Nie spodziewałam się, że w wieku czterdziestu siedmiu lat zostanę wdową. Nikt nie mógł przewidzieć, że Janek zasłabnie za kierownicą i uderzy w latarnię. Stało się. Długo nie mogłam się z tym pogodzić ani znaleźć sobie miejsca.
Jednak koleżanki miały rację
Nie mieliśmy dzieci; ja latami nie mogłam zajść w ciążę, a potem daliśmy sobie spokój. Mieliśmy zestarzeć się razem, we dwoje. Los pokrzyżował te plany. Chodziłam po mieszkaniu, które było za duże dla mnie jednej. Usiłowałam zabić czas pracą, ale ile można pracować?
W końcu posypały mi się wyniki badań i lekarz zalecił zmianę klimatu. Wyjechałam do sanatorium. Koleżanki z pracy puszczały do mnie oko, mówiąc, że w sanatorium to może zdrowie odzyskam, ale spokoju to nie będę miała. Robiło mi się niedobrze, gdy insynuowały, że jadę na podryw, choć od śmierci Janusza nie minął nawet rok.
Zakochałam się – choć nie w osobie, a w miasteczku. Szczawnica to przepiękne uzdrowisko. Cudowne miejsce, piękne krajobrazy, jedzenie takie, że palce lizać, przemili ludzie… Mogłam po prostu siedzieć na ławce czując, jak spływa na mnie spokój.
Oczywiście starałam się też zwiedzać okolicę. W góry nie miałam odwagi iść, nie z moją kondycją, ale już wąwozami spacerowałam do woli. Robiłam wycieczki do Czorsztyna, by zwiedzić zamek, i na Słowację, by popływać w basenach termalnych. Wrócę, na pewno wrócę, obiecywałam sobie.
Kiedy przyjechałam do domu znów poczułam pustkę. Z jednej strony wszystko tu przypominało mi, że zostałam sama, z drugiej tęskniłam za Szczawnicą, którą się zachwyciłam i w którą wsiąkłam raptem po trzech tygodniach. W mojej głowie zaczęło kiełkować marzenie, że może bym tak… ale nie, to zbyt śmiałe plany jak na wdowę w średnim wieku.
Los wziął sprawy w swoje ręce
Kiedy kolejny raz przyjechałam na tydzień urlopu do Szczawnicy, zauważyłam, że jeden z domków jest wystawiony na sprzedaż. Nie znajdował się w samym centrum, lecz trochę na uboczu, w cichej okolicy.
Z ciekawości zadzwoniłam i zapytałam, ile kosztuje, a potem umówiłam się na „wizję lokalną”. Ot tak, z ciekawości, bo przecież nie miałam tyle na koncie. Jednak oprócz oszczędności, które latami gromadziliśmy z Janem, były także pieniądze z ubezpieczenia po jego śmierci. I mieszkanie za duże dla mnie samej. Aha, i jeszcze niewielka działka. Kiedy policzyłam to wszystko, wyszło mi, że – ojej! – byłoby mnie stać…
Chyba zwariowałam, myślałam, wracając do domu. Skoro mieszkanie jest dla mnie za duże, to co dopiero cały dom. Trzy sypialnie, salon, kuchnia…
– Może pani wynajmować pokoje – przekonywał mnie agent nieruchomości. – Zawsze to parę groszy, a u nas właściwie cały rok są turyści. Jeśli da pani rozsądną cenę, na brak chętnych nie będzie narzekać.
Tyle że ja nie chciałam gości. Marzyłam o ciszy i spokoju w górskim uzdrowisku. Sprzedałam więc mieszkanie, działkę i kupiłam dom w Szczawnicy. Rodzina łapała się za głowę. Dzwonili do mnie różni krewni, próbując odwieść mnie od tej decyzji. Nieracjonalnej i pochopnej, ich zdaniem. Że chyba mi się żal po śmierci męża rzucił na głowę, skoro chcę kupić dom w górach i się tam przeprowadzić.
Jak potrzebuję zmiany albo towarzystwa, to taniej wyjdzie, jak sobie wezmę psa ze schroniska. Albo na studia pójdę, skoro się nudzę. Nie potrzebowałam studiów (zwłaszcza że jedne już skończyłam, ponad dwie dekady temu). A pies mi męża ani dzieci nie zastąpi.
Im bardziej się dziwowali i oponowali, tym większej nabierałam pewności, że dobrze robię. Im dalej od ludzi, którzy z góry mnie krytykowali – zamiast wysłuchać moich argumentów, służyć wsparciem, zaproponować pomoc przy przeprowadzce – tym lepiej.
Niech idą w diabły
Ale kiedy stanęłam z kluczami w dłoni pod drzwiami już mojego domu, sama pomyślałam: odbiło ci, kobieto, totalnie odleciałaś. Chata w górach! Kupiłaś dom w Szczawnicy! Nie wierzę… Co teraz?
Teraz czekał mnie drobny remont, ale mogłam się już wprowadzać. Nie zabrałam wielu rzeczy. Taka przeprowadzka na drugi koniec Polski to okazja do pozbycia się zbędnych gratów. Spakowałam tylko to, co najpotrzebniejsze oraz kilka pamiątek. Chciałam zacząć nowe życie w nowym miejscu, nieobciążona bagażem tego poprzedniego. Niebawem okazało się, że to nie rzeczy mi to utrudniały, tylko ludzie, których niby zostawiłam za sobą.
Kiedy po rodzinie rozeszła się wieść, że skończyłam remont, jako pierwsza zadzwoniła moja siostrzenica. Jej bliźniaczki, urodzone jako wcześniaki, były chorowite.
– Mogę je do cioci przywieźć? Tylko na tydzień czy dwa. Zmiana klimatu dobrze im zrobi. Jak będą sprawiały problem, natychmiast je zabiorę. Proszę, ciociu…
Zgodziłam się. Lubiłam dziewczynki i chciałam pomóc Agnieszce. Nie sądziłam jednak, że zostaną u mnie aż ma dwa miesiące! Co tydzień, gdy ich mama dzwoniła, by bez przekonania zapytać, czy ma już przyjechać po córki, dziewczynki wpadały w rozpacz.
Niemal wyły, że nie chcą wracać, a ja ustępowałam. Było mi ciężko pogodzić pracę księgowej, która owszem, może być wykonywana zdalnie, ale jednak na czas, jednocześnie zajmując się dwiema dziewięciolatkami. Bałam się wypuszczać je same w obcym mieście, pełnym turystów, a one chciały rozrywek i narzekały na maleńki ogródek za domem, a jednak zostały u mnie tyle czasu… Gdyby nie zaczęła się szkoła, pewnie zapuściłyby u mnie korzenie.
Potem przyjechała siostra mojej mamy, która chciała podreperować zdrowie, a nie mogła doczekać się na sanatorium. Za nią nawiedzili mnie kuzyni, którzy od lat marzyli o Szczawnicy, ale nie było ich stać. Okej, rozumiem. Ale mogliby w zamian docenić moją gościnę.
Żerowali na mnie i moim dobrym sercu
Każde z nich oczekiwało, że o nich zadbam, nakarmię, pokażę okolicę, ale żadne nie rwało się do partycypowania w kosztach utrzymania. Już nie mówię o płaceniu za pobyt, ale nikt nie uznał za stosowne, by dołożyć się do rachunków lub raz na jakiś czas zrobić zakupy, skoro oczekiwali domowych posiłków. Radośnie zrzucili na mnie wszystkie obowiązki.
Byli moimi gośćmi, owszem, ale gość nie w porę gorszy od Tatarzyna, jak to mówią, a taki, co siedzi ci na głowie przez kilka tygodni, staje się zwyczajnym pasożytem. Nie podobało mi się, że z jednej pensji muszę utrzymywać kilkoro dorosłych, bo zaszalałam i osiedliłam się w górskim uzdrowisku. Tyle że ja tu szukałam ciszy i spokoju, których nie miałam za grosz ani przez chwilę. Odnosiłam wrażenie, że rodzina zgaduje się za moimi plecami i ustala, kto, kiedy i na jak długo zwali mi się na głowę. Gdy tylko jedni zbierali się do wyjazdu, odbierałam telefon od następnych.
W końcu odmówiłam. Powiedziałam prawdę: w tym miesiącu nie stać mnie już na gości. Jeszcze tego samego dnia odebrałam telefon od zdenerwowanej mamy, która sztorcowała mnie jak małą dziewczynkę, że źle potraktowałam wuja Leona.
– Może w końcu ciebie bym ugościła, a nie krewnych, którzy nagle sobie o mnie przypomnieli. Nie widziałam wuja sześć lat, od wesela jego wnuczki. Nawet na pogrzeb Janusza nie przyjechał!
– No tak, ale…
– Nie, mamo, byłam aż nadto cierpliwa. Mam dość bycia sprzątaczką, kucharką i przewodnikiem turystycznym dla ludzi, którzy nawet kawy rano sami sobie nie zrobią. Naprawdę nie mam pieniędzy na to, by ich wszystkich gościć. Jestem samotną wdową, księgową, nie milionerką, nie stać mnie, by fundować wakacje bandzie krewnych, i to w trybie całorocznym. A kiedy ja odpocznę? Może dla odmiany ja zacznę kolędować po ich domach? Skromniutko, po dwa tygodnie u każdego, oczekując wiktu z opierunkiem i wycieczek po okolicy, co? Będzie sprawiedliwie.
Mama westchnęła, ale już więcej nie broniła racji wuja Leona ani innych krewniaków-cwaniaków.
Wreszcie małe wdowie szczęście…
Nie wszyscy jednak zrozumieli, nie do wszystkich dotarły moje racje. Oni wpadną tylko na dzień-dwa, ewentualnie sześć, co to za kłopot, nawet ich nie zauważę, i oczywiście coś tam mi dorzucą do budżetu, ale też bez przesady. I tak piorę, ogrzewam i gotuję, więc czy robię to dla jednej, czy dla dwóch-trzech osób, co to za różnica? Ogromna!
Doprowadzili do tego, że poszłam za radą agenta nieruchomości i zaczęłam wynajmować trzy pokoiki na piętrze. Mnie samej wystarczał spory salon na dole, w którym miałam miejsce do spania i biurko do pracy. Nie żądałam wiele, więc turyści chętnie rezerwowali pokoje, płacąc za pobyt, z wyżywieniem lub nie.
Co ważniejsze, wcale nie miałam z nimi tak dużo roboty. Zazwyczaj wychodzili wcześnie rano i wracali późnym wieczorem. Gdy po kilku dniach wyjeżdżali, wystarczyło zmienić pościel i posprzątać. Nikt z moich „obcych” gości nie oczekiwał, że będę go zabawiać i organizować mu czas.
No i miałam świetną wymówkę, gdy dzwonił ktoś z rodziny: niestety, ale wszystkie pokoje są zajęte! Skoro oni traktowali mój dom jak darmowy hotel, rzeczywiście zaczęłam go wynajmować. Tyle że osobom, które z szacunkiem podchodziły do mnie samej oraz do mojej pracy, i które na mnie nie żerowały.
Cieszyło mnie, gdy goście wracali, niektórzy wiele razy. Dzięki nim nie jestem samotna, ale też nie czuję się osaczona i wykorzystywana. Układ jest czysty. Wreszcie odnalazłam mój spokój. Moje małe wdowie szczęście. Jeszcze niedawno nie sądziłam, że bez Janka będzie to możliwe. Jeśli patrzy na mnie z góry, to jest dumny z tego, jak sobie radzę. Zmieniłam swoje życie na stare lata. Robię coś, co daje mi satysfakcję i pieniądze. A jeśli przy okazji mogę dać prztyczka w nos cwaniakom – tym lepiej.
Czytaj także:
„Córka wpadła w sidła zaborczej koleżanki. Dziewczyna zasypywała ją prezentami i manipulowała, byle mieć ją na wyłączność”
„Po tym jak mnie okradli, bałem się zabierać autostopowiczów. Ale tamtego faceta wziąłem i... odzyskałem wiarę w ludzi”
„Przez wypadek ojca, na dobre utknąłem w... gnoju. Chciałem żyć na poziomie w mieście, a nie doić krowy na wsi”