„Rodzicom kradłem drogocenne pamiątki, a żonie biżuterię. Sprzedałbym rodzinę, by móc dalej grać w kasynie”

smutny mężczyzna fot. Getty Images, Isabel Alcalá
„Wpadłem w ciąg od pierwszej chwili, chociaż oczywiście wmawiałem sobie, że nad tym wszystkim panuję i potrafię przestać, kiedy tylko zechcę. Guzik prawda! Znowu przegrałem całą wypłatę tego samego popołudnia, którego ją odebrałem”.
/ 27.11.2023 09:15
smutny mężczyzna fot. Getty Images, Isabel Alcalá

Mam na imię Rafał i jestem nałogowym graczem… – to jedno zdanie doskonale opisuje mnie i całe moje życie. Żeby wypowiedzieć je głośno, musiałem przejść długą drogę. Przez kilkadziesiąt lat w ogóle nie przyznawałem się do tego, że granie jest jakimkolwiek problemem. Czymś, co niszczy nie tylko mnie, ale i moich bliskich.

Każda bzdura była przedmiotem zakładu

Zaczęło się zupełnie niewinnie, jeszcze w szkole podstawowej. Wiadomo, że chłopcy uwielbiają rywalizację, i to, że grają w rozmaite gry, jest całkiem normalne. Ze swoimi przyjaciółmi brałem przykład ze starszych kolegów, którzy bawili się w wyścigi kapsli, a potem także w rzucanie monet o ścianę. Która spadła bliżej wyznaczonej linii, ta wygrywała. Trzeba było być precyzyjnym, odpowiednio zważyć pieniążek w dłoniach, by święcić triumfy.

Gra była zupełnie niewinna, dopóki chodziło o uznanie w grupie rówieśników. Potem nagrodami zaczęły być rzeczy pożądane przez dzieci, jak karty z postaciami znanych piłkarzy czy kolekcje naklejek. Skończyło
się oczywiście na pieniądzach…

Kiedy postawiłem pierwszą złotówkę, powinienem sobie powiedzieć: „witamy w świecie hazardu”. Dla mnie jednak była to tylko adrenalina. Nie wiedziałem, że to właśnie od niej człowiek się tak uzależnia. Podekscytowany pierwszą wygraną kupiłem sobie za nią wymarzony scyzoryk. Wkrótce potem jednak ważniejsze dla mnie stało się samo granie niż rzeczy, które dzięki temu mogłem kupić.

Na rzucaniu monetą się nie skończyło. Każda rywalizacja stawała się hazardem, także sportowa. Po lekcjach niemal codziennie grałem z kolegami w karty – wybieraliśmy zwykle pokera albo oczko. A ponieważ byliśmy jeszcze młodzi i rozpierała nas energia, graliśmy także w zośkę – lekką szmacianą piłkę podbijaliśmy tak długo, aż nie spadła na podłogę. Komu upadła, ten oczywiście przegrywał i płacił. W tamtych czasach nawet mecz rozgrywany na wuefie mógł być przedmiotem zakładu na pieniądze.

Pod koniec podstawówki wychowawczyni likwidowała nasze książeczki SKO, mające przygotować nas do oszczędzania w przyszłości w prawdziwym banku. Na mojej były między innymi pieniądze ze sprzedaży makulatury i butelek – na dzisiejsze pieniądze równowartość około dwustu złotych. Wypłaciłem kasę, po czym przegrałem ją w dwa dni na szkolnym korytarzu.

Rodzice mieli świadomość problemu

Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że już jestem uzależniony, a pieniądze kompletnie się mnie nie trzymają, bo kiedy tylko czuję ciężar monety w kieszeni, to z miejsca zastanawiam się, na co postawić. Myślę, że moja mama wcześniej zauważyła, co się dzieje.

Kiedyś dawała mi codziennie dwa złote na drożdżówkę. Ja oczywiście, wolałem głodować, a pieniądze „zainwestować” w granie. Marzyłem o wielkiej wygranej. Kiedy mama zorientowała się, że nie kupuję sobie jedzenia, zamiast kasy zaczęła dawać mi kanapki. Przystopowało mnie to na moment z graniem, ale nie na długo. Zacząłem podbierać pieniądze ze swojej świnki-skarbonki, a przecież zbierałem na motorynkę. Po jakimś czasie nic z nich nie zostało.

Rodzice wykorzystali tę sytuację na urządzenie mi pogadanki na temat tego, że powinienem rozsądnie dysponować pieniędzmi, bo inaczej nigdy się niczego nie dorobię. Tymczasem ja byłem pewien, że któregoś dnia będę bogaty. A zadziwię rodziców właśnie wielką wygraną, a nie ciułaniem każdego grosza. Co z tego, że na razie głównie przegrywałem? Wcale mnie to nie zniechęcało. Przyjdzie dobra passa, przyjdą dużo pieniądze. Tak sobie wtedy kombinowałem.

W szkole średniej przestałem się interesować głupimi szczeniackimi grami, bo odkryłem… brydża. Wiedziałem, że na świecie organizuje się turnieje brydżowe, kiedy więc zacząłem w niego grać, i to całkiem dobrze, poczułem się kimś ważnym.

Miałem w klasie kumpla – istny mózg matematyczno-logiczny. Grał jak szatan, razem stanowiliśmy parę nie do pobicia. Na początku graliśmy na drobne pieniądze, potem stawka zaczęła rosnąć. Pamiętam taki film „Wielki Szu”. Strasznie mnie zafascynował. Tam stawka szła o sportowe samochody, dom. Marzyłem o tym, by kiedyś tak zagrać, to by było coś!

Już po skończeniu liceum potrafiłem w jedną noc przegrać całą swoją pensję, a potem żyłem na koszt rodziców, mamiąc ich tym, że skrupulatnie odkładam na swoje mieszkanie. Wmawiałem mamie, że chcę mieć ustabilizowaną sytuację, kiedy poznam jakąś dziewczynę i będę chciał się żenić. Chwaliła mnie za rozsądek, za niewydawanie pieniędzy na głupoty. Tata także uważał, że jego nauki nie poszły w las i nareszcie oszczędzam. A ja tak naprawdę nie miałem grosza przy duszy. Nie miałem nawet na głupią kawę czy kino, do którego mógłbym zaprosić jakąś dziewczynę.

Okradałem własnych rodziców

Prawda wyszła na jaw, gdy rodzice zorientowali się, że… ich okradam. Najpierw podbierałem pieniądze, a potem zacząłem wynosić z domu rzeczy, aby je sprzedać za grosze. Pewnego dnia mama zobaczyła na bazarze niedaleko naszego domu pamiątkową starą cukierniczkę, odziedziczoną jeszcze po prababci. Jakiś facet, któremu ją sprzedałem, wystawił ją na swoim straganie ze starociami. Od razu wiedziała, że to nasza. Nie miała też wątpliwości, skąd się tam wzięła.

Zagroziła facetowi policją, powiedziała, że doniesie na niego, iż sprzedaje rzeczy skupowane u złodziei. Przestraszył się, oddał jej cukiernicę, a potem napuścił na mnie goryli, aby obili mi gębę i wydarli ode mnie pieniądze, które mi zapłacił.

Byłem bez dachu nad głową, bez rodziny i przyjaciół. Wszystko, co mi pozostało, to stoczyć się kompletnie na dno albo… iść do wojska. Komisja poborowa już mnie ścigała. Wybrałem to ostatnie. W koszarach miałem dach nad głową, wikt i opierunek. I chociaż miałem także kolegów skorych do gier, to nasz przełożony, kapral, bardzo nas pilnował.

Każdy wiedział, że jest cięty na hazardzistów, podobno sam miał nieciekawe przeżycia z hazardem. A lepiej było z nim nie zadzierać. Dwa lata spędzone w koszarach to był więc dla mnie okres bez hazardu. Poczułem wtedy, że naprawdę mogę bez niego żyć, dam radę, przecież nie grałem nawet na przepustkach. Na jednej z nich poznałem Ninę, moją przyszłą żonę. Zająłem się miłością, nie graniem. Wyleczony! – z takim przekonaniem wyszedłem z wojska. Miałem wspaniałą dziewczynę, zaczynałem w swoim życiu nowy etap.

Postanowiliśmy z Niną zamieszać razem, potrzebowałem więc pieniędzy na wynajem. Potem moja ukochana zaszła w ciążę i podjęliśmy decyzję o ślubie. Kiedy na świat przyszedł Pawełek, stałem się poważnie myślącym, statecznym ojcem rodziny. Miałem dobrą pracę, więc zdecydowaliśmy się na drugie dziecko.

Robert był całkiem inny od cichego i miłego Pawełka. Dużo płakał, przez pierwsze miesiące życia prawie nie spał. Byliśmy z Niną wykończeni rodzicielstwem. Uciekałem z domu, żeby odpocząć. Najczęściej do pobliskiego baru, gdzie przy piwie przez godzinę mogłem posiedzieć w spokoju.

Nie, nie uzależniłem się od alkoholu. Wróciło stare uzależnienie – hazard. W barze stał automat do gry. Najpierw z nudów i dla rozładowania napięcia wrzuciłem do niego głupie dwa złote. Wygrałem. Wrzuciłem następne pieniądze. I kolejne. Ani się spostrzegłem, a minął cały wieczór. Kiedy wróciłem do domu, Nina była na mnie wściekła, ale udobruchałem ją, obiecując, że kupię jej sweter, który tak jej się podobał. Nie zdradziłem tylko, że pieniądze na niego wygrałem właśnie w barze.

Oczywiście zadziałały uśpione dotąd mechanizmy i przyzwyczajenia. Wydawało mi się, że skoro raz mi się udało wygrać, to tak już będzie zawsze. Następnego dnia poszedłem do baru z przekonaniem, że wyjdę z niego z kolejnymi pieniędzmi w portfelu. Wyszedłem całkowicie spłukany. „Odegram się” – pomyślałem wtedy jak typowy nałogowy gracz. Wtedy jednak jeszcze tego nie rozumiałem.

Zacząłem grać na całego. Bardzo szybko zabrakło mi pieniędzy. Żeby Nina tego nie zauważyła, brałem chwilówki na morderczy procent, a gdy miałem nóż na gardle, potrafiłem jeden kredyt spłacić kolejnym. Nie zastanawiałem się, co będzie jutro. Znów grałem i to było najważniejsze. Marniałem przy tym w oczach, bo zamiast kupić sobie w pracy lunch, wydawałem kasę na granie.

W pewnym momencie stwierdziłem, że niepotrzebny mi bilet miesięczny, bo przez ostatnie kilka lat nie widziałem na oczy kanara. Oczywiście złapano mnie za jazdę bez ważnego biletu zaraz po tym, jak zrezygnowałem z jego opłacenia. Liczyłem na to, że nie będą mnie ścigali sądownie. Wezwanie do zapłaty przyszło pocztą, żona je zobaczyła i zażądała wyjaśnień. Oczywiście, nakłamałem jej, że bilet zgubiłem. Chyba mi uwierzyła… Nie miałem wyrzutów sumienia, hazardziści ich nie mają.

Moje życie się sypało

Żyłem jednak w ciągłym stresie, co powodowało, że byłem nieznośny dla otoczenia. W pracy zacząłem zawalać terminy, wchodziłem w konflikty nie tylko z pracownikami, ale i z przełożonymi. Pewnego dnia przeholowałem – uderzyłem szefa. Wiem, że to hazard padł mi na mózg, dzień wcześniej przegrałem sporą sumę. Oczywiście pożyczoną z banku.

Szef się ze mną nie patyczkował. Wezwał policję, założył mi sprawę w sądzie. O wszystkim dowiedziała się żona. Była przerażona… Od lat nie utrzymywałem kontaktów z rodzicami po tym, jak mnie wyrzucili z domu. Ninie powiedziałem, że byliśmy rodziną patologiczną, nie wspominając, że jedynym elementem patologicznym byłem ja sam.

Po tym, jak straciłem pracę, i jak zacząłem robić awantury także w domu, żona skontaktowała się z moimi rodzicami i wtedy poznała prawdę. Zaczęła kojarzyć pewne fakty, także to, że zginął jej pierścionek zaręczynowy… Do tej pory była przekonana, że zostawiła podczas wyjazdu w hotelu i zabrała go nieuczciwa sprzątaczka. Tak, to prawda, zostawiła go, ale zabrałem go ja, kiedy poprosiła mnie, abym wrócił do pokoju i sprawdził w łazience, czy tam nie leży. Skłamałem, że go nie znalazłem, podczas gdy miałem go w kieszeni. A potem sprzedałem.

Owszem, sprzedałem w lombardzie pierścionek zaręczynowy mojej ukochanej. Nie wiem, czy można upaść niżej. Wtedy wmawiałem sobie jednak, że dobrze zrobiłem. Przecież chodziło o to, aby rodzina nie dowiedziała się, że gram. „Muszę się tylko odegrać i wtedy przestanę. Kupię Ninie nowy pierścionek” – oszukiwałem samego siebie.

Żona postawiła mi ultimatum – albo przestanę grać, albo fora ze dwora. Koniec z nami, koniec z rodziną, będę musiał się wyprowadzić. Wciąż kochałem ją bardziej niż hazard. Błagałem, by mnie nie odtrącała. Obiecałbym jej wszystko, złote góry, byle tylko ze mną była. Uwierzyła, że naprawdę chcę się zmienić. Zaufała mi. Była naiwna jak wszyscy wokoło, którym się wydaje, że wystarczy nie wrzucić pieniążka do automatu i tyle – to takie proste.

A ja byłem totalnie rozbity. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, śniły mi się po nocach automaty i wielka wygrana. Powtarzałem sobie, że muszę wytrwać. Znalazłem nową pracę, od razu po robocie wracałem do domu. Jeśli szedłem na spacer, to tylko z rodziną. Żadnego baru, żadnych zakładów. Kiedy widziałem reklamy gier liczbowych, zaciskałem zęby i zamykałem oczy, powtarzając sobie, że tylko ciężką pracą do czegoś dojdę.

Pękłem przez własnych synów… Kiedy doszli do wieku, gdy chłopcom potrzebna jest rywalizacja, zaczęli grać w te same gry, w które ja grałem w szkole podstawowej… Kiedy to zobaczyłem, poczułem się jak palacz na odwyku, którego nagle zamknęli w palarni. Głupia gra w zośkę uruchomiła we mnie takie skojarzenia, że niemalże wyłem z rozpaczy. A od tego był tylko jeden krok, aby zaspokoić moje łaknienie hazardu… Zagrać.

Byłem zgubiony

Zrobiłem to, chociaż jeszcze wtedy wydawało mi się to zupełnie niewinne. Zagrałem w loterię fantową na festynie w szkole. Wygrałem paczkę cukierków i poczułem przypływ adrenaliny, w dodatku moi chłopcy cieszyli się ze słodyczy, co uśpiło moją czujność. Wmówiłem sobie, że przecież to im robię przyjemność, nie sobie. Znowu wydałem pieniądze na kolejny los i padła kolejna wygrana. Byłem w euforii, zupełnie jak na haju! Stwierdziłem, że mam dobrą passę i jeszcze tego samego wieczora… poszedłem zagrać na automatach.

Wpadłem w ciąg od pierwszej chwili, chociaż oczywiście wmawiałem sobie, że nad tym wszystkim panuję i potrafię przestać, kiedy tylko zechcę. Guzik prawda! Znowu przegrałem całą wypłatę tego samego popołudnia, którego ją odebrałem.

Gdzieś w głębi duszy czułem, że jestem zgubiony. Ale czułem także przypływ agresji. Wmówiłem sobie, że to wszystko przez żonę. Bo gdyby pozwoliła mi pograć jak człowiekowi, to skończyłoby się na kilku kolejkach i poszedłbym do domu. A tak, ponieważ musiałem grać po kryjomu, to robiłem to tylko wtedy, gdy mogłem. Do upadłego. Bzdura, a jednak wtedy byłem przekonany, że to prawda.

Gdy Nina spytała, co zrobiłem z pieniędzmi, wściekłem się i uderzyłem ją. Tak się skończyło moje małżeństwo, bo moja żona nie jest z tych kobiet, które nadstawiają drugi policzek. Dostałem od niej to, na co zasłużyłem – wyrzuciła mnie z domu. Początkowo próbowałem zamieszkać u rodziców, ale oni trzymali stronę Niny. Na kilka tygodni przygarnął mnie kumpel, potem coś wynająłem. Mówiłem sobie, że nareszcie jestem wolny i mogę robić, co mi się żywnie podoba. Nikt mi nie będzie dyktował, jak wydawać moje pieniądze! Jak będę chciał je przegrać, to je przegram!

Stoczyłem się na dno

Mijały miesiące, a ja nie miałem na alimenty. Komornik wszedł mi na pensję, a że nie dbałem o pracę, to szybko ją straciłem i nie było już żadnej pensji. Zawisła nade mną groźba więzienia. Są faceci, którzy potrafią latami migać się od płacenia na własne dzieci, ale w moim wypadku to nie wchodziło w grę. Nina była konsekwentna, potrafiła postawić na swoim, miała też do pomocy znajomych ojca, który przez lata pracował w policji.

– Albo zacznie się pan leczyć z uzależnienia od hazardu i podejmie pan normalną pracę, albo pójdzie pan siedzieć – usłyszałem od sędzi.

Dzisiaj wiem, że moja była żona mnie uratowała. Gdyby nie jej upór i konsekwencja, to pewnie stoczyłbym się jeszcze bardziej. A tak wziąłem się w garść i faktycznie poszedłem się leczyć. Początkowo nie miałem zamiaru się przyznać do nałogu. Ale kiedy zacząłem chodzić na terapeutyczne sesje i zobaczyłem, że takich ludzi jak ja jest wielu… coś we mnie pękło. Otworzyłem się.

Dzisiaj, po latach, wiem, że nadal jestem nałogowym graczem. Bo ten nałóg nadal we mnie siedzi, chociaż chwilowo z nim wygrałem. Za dużo jednak razy wracałem do niego w przeszłości, aby nie wiedzieć, że cały czas muszę się pilnować. A pokus jest mnóstwo, wszędzie.

Ostatnio robiłem zakupy w markecie. Przy kasie leżały popularne zdrapki. Jakiś dzieciak dostał obłędu, bo mama podobno obiecała mu kupno takiej zdrapki za dobry stopień z klasówki. Głośno przekonywał ją, żeby to zrobiła i w końcu dostał ją. Widziałem, jak rozbłysły mu oczy, gdy odrywał symbole i potem, gdy się okazało, że wygrał pięć złotych.

– Ale mogę je wydać na następną zdrapkę? – zapytał.

Matka skinęła głową. A ja poczułem, że się pocę. „Tak to się właśnie zaczyna…” – pomyślałem. Chciałem powiedzieć dziecku: „nie rób tego, bo skończysz tak jak ja. Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. Ale bałem się, że wezmą mnie za świra, więc po prostu wyszedłem.

Czytaj także:
„Szukałem szczęścia w kasynie. Okradłem nawet żonę i szefa, byle mieć za co grać. To było silniejsze ode mnie”
„Za mąż wyszłam bez miłości, bo życie to układ biznesowy. Najważniejszy jest plan i przemyślane paragony”
„Ukochana kobieta wycięła mi niezły numer. Udawała kogoś, kim nie jest, a potem ukradła całe oszczędności i zwiała”

Redakcja poleca

REKLAMA