Moje życie to ciągła gonitwa. Praca, dom, szkoła, przedszkole... Ależ mnie to stresuje!
– Rany boskie, jak mnie boli głowa! – jęknęłam, masując skronie. – To chyba z niewyspania. Nie mogłam zasnąć do czwartej rano…
– Czemu? – Justyna zadała mi proste, a jednak trudne pytanie.
– Nie wiem – odparłam zgodnie z prawdą. – Ale właściwie co noc mam problemy z zaśnięciem i wstaję z bólem głowy. A w ciągu dnia jeszcze boli mnie brzuch. I ramiona. Strasznie. Ciebie też?
– Mnie nic nie boli i świetnie sypiam, bo ja umiem odpoczywać – odparła z niejaką wyższością. – Musisz się nauczyć sztuki relaksu. Chcesz iść ze mną na jogę?
Pomyślałam chwilę i się zgodziłam
Faktycznie, nie umiem się relaksować. Wiecznie jestem w biegu między biurem, szkołą, przedszkolem a domem. W pracy ciągle mam opóźnienia i stresuję się, że szefowa wezwie mnie na dywanik. W domu nie wiem, w co ręce włożyć, a do tego wykańczają mnie psychicznie problemy w szkole. Chłopak jest w szóstej klasie i grozi mu dwója z matematyki na koniec roku! A przecież idzie do gimnazjum!
– To kiedy masz tę jogę? – zapytałam Justynę, singielkę z mnóstwem wolnego czasu.
– We wtorki i piątki. Zabierz wygodne ubranie i wodę do picia. Maty tam mają.
Najbliżej był piątek, więc już w środę oznajmiłam rodzinie, że mamusia od teraz piątki przeznacza na relaks. Ustaliłam z mężem, że odbierze Oleńkę z przedszkola, a z Mateuszem, że przynajmniej część lekcji odrobi samodzielnie. Spakowałam legginsy i luźną koszulkę, po czym zeszłam do sklepu i kupiłam półlitrową wodę mineralną.
– No to jestem! – zawołałam, wpadając do szkoły jogi dokładnie trzy minuty przed czasem. – Przepraszam za spóźnienie, ale musiałam jeszcze odgrzać obiad i…
– Przebieraj się! – wpadła mi w słowo Justyna. – Zaraz zaczynamy.
Migiem więc się przebrałam i weszłam do niewielkiej sali, gdzie na kolorowych matach siedziało po turecku kilka kobiet. Przyjaciółka wcisnęła mi w ręce rulon, który rozwinęłam pod oknem, i zaczęły się zajęcia.
– Pies z głową w dół, pięć oddechów – popłynął łagodny głos instruktorki.
Ten „pies” to była po prostu nazwa figury, w której należało wytrzymać przez pięć głębokich oddechów. Potem był „pies z głową do góry”, czyli coś, co w szkole nazywaliśmy „syrenką”. Reszta ćwiczeń i figur była równie łatwa. Stałyśmy na przykład w rozkroku, z rękami wysuniętymi w bok, i brałyśmy pięć głębokich wdechów, po czym schylałyśmy się i dalej mocno oddychałyśmy. Co chwila zerkałam na moje towarzyszki i widziałam na ich twarzach wyraz spokoju i odprężenia. Najwyraźniej potrafiły się odciąć od wszelkich swoich problemów. Skupiały się wyłącznie na oddychaniu i ćwiczeniach rozciągających.
A ja jakoś nie mogłam
Stanie na jednej nodze wcale nie pomagało mi zapomnieć o tym, że jutro muszę zrobić zakupy na bazarze, ani o tym, że zostawiłam na weekend niedokończony projekt, i jeśli szefowa się dowie, to mnie pewnie zabije. Łapiąc się za palce u stopy i przyciągając klatkę piersiową do kolan, myślałam intensywnie, co powinnam powiedzieć matematyczce Mateusza na zebraniu i czy Oleńka w poniedziałek nie ma być czasem ubrana w galowy strój.
– A teraz unieście nogi do pozycji świecy – zaszemrał łagodnie głos instruktorki i w tym momencie przypomniałam sobie, że Witek rano jedzie w delegację i obiecałam odebrać jego garnitur z pralni.
„Do której jest czynna ta pralnia? – zastanawiałam się gorączkowo, próbując podnieść nogi. – Zajęcia kończą się o ósmej, a jeśli pralnię też zamykają o ósmej? Boże, Witek nie będzie miał garnituru na konferencję! Może więc wyjść teraz i lecieć po niego? Chyba że jest czynna do dziewiątej...”.
– Usiądźcie i wyrównajcie oddech…
Usiadłam gwałtownym szarpnięciem i wykręciłam głowę, żeby spojrzeć na zegar nad drzwiami.
„Jak skończymy w pięć minut, to zdążę do pralni” – pomyślałam.
Kolejne asany, czyli figury, wykonywałam, czując, że moje mięśnie są spięte i naprężone niemal do granic możliwości. Przez cały czas myślałam o tym, że jak tylko instruktorka powie, że to koniec, zerwę się pierwsza i wtedy może jeszcze zdążę do tej pralni.
Stresowałam się jak diabli!
– A teraz połóżcie się, zamknijcie oczy i poczujcie, jak wasze ciało się rozluźnia…
„No nie! To jeszcze nie koniec?” – zaczęłam wpadać w panikę.
Poczułam znajomy skurcz w żołądku, niechybną oznakę stresu, i potężniejący ból w tyle głowy. I w tym momencie przypomniałam sobie, że pralnia jest czynna w soboty od siódmej rano, a Witek ma pociąg o dziewiątej pięć, więc spokojnie zdąży odebrać garnitur w drodze na dworzec. Och, co za ulga! Już nie muszę się martwić garniturem, może wreszcie uda mi się zrelaksować!
– Powoli otwórzcie oczy, weźcie ostatni głęboki oddech i usiądźcie – usłyszałam, a kobiety obok zaczęły siadać, każda z błogim, odprężonym wyrazem twarzy.
– I jak, zrelaksowałaś się? – zapytała w szatni Justyna. – Ja się cudownie odprężyłam, normalnie jestem jak po dniu w spa.
Mruknęłam coś wymijająco i dyskretnie pomasowałam sobie napięty kark. W drodze do domu łyknęłam tabletkę na ból głowy. Nie, nie zrelaksowałam się ani trochę. Przeciwnie, przez cały czas miałam gonitwę myśli większą niż zwykle, a także poczucie winy, że nie zajmuję się czymś pożytecznym. Wieczorem znowu nie mogłam zasnąć. Najgorsze, że przed snem przeczytałam artykuł na temat konieczności relaksu, w którym wymieniono zagrożenia wynikające z nadmiaru stresu. To dopiero mnie zestresowało!
– Nie śpisz? – chyba obudziłam Witka tym przewracaniem się z boku na bok.
– Nie mogę – odszepnęłam. – To przez ten stres. Wykańcza mnie…
– No to musisz nauczyć się relaksować – dobił mnie mój kochany mąż, po czym odwrócił się plecami i zasnął jak niemowlę.
Ten przymus odprężania się był chyba najbardziej stresującym zadaniem, z jakim musiałam się zmierzyć! Ale postanowiłam, że się nie poddam, i jak tylko rano załatwię opiekę dla Oleńki, pójdę na basen. To podobno świetny sposób na relaks.
Życie jednak zweryfikowało moje plany
Zadzwoniła moja mama z pytaniem, czy wpadniemy do niej na obiad. W sumie to byłam zmęczona odkurzaniem i wykłócaniem się z Mateuszem o to, że ma odrobić dzisiaj resztę lekcji, więc machnęłam ręką na basen i zagoniłam dzieci do samochodu.
– Myszko, co ty masz takie podkrążone oczy? – mama od zawsze nazywała mnie „Myszką”. – Nie wyspałaś się, co?
Przyznałam, że owszem, kiepsko sypiam, nie umiem się zrelaksować, ogólnie jestem wiecznie spięta.
– Bo ty się wszystkim za bardzo przejmujesz – mama objęła mnie czule.
Poczułam, jak moje mięśnie się rozluźniają, a w brzuchu robi mi się ciepło.
– Wiesz co? Dam dzieciom obiad, a ty idź się połóż. Mam te koce z wełny wielbłąda, zakop się pod nimi i po prostu sobie poleż, skoro nie możesz spać. To też jest cenne. W każdym razie mnie pomaga.
Poczułam wdzięczność, że mama zajmie się Oleńką, i poczłapałam do jej sypialni. Te koce z wielbłądziej wełny faktycznie były miłe w dotyku, a do tego takie grube i ciężkie. Wsunęłam się pod jeden, spodziewając się, że przez godzinę będę gapić się w sufit, bo przecież nie potrafię spać w dzień. Zwykle zrywam się już po trzech minutach, żeby zająć się czymś niecierpiącym zwłoki. Przez ścianę słyszałam, jak mama woła dzieci na zupę, dobiegły mnie dźwięki piosenki z radia, ciche szemranie telewizora. A potem zrobiło mi się tak miło i…
– Wyspałaś się? – kiedy się obudziłam, mama z Oleńką czytały „Pinokia”, a Mateusz z nudów robił sobie ściągę z matematyki, korzystając z książek mojego ojca.
– Już szósta? – przetarłam oczy. – Naprawdę spałam cztery godziny? Rany, ja tyle nie śpię bez przerwy nawet w nocy…
I wtedy dotarło do mnie, że relaks nie musi oznaczać chodzenia na jogę, machania nogami na basenie ani siedzenia w wannie z pachnącą pianą. Ja odprężyłam się, gdy ktoś mi na to pozwolił, przejął moje obowiązki i wysłał pod koc z wielbłądziej wełny.
– Dziękuję, mamuś – szepnęłam.
Kiedy wróciłam z dziećmi do domu, nie czułam przymusu robienia czegokolwiek. Naczynia były nieumyte, syn nie odrobił polskiego, a strój galowy córki czekał na prasowanie, ale się tym nie przejmowałam. Czasami nie trzeba dużo, żeby odpocząć. Na pewno nie można tego traktować jak zadania do wykonania. I warto nauczyć się, że obowiązki, praca i służba rodzinie muszą czasem zaczekać, bo teraz jest czas na leżenie pod kocem i patrzenie się w sufit.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”