymknęła się do sąsiadki, jak tylko zamknęły się za ojcem drzwi. Anka idzie na randkę, a moja druga siostra Beata spędza czas z mężem i dziećmi. A ja? Co mnie czeka? Mycie zostawionych w zlewie brudnych garów po obiedzie, za które nikt się nie zabrał, bo po co?

Jestem przecież ja – rodzinne popychadło

Czasem wydaje mi się, że przesadzam, ale z drugiej strony, sama nie wiem... – "To, że nie mam swojej rodziny, uczyniło ze mnie darmową gosposię i niestety wygląda na to, że szybko to się nie zmieni" – pomyślałam z goryczą, zabierając się za prasowanie sukienki Anki. Ledwo skończyłam, kiedy do kuchni wpadła Beata. Mieszka parę domów dalej, więc bywa u nas czasem nawet kilka razy dziennie, zazwyczaj po to, żebym ją w czymś wyręczyła.

– Słuchaj, Marta... – zaczęła niepewnie i już wiedziałam, że ma do mnie jakaś prośbę.

– Bo widzisz...

– No wykrztuś wreszcie – mruknęłam, chociaż nie za bardzo wiedziałam, czy chcę to usłyszeć.

Już się domyślałam, o co chodzi. Pewnie jak zwykle Beata chce się wyrwać z mężem na randkę, a mnie zostawić ze swoimi dziećmi. No i jakbym zgadła...

– Bliźniaki już śpią, Jasiek jest dzisiaj wyjątkowo spokojny, nie będziesz miała z nimi problemów... No wiesz, tak chcemy wyjść, jest sobota.
Nie wiem, co tego wieczoru we mnie wstąpiło. Może czarę przeważyło zachowanie Anki?

– No, Marta, chyba żartujesz! Na sukience jest zagniecenie! Co prawda z tyłu, ale widać – wyjęczała, wpadając do kuchni i podtykając mi pod nos sukienkę, którą przed chwilą wyprasowałam.

No i wtedy poczułam się, jakby we mnie piorun strzelił.

– A dajcież wy mi wszyscy święty spokój, cholera jasna! – krzyknęłam, wybiegając z kuchni.

Marta, a dzieci?! Chcemy wyjść! – usłyszałam jeszcze głos Beaty.

Wybiegłam z domu, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi. Padał deszcz. Była późna wiosna, ale zimno dawało się jeszcze we znaki, zwłaszcza wieczorami. Biegłam przed siebie aż na drogę, a potem się rozpłakałam. Usiadłam pod wiatą przystanku PKS i zaczęłam się nad sobą użalać.

Mam pecha w miłości, że całe moje życie będzie już takie długie, nudne i puste. Wiem, że tata mnie kocha, mama chce jak najlepiej, siostry też nie są najgorsze, ale z całej rodziny to ja wciąż śpię w pustym łóżku, słuchając śmiechu rodziców dochodzącego z góry albo szczebiotu młodszej siostry gadającej przez komórkę w pokoju obok.

Może gdybym chociaż miała szersze grono przyjaciół, wszystko stałoby się znośniejsze, ale w tej pipidówce, gdzie diabeł mówi dobranoc, byłam niemile widziana w gronie mężatek. Wytarłam oczy chusteczką i przypomniałam sobie, jak ostatnio zachowała się Beata. Nic mnie tak nie zabolało, jak tamten wieczór – pomyślałam, wspominając jej zachowanie.

– Słuchaj, Marta – powiedziała mi tydzień temu, ciągnąc za rękę najmłodszego synka.

Zajmij się dziećmi, błagam, ja mam urwanie głowy.

– Wychodzicie gdzieś? – zapytałam, biorąc od niej płaczącego Jaśka.

– Nie, nie – zaprzeczyła, dodając, że musi po prostu ogarnąć dom. – Pranie wysypuje się z kosza, do podłogi w kuchni można się przykleić, a oni tylko przeszkadzają. Pomyślałam, że zajmiesz się nimi, a ja ogarnę ten bałagan – mówiła, wjeżdżając do kuchni wózkiem, w którym spały półtoraroczne bliźniaki

Zajęłam się siostrzeńcami, żeby Beata mogła w spokoju posprzątać. Domyślałam się, że opieka nad trójką takiego drobiazgu i prowadzenie domu to nie jest łatwa sprawa. Nie przypuszczałam jednak, że siostra mnie okłamie. Prawdy dowiedziałam się następnego dnia od sąsiadki.

– No, no. Twojej siostrze chyba się coraz lepiej układa, co? Wczoraj to tylko drzwiczki od samochodów trzaskały, takie było przyjęcie w ogrodzie. Ile ludzi, a jedzenia... – opowiadała, bacznie mi się przyglądając.

Mruknęłam coś w odpowiedzi, z trudem powstrzymując łzy. – "To tak Beata sprzątała dom?! Robiąc grilla dla przyjaciół z pracy Mietka?! A mnie nie zaprosili! Woleli wcisnąć mi dzieci, żeby im nie przeszkadzały, tak samo jak niewygodna, samotna siostra!" – pomyślałam gorzko.

"A dzisiaj Beata miała czelność znów przyjść i zapytać, czy nie zajmę się małymi. Niedoczekanie!" – postanowiłam w duchu.

Nagle dotarło do mnie, że jestem ubrana w domową, starą kieckę i pewnie wyglądam jak siedem nieszczęść. Ale by miały używanie miejscowe plotkary, gdyby mnie widziały! Całe szczęście, że o tej porze i w takim deszczu wolą domowe zacisze od drogi. Wstałam i roztarłam zmarznięte ramiona. Deszcz padał coraz mocniej, zaczęło też wiać.

Zęby dzwoniły mi z zimna, więc ruszyłam z powrotem w stronę domu.
Żółty, dostawczy samochód zatrzymał się tuż przy mnie, kiedy chciałam go przepuścić i przejść na drugą stronę. Trochę się przestraszyłam. Było ciemno i jakoś wyjątkowo pusto wokół.

– Przepraszam panią – zagadnął kierowca, uchylając okienko – Na Rzeszów, to tędy?

– Tak, cały czas prosto – powiedziałam, niedbale wskazując ręką kierunek.
Podziękował i już miał chyba ruszać, kiedy zobaczył moją cienką sukienkę.

Nie za zimno na takie spacery? – zapytał, dodając, że może podwieźć.

"Nie pana sprawa" – chciałam warknąć, ale jakoś nie przeszło mi to przez gardło. Chłopak wyglądał sympatycznie, poza tym zaskoczyło mnie, że ktoś nagle interesuje się, czy ze mną wszystko dobrze? To zazwyczaj ja martwiłam się o innych, nie na odwrót. Nagle poczułam olbrzymią ochotę na rozmowę. Przyznaję, młody kierowca wpadł mi w oko, poza tym, sama nie wiem...

Może po prostu była to kolejna sobota, której nie chciałam spędzić sama.

– Za podwiezienie dziękuję, ale za rogiem jest miła, przydrożna knajpka. Może napijemy się herbaty? – usłyszałam nagle swój własny głos.

"Jezus Maria, co też ja wygaduję?!" – spanikowałam w duchu, ale było już za późno. Chłopak zaparkował na poboczu i wyskoczył z szoferki.

– Z wielką przyjemnością! Jestem Tomasz – powiedział, podając mi rękę, a potem otulił moje ramiona swoim swetrem. – W taki ziąb najlepiej w domu siedzieć, a nie biegać po polu w cienkiej sukience, ale z drugiej strony bardzo się cieszę, że panią spotkałem – powiedział, uśmiechając się szeroko.

– Mam na imię Marta – odpowiedziałam, odwzajemniając uśmiech.

Po paru minutach siedzieliśmy w kawiarence. Ależ się na nas gapili miejscowi! Najwidoczniej stara panna w towarzystwie obcego mężczyzny, to widok tak rzadki jak śnieg w maju. Zaczęło mnie to bawić. Uśmiechnęłam się pod nosem i zatopiłam w rozmowie z Tomaszem. Podobał mi się. Miło było siedzieć i słuchać, jak opowiada o sobie, swojej rodzinie, planach na przyszłość...

– Na razie wciąż jeszcze wożę ładunki, ale za parę miesięcy chciałbym otworzyć szkołę nauki jazdy – powiedział, a potem dodał – A ty? Czym się zajmujesz?

Wpadłam w panikę. Bo tak naprawdę czym ja się zajmuję? Parę razy w tygodniu pomagam mamie w sklepie, ale na co dzień jestem kurą domową, w dodatku nie do końca na swoim!

– Ja... – zaczęłam, ale na szczęście zadzwonił jego telefon.

– Słuchaj, muszę lecieć – powiedział chłopak, chowając komórkę. – Dzwonił szef, czeka na te płyty, które wiozę.

– Nie ma problemu – powiedziałam, z niechęcią wracając do rzeczywistości.

Odwiózł mnie pod sam dom, a potem poprosił o mój numer telefonu. Obiecał, że zadzwoni, ale nie za bardzo w to wierzyłam. Znowu zachciało mi się płakać. Z powrotem w tym kołowrocie... Nie pomyliłam się. Mama naskoczyła na mnie już od progu.

– Gdzieś ty była?! Martwiłam się. Poza tym tak nieładnie zachowałaś się wobec siostry! Mieli z Mietkiem wyjść, ale wybiegłaś i...

– I co, mamo? Biedaczka musiała zostać w domu z własnymi dziećmi, bo wyrodna siostra po raz pierwszy w życiu odmówiła przysługi?! Kim ja dla was jestem, co?! – krzyknęłam i pobiegłam na górę.

– Marta, nie tym tonem! Dopóki tu mieszkasz, zachowuj się z szacunkiem! – usłyszałam jeszcze.

Płakałam całą noc

Nad ranem zasnęłam, ale nie na długo. Mama obudziła mnie tuż po siódmej.

– Wstawaj Martuś. Mam nadzieję, że ci przeszły fochy, bo dużo pracy jest, chociaż niedziela. Ojcu koszulę wyprasuj, do stołu nakryj i zrób śniadanie. A! I jeszcze kuchnię i duży pokój ogarnij nieco, bo przyjdzie ciocia Frania...

Przykro mi, nie mogę, wyjeżdżam – przerwałam jej.

A potem ubrałam się i bez słowa wyszłam z domu. W autobusie do Rzeszowa pomyślałam, że zwalam winę na bliskich, ale sama nie jestem lepsza. Żyję cicho i potulnie, bo nie mam odwagi, żeby to zmienić. Choćby taki Rzeszów. Niby nie tak daleko, a ile razy tu przyjeżdżam? Prawie nigdy, bo w domu zawsze mam robotę.

"Teraz wszystko się zmieni. Zacznę żyć swoim życiem, jeździć, poznawać ludzi!" – zdecydowałam. – "Inaczej chyba się zaduszę..."

Moja komórka zadzwoniła koło jedenastej trzydzieści w południe.

– Jak mija niedzielny poranek, księżniczko? Mam nadzieję, że nie złapałaś kataru po wczorajszym spacerze? – usłyszałam w słuchawce głos Tomasza i może zabrzmi to banalnie, ale serce zabiło mi mocniej.

– Cześć – powiedziałam, nie za bardzo wiedząc, co dalej.

"Chyba rzeczywiście nieco zdziwaczałam" – zaśmiałam się w duchu.

Marta, może dasz się zaprosić na spacer po Rzeszowie? Podjadę po ciebie...

– Jestem już w Rzeszowie – przerwałam mu, a potem wybuchłam śmiechem.
Chciało mi się skakać i tańczyć. Przypomniały mi się jego głębokie, ciemne oczy, urocze dołki w policzkach, miły głos i pomyślałam, że może w końcu i do mnie uśmiechnęło się szczęście.

Od tamtej niedzieli minął prawie rok

Dzisiaj jest sobota. Późna, tym razem pogodna wiosna. Też wybieram się do Rzeszowa. Tym razem jednak nie jadę PKS-em, lecz białą, ślubną limuzyną. Tak! Ciotka Marta od najgorszej roboty w końcu wychodzi za mąż! Koniec z samotnością, przepłakanymi nocami i całą tą beznadzieją. Kocham, jestem kochana, czego można chcieć więcej? Tylko moje siostry nie są zachwycone.

Wyprowadzasz się do Rzeszowa? A kto mi pomoże przy dzieciach? – jęknęła Beata, kiedy parę miesięcy temu pokazałam jej pierścionek zaręczynowy.

– Jezus Maria, a kto mi w sklepie pomoże, w domu, w sadzie? – jęczała mama, a Anka tylko wywracała oczyma.

– Teraz czas na ciebie, siostrzyczko – zaśmiałam się, przypominając sobie jej wrodzoną niechęć do wszelkich prac gospodarskich.

Bidulka, pewnie połamie, tak długo zapuszczane paznokcie, zajmując się domowymi obowiązkami, ale to już nie mój problem. "Ja swoje odrobiłam, teraz czas na własny dom" – myślę, wsiadając do ślubnej limuzyny. W kościele czeka na mnie mój Tomasz. Czasem zastanawiam się, czy istnieje przeznaczenie? Przecież gdybym nie czuła się w domu wykorzystywana i gdybym nie wybiegła wtedy na deszcz...? Może po prostu spotkalibyśmy się gdzie indziej – myślę, poprawiając welon. Na pewno!

Czytaj także:
„Znalazłam portfel pełen pieniędzy. Już miałam plan na tę kasę, ale sumienie dało mi po łapach”
„Chciałam mieć kontakt z bratem, ale odepchnął mnie jak natręta. Obmyśliłam plan, aby zakraść się do jego życia"
„Urabiał sobie ręce po łokcie, ale koledzy na niego narzekali. Gdy poznałem jego tajemnicę, zbierałem szczękę z podłogi”

Redakcja poleca

REKLAMA