Wieś otoczona jest z jednej strony rozległymi lasami, z drugiej nieuprawianymi od lat polami, które z biegiem czasu zamieniły się w zarośnięte chwastami polany, więc z wyglądu przypomina ślepą kiszkę. Jakieś dwa kilometry za ostatnimi zabudowaniami kończy się asfalt, a zaczyna leśny trakt prowadzący w zasadzie donikąd.
Autobus do najbliższego większego miasta odjeżdża stąd trzy razy dziennie, a czasami wcale, bo na tę linię wysyłane są najstarsze graty psujące się z zatrważającą regularnością. Jeśli nie masz samochodu, zapomnij o punktualności i dotarciu gdzieś dalej. Większość młodych ucieka stąd, gdy tylko nadarzy się okazja. Znajdują pracę gdzieś, gdzie są jakieś perspektywy. Bo tutaj, niestety, nie ma żadnych. W pobliżu brak jakiegokolwiek przemysłu, turyści też nie walą drzwiami i oknami.
No bo co tu oglądać?
Rozpadające się ze starości chałupy, niektóre pamiętające jeszcze pierwszą wojnę światową, i wysiadujących na spróchniałych ławeczkach własnej roboty dziadków popijających samogon i obgadujących kogo się da? – sąsiadów, polityków, celebrytów z telewizji, urzędników z gminy, własną rodzinę… Kiepskie atrakcje. Skoro jest tutaj tak źle, to dlaczego jeszcze nie dałem nogi jak inni?
Niby proste pytanie, ale odpowiedź jest złożona. Jako grafik komputerowy mam ten komfort, że mogę pracować z dowolnego miejsca na świecie, byle był Internet, więc teoretycznie mogę mieszkać wszędzie. Niczym Włóczykij z „Muminków” mógłbym całe życie spędzać w ruchu, poznając świat, zwiedzając ciekawe miejsca. Tyle że kompletnie nie paliło mi się do wyjazdów.
Nigdy nie lubiłem podróżować. Owszem, czasem zachodziła potrzeba, bym udał się na kilka dni tam lub siam, i zawsze przeżywałem z tego powodu ogromny stres. Pakowanie, załatwianie noclegów, męcząca jazda, nieraz po kilka godzin bez przerwy… Nie, to nie dla mnie. Mus i przykry obowiązek, nic więcej.
Niebagatelny wpływ na moją niechęć do wyjazdów miał fakt, że moi rodzice zginęli w wypadku. Osiem lat temu autobus, który wiózł ich do sąsiedniej miejscowości, miał awarię hamulców. Wjechał w drzewo. Większość pasażerów doznała drobnych obrażeń.
Zginęły tylko dwie osoby: moja mama i mój tata
Bardzo przeżyłem ich śmierć i od tamtej pory mam opory przed opuszczaniem wsi. Taka fobia. No i ostatni argument – mój sentymentalizm oraz lokalny patriotyzm. Może jest tu nudno, każdy dzień wygląda w zasadzie tak samo, ale ja lubię tę rutynę, tę powtarzalność. Daje mi poczucie bezpieczeństwa. To moje miejsce na ziemi, kocham tę moją wiochę i nie chcę opuszczać domu, w którego remont po śmierci rodziców włożyłem sporo wysiłku i pieniędzy. Żal by mi było porzucić to wszystko, by zamieszkać gdzieś indziej.
Do pełni mojego prowincjonalnego, małego szczęścia brakowało mi tylko żony. Choć byłem typem samotnika, który najlepiej czuje się we własnym towarzystwie, nie chciałem zgorzknieć w tej mojej samotności i do grobowej deski być sam. Moi rodzice naprawdę się kochali i jeśli coś mnie pociesza w ich przedwczesnej śmierci, to myśl, że skoro musieli odejść, to przynajmniej byli razem do końca. Ja też pragnąłem poznać kogoś, kto wypełniłby swoją obecnością mój dom, moje życie i pustkę w sercu, kogo chciałabym trzymać za rękę, gdy będę umierał, jakby to melodramatycznie nie zabrzmiało.
Kogoś, kto zaakceptowałby mnie takim, jaki jestem. Kto pokochałby tego domatora, wiejskiego romantyka, miłośnika twórczości Mickiewicza i patrzenia w gwiazdy. Niestety, we wsi próżno bym szukał kogoś takiego. Nie było tu już niezamężnych kobiet z mojego pokolenia, tylko stare wdowy albo młódki, które wkrótce wyfruną w świat.
Jedyne, co mi zostało, to zatopić się w marzeniach
Co wieczór siadałem przy kominku, okrywałem się kocem i wyobrażałem sobie, że mam żonę oraz dwójkę dzieci. Słyszałem dochodzące z piętra krzyki bawiących się maluchów, śmiech ukochanej krzątającej się w kuchni. Czułem zapach piekącego się jabłecznika… Dziwne jak na faceta? Może. Ale choć na zewnątrz rzadko okazuję emocje, tak naprawdę wrażliwiec ze mnie.
Gdyby któraś z koleżanek chciała sprawdzić, co się we mnie kryje… Ale dziewczyny ze szkoły traktowały mnie jak dziwaka, czasem przydatnego, gdy trzeba było od kogoś ściągnąć zadanie z matmy czy polskiego, ale w bliższe relacje lepiej nie wchodzić. One wolały tych przebojowych chłopaków. Dobrze zbudowanych, pewnych siebie, niedających sobie w kaszę dmuchać. Dziewczyny kochają łobuzów.
Taki cichy, spokojny okularnik, wiecznie zatopiony w książkach, był dla nich nieatrakcyjny. I choć wzdychałem do niejednej, nigdy nie zebrałem się na odwagę, by zagadać, zaproponować spotkanie, jakiś spacer, colę, piwo… Bałem się odrzucenia i tego, że po nim już nigdy bym nie podjął kolejnej próby. Takie błędne koło, którego nie potrafiłem przerwać. No i zostałem starym kawalerem, bez większych perspektyw i nadziei na zmianę tego stanu rzeczy.
Może gdybym zebrał w sobie te drzemiące gdzieś w zakamarkach duszy strzępki odwagi i ulepił z nich nowego siebie? Może wtedy dałbym radę pokonać strach, wyprowadziłbym się do miasta, spróbował tam nawiązać jakieś znajomości, pokazał się z innej strony i zainteresował sobą kogoś? Ale czy wtedy to nadal byłbym ja? Czy to nie byłoby nakładanie maski, oszukiwanie siebie i, co gorsza, tego kogoś, kto by mnie pokochał? Na dłuższą metę to by nie zadziałało. Związek oparty na kłamstwie to związek bez przyszłości. Najważniejsze są szczerość i autentyczność.
Dwie rzeczy, których w tym napędzanym przez mass media świecie zaczyna ludziom brakować. Udajemy kogoś, kim tak naprawdę nie jesteśmy, byle tylko pochwalić się życiem, którego tak naprawdę nie prowadzimy. Paranoja…
W naszej wsi wszyscy się znają
Każdy nowy przybysz, kimkolwiek by był, wzbudza niemałą sensację. Choć doprawdy nie wiem, kto byłby na tyle szalony, by przeprowadzić się na to zadupie, z którego młodzi uciekają do cywilizacji, a starsi na tamten świat.
O dziwo, jedna taka wariatka się znalazła... Usłyszałem o niej – a jakże – podczas zakupów w jedynym we wsi sklepiku, a zarazem ośrodku towarzyskim. Na asortyment składało się głównie pieczywo, alkohol oraz papierosy. Dwa razy w tygodniu dowożono wędlinę i nabiał. Tego dnia nie bardzo chciało mi się jechać gdzieś dalej, więc postanowiłem zaopatrzyć się w naszym sklepie. Dwie największe plotkary do spółki ze sprzedawczynią nawijały o jakiejś miastowej paniusi, co to kilka dni temu sprowadziła się do domu zmarłej przed trzema laty starej Kulowej, że to pewnie jej wnuczka, mieszkająca do tej pory na drugim krańcu Polski i że chyba nie ma męża, skoro sama się przeniosła, a w przeprowadzce pomagali jej tragarze z firmy transportowej, co trwało prawie całą sobotę, bo tyle miała maneli, więc chyba chce zostać tu na dłużej…
Poczułem się zaintrygowany. Kobieta. Bez męża
Ktoś zupełnie nowy. Myślałem nawet, żeby wybrać się tam i niby to przypadkiem pokręcić koło chałupy Kulowej, ale szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. A jak mnie zauważy i zapyta, co tu robię? Przecież się nie przyznam, że chciałam pooglądać sobie nową mieszkankę naszej uroczej wioski, jak nowe zwierzątko w starym zoo. Albo że przybyłem z oficjalnym powitaniem, tylko chleba z solą zapomniałem zabrać. Wyszedłbym na wścibskiego wieśniaka albo desperata, co gorsza.
Zapłaciłem, pożegnałem się i wróciłem do domu. Przez kilka następnych dni miałem głowę zaprzątniętą sprawami zawodowymi i praktycznie nie wychodziłem z domu, tylko wlepiałem wzrok w ekran komputera. Gdy skończyłem zamówiony projekt i wysłałem pliki zleceniodawcy, stwierdziłem, że muszę wyjść, by sprawdzić, czy nadal świeci słońce i wieje wiatr. Spacer po lesie – tego potrzebowałem po intensywnych dniach pracy umysłowej. Pogoda dopisywała.
Słońce świeciło jak na zamówienie, więc było przyjemnie, mimo przedwiosennego chłodu. Ubrałem się ciepło i ruszyłem, żeby rozprostować ciało i dotlenić mózg. Przekrwionym oczom również należał się odpoczynek. Miałem swoje ulubione trasy, tym razem wybrałem tę prowadzącą nieopodal ruin starego młyna wodnego. Z budowli pozostały fundamenty z jedną ścianą oraz leżące w wyschniętym już korycie rzecznym fragmenty ogromnego koła.
Tam po raz pierwszy zobaczyłem nową mieszkankę naszej wsi. Stała tyłem do mnie, a jej sięgające ramion, jasne włosy rozwiewał wiatr. Normalnie jak kadr z jakiegoś filmu. Była szczupła i niewysoka. Skryłem się za drzewem i przyglądałem się, jak za pomocą zabytkowego aparatu fotograficznego robi zdjęcia ruinom. Wahałem się. Podejść i zagadać? Czy lepiej jej nie przeszkadzać? Idealny przykład na określenie: „Chciałby, a boi się”.
Stałem za tym drzewem jak wrośnięty i wpatrywałem się w nieznajomą niczym jakiś stalker. Kiedy nagle coś bardzo głośno zaszeleściło w chaszczach za mną – prawdopodobnie stadko saren urządziło sobie rajd po gęstwinie – wyprysłem zza pnia, by nie dać się przyłapać na podglądaniu, a spłoszona dziewczyna odwróciła się gwałtownie. Nasze spojrzenia się spotkały i wreszcie zrozumiałem, co to znaczy zatonąć w głębi czyichś oczu… Moje serce zabiło mocniej i poczułem jakiś niesamowity przypływ odwagi. Jakbym w jednej chwili pojął, że teraz albo nigdy!
– Dzień dobry – powiedziałem, podchodząc bliżej.
– Dzień dobry – odparła, obdarzając mnie uśmiechem.
Przyjaznym, choć ostrożnym. Była naprawdę ładna. Chyba nieco młodsza ode mnie, choć wygląd, zwłaszcza kobiety, może zmylić. W każdym razie z mojego pokolenia.
– Więc to pani wzbudziła w mieszkańcach tak wielką sensację – zagaiłem, bo nic lepszego nie przyszło mi do głowy.
– Sensację? – zdziwiła się. – Naprawdę?
– Naprawdę. Cała wieś aż huczy, że wnuczka starej Kulowej wprowadziła się do jej domu.
– Aż huczy, powiada pan… – Uśmiechnęła się. – Ja powiedziałabym, że dzwoni, choć nie w tym kościele. Nie jestem jej wnuczką, choć od jej wnuczki kupiłam ten dom.
Dalej rozmowa sama się potoczyła, a my gładko przeszliśmy na „ty”. Aldona od dawna marzyła o wyrwaniu się z wielkiego miasta. Dość miała walki szczurów, dusznej i nerwowej specyfiki pracy w korporacji, przez którą prawie nie miała prywatnego życia. Zarobiła dość, chciała teraz zająć się swoimi pasjami: fotografią i malarstwem. Kupiła dom w naszej wsi, bo urzekło ją to miejsce, gdy tylko zobaczyła zdjęcie w katalogu. Nieważne, że chałupa wymagała generalnego remontu, przynajmniej cena była kusząca.
To był impuls. Musiała ją mieć. Marzyła jej się pracownia malarska na strychu, a w piwnicy ciemnia, bo kochała robić zdjęcia aparatem na kliszę. Takie fotografie mają duszę, nie to co cyfrówki. Nie znałem się, więc nie zamierzałem się sprzeczać. Na pewno podobał mi się błysk w jej oczach i zaangażowanie w głosie, gdy o tym mówiła.
– Gdybyś potrzebowała rady, służę pomocą – zaofiarowałem się. – Sam mam za sobą gruntowny remont domu, więc orientuję się, gdzie i co można taniej kupić. Mam też kilku znajomych wśród fachowców. Mogę polecić świetnego płytkarza, gościa od dachów, nawet zduna, gdybyś chciała doprowadzić piec kaflowy do porządku.
– Byłabym wdzięczna... – posłała mi szeroki uśmiech, który mógłby rozświetlić noc polarną.
Od tamtej pory widywaliśmy się regularnie
Aldona fascynowała mnie coraz bardziej, zdawałem sobie sprawę, że nieubłaganie się zakochuję, ale postanowiłem niczego sobie po tej znajomości nie obiecywać. Nic na siłę. Moje uczucia to moja sprawa. Szczęściu trzeba czasem pomóc, a czasem lepiej pozwolić sprawom toczyć się swoim torem. Czułem, że to właśnie taka sytuacja. Przyjechała tu, bo szukała spokoju i wytchnienia, a nie komplikacji czy faceta. Gdyby to było jej celem, zostałaby w mieście. Wystarczało mi, że mam z kim pogadać, spędzać miło czas.
Jeśli traktowała naszą relację jako przyjaźń albo zwykłą sąsiedzką znajomość, nie zamierzałem tego psuć i tracić jej sympatii przez swoją zaborczość czy też niewczesne zaloty. Mógłbym ją spłoszyć albo całkiem zniechęcić. Sam już nie wiem, czy przemawiał przez mnie rozsądek, przezorność, czy znowu wylazły ze mnie nieśmiałość i brak pewności siebie…
Ostatecznie to Aldona wykonała ten pierwszy, odważny krok. Pół roku po tym, jak się poznaliśmy, zaraz po skończeniu remontu, przy którym dzielnie jej pomagałem, zaproponowała, żebym został na kolacji. Przygotowała pyszny posiłek, wypiliśmy po lampce wina, a potem usiadła mi na kolanach i mnie pocałowała…
Reszta to już historia, którą będę wnukom opowiadał. Jak to ich babcia odnalazła mnie na końcu świata i sprawiła, że spełniło się moje marzenie. Jesteśmy z Aldoną już cztery lata po ślubie, mamy dwójkę wspaniałych dzieci i wciąż jesteśmy w sobie zakochani, poza tym, że się kochamy, bo to jednak nie to samo. Ja jestem cenionym w branży fachowcem, bo dla rodziny chce się pracować i wysilać, a moja żona ostatnio dostała propozycję wystawienia swoich obrazów. Dziś jestem wdzięczny mojej nieśmiałości i fobii, bo gdybym wzorem innych uciekł stąd do miasta, moglibyśmy się z Aldoną minąć. Tak to jest, że czasem to nie my szukamy, tylko pozwalamy się znaleźć.
Czytaj także:
Firma jest na skraju bankructwa, ale moja żona nadal kupuje drogie ciuchy
Po śmierci taty, mama czciła go jak świętego. A on... miał nieślubnego syna
Okradałem dziadka, bo myślałem że mama ma raka. A ona kłamała