„Rodzice zdecydowali za mnie, że oddam swoje dziecko do adopcji. Cale życie żałowałam, że nie miałam siły się sprzeciwić”

Rodzice kazali mi oddać dziecko do adopcji fot. Adobe Stock, nicoletaionescu
„– Co takiego?! Oszalałaś? – Ale Mariusz, przecież mówiłeś, że chcesz mieć rodzinę… – Może i chcę, ale teraz?! Mamy po dziewiętnaście lat! Ja chcę się bawić, ale nie w dom! Rozwrzeszczany bachor? Chyba ci odbiło! Spadaj, ja już z tobą skończyłem – tyle usłyszałam, kiedy łaskawie odwiózł mnie do domu”.
/ 07.10.2022 18:30
Rodzice kazali mi oddać dziecko do adopcji fot. Adobe Stock, nicoletaionescu

Ból przyszedł o świcie. Ledwo zwlekłam się z łóżka.

– Mamo – wychrypiałam. – To chyba już.

Nie pamiętam, jak znalazłam się w szpitalu. Po wielu długich godzinach usłyszałam krzyk dziecka, które właśnie wydałam na świat. I które kilka minut później straciłam. To wydarzyło się trzydzieści lat temu. Właśnie tego dnia mój synek obchodziłby urodziny razem ze mną. Ale teraz nie mam pojęcia, gdzie jest, bo wtedy go oddałam…

Wszystko zaczęło się od poznania Mariusza

Jaki był zakochany… A ja… No cóż, uwierzyłam, że możemy żyć razem długo i szczęśliwie. Efekty? Nie trzeba było długo na nie czekać. Szczerze mówiąc, zupełnie nie spodziewałam się jego reakcji. Ja też byłam zdziwiona, nie sądziłam jednak, że będzie aż tak źle.

– Co takiego?! – aż się zachłysnął, kiedy siedzieliśmy w jego samochodzie i powiedziałam mu, że jestem w ciąży. – Oszalałaś?!

– Ale Mariusz, przecież mówiłeś, że chcesz mieć rodzinę… – teraz ja zdębiałam ze strachu.

– Może i chcę, ale teraz?! Mamy po dziewiętnaście lat! Ja chcę się bawić, ale nie w dom! Rozwrzeszczany bachor? Chyba ci odbiło! Spadaj, ja już z tobą skończyłem – tyle usłyszałam, kiedy łaskawie odwiózł mnie do domu.

Płakałam całą noc. Sama nie wiedziałam, czego chcę. Bo z jednej strony myślałam, że cudownie byłoby mieć ze sobą taką małą istotkę, ale z drugiej… Faktycznie, miałam dziewiętnaście lat, chciałam pójść na studia, wyrwać się z tej mieściny. Co gorsza, miałam jeszcze jedno zadanie przed sobą – powiedzieć o tym rodzicom. Ojciec, twardziel i gbur, nie znosił sprzeciwu, obrażał się o byle co. Mama była chłodna. I teraz jak mam im oznajmić, że ich córeczka, która miała być wielką panią w wielkim mieście, będzie mamą, i to w dodatku bez męża? Po nieprzespanej nocy poszłam do kuchni i zrobiłam sobie herbatę. Chwilę potem przydreptała moja matka i zajęła się pichceniem obiadu.

– A ty co taka zmaltretowana? – zapytała. – Nie spałaś chyba. Słyszałam w nocy, że się kręcisz. Chyba wymiotowałaś rano. Coś ci zaszkodziło?

– Tak, coś mi zaszkodziło.

– Chyba nie te grzyby wczorajsze?

– Mariusz mi zaszkodził, mamo. Jestem w ciąży – szepnęłam, bo tylko na szept miałam siłę.

Rondel z klopsikami walnął o podłogę tak, że aż echo zadzwoniło. Matka stała jak sparaliżowana, a do kuchni wparował ojciec.

– Co tu się dzieje? – zapytał.

– Ona jest w ciąży – matka wskazała na mnie palcem. – Z tym Mariuszkiem! Przecież to jakiś koszmar!

– Ale mamo, wszystko się ułoży… – próbowałam się bronić. – Po prostu je wychowamy i…

Ty chyba zwariowałaś! – ojciec poczerwieniał. – Albo się z tobą ożeni, albo…

– Albo co? Wyrzucicie mnie? – patrzyłam na nich oczami pełnymi łez.

– Już ja sobie z tym gnojkiem pogadam – ojciec chwycił z wieszaka kurtkę i wyszedł z domu.

Jak się okazało, Mariuszek był nieugięty

Jak to powiedział – nie będzie sobie marnował życia. A ja? Ja rozpaczałam co dnia. Co gorsza, moi rodzice zdecydowali za mnie. Kiedy dziecko się urodzi, pójdzie do adopcji. Na początku nawet nie wierzyłam w to, co mówią, ale zrobili mi takie pranie mózgu, że już sama nie wiedziałam, czego chcę. Do tego doszły głosy ciotek. No bo jak to sama z dzieckiem? A przecież miała takie plany! A tamten i tak dziecka nie chce, i żenić też się nie ma zamiaru…!

Tak właśnie upłynęły kolejne miesiące. Mój brzuch stawał się coraz większy, ich zdanie się nie zmieniało. A ja – jak ta kompletna idiotka – nie potrafiłam tupnąć nogą i mieć swojego. Więc kiedy ten dzień nastąpił… Boże drogi, płakałam jak szalona, kiedy mi go zabierali. To niby dla mojego dobra, jak mówili. A ja tęskniłam za tym małym ciałkiem, do którego mogłabym się przytulić. Nic z tego. Kiedy tylko wróciłam ze szpitala i odrobinę okrzepłam, spakowałam manatki i pojechałam do miasta. Zaczęłam studia, które kiedyś były moim marzeniem, a które teraz nie dawały mi kompletnie żadnej radości. Z rodzicami praktycznie nie miałam kontaktu. Nie było o czym rozmawiać. Nie miałam też ochoty się z nimi widywać i spędzać świąt czy czegokolwiek. Studia skończyłam, zaczęłam pracę, nawet kogoś poznałam.

Przeszłam długą drogę terapii, każdy mówił swoje mądrości i pewnie jakoś miał rację, ale ja w to wszystko nie wierzyłam. Mimo wszystko to mogło być dobre życie czyż nie? Nie dla mnie, bo codziennie, w każdej minucie, miałam w głowie to maleństwo. Gdzie jest, jak wygląda. Mogłam się tylko domyślać. Ale teraz właśnie minęła północ. Ta magiczna, kiedy jeden rok się zaczyna, a drugi kończy. Stałam na balkonie, przyglądając się, jak ludzie się bawią, pokrzykują, jak rozbłyskują fajerwerki. W mieszkaniu byłam sama, bo mój mąż uznał, że nie jest w stanie znieść mojej depresji. Może to i lepiej. Wzięłam głęboki oddech i pomyślałam o tym, że ci wszyscy ludzie wokół robią teraz listę noworocznych postanowień. A jakie jest moje?

Wątpliwości nie było nawet przez sekundę

Jakiś wewnętrzny głos kazał mi szukać… Dwa dni później zaczęłam. Urzędy, szpitale, fundacje. Pytałam koleżanki, prawników. Nic z tego, jeśli oddaje się dziecko do adopcji, wszystkie dane są utajnione i nie ma szans, żebym dowiedziała się, jak się nazywali ci, którzy wzięli małego do siebie. Załamałam się. Jeszcze próbowałam, ale sił już nie starczało, straciłam chęć do dalszych poszukiwań. Myślałam, że może kiedyś znów spróbuję. I tak minął rok. Znów był sylwester… Dzień był okropny, ponury. Śnieg z deszczem, plucha, ale i tak wyszłam na zakupy, choć lodówka była pełna. W drodze powrotnej, mimo zimna, przysiadłam na ławce w parku. Nagle zobaczyłam, jak obok przechodzi rodzina. Kobieta i mężczyzna pewnie w moim wieku, a za nimi para koło trzydziestki z maluchem w wózku. Ten młody człowiek…

Zdążyłam mu się przyjrzeć, kiedy mijał moją ławkę. Spojrzał w moją stronę… Boże, przecież on był tak niesamowicie do mnie podobny! Niewiele myśląc, pobiegłam za nimi. Wiem, to było głupie, ale coś mnie do niego ciągnęło.

– Przepraszam! – krzyknęłam. – Czy możemy porozmawiać?

– W czymś pani pomóc? – młody mężczyzna odwrócił się do mnie

– Proszę, niech pan podejdzie, nie zajmę dużo czasu – zapewniłam.

– Marta, idźcie, zaraz was dogonię – machnął do kobiety i podszedł bliżej.

Czy był pan adoptowany? – strzeliłam z grubej rury, a on aż się zapowietrzył. – Nie zna mnie pan, ale możemy mieć ze sobą coś wspólnego i…

– Pani zwariowała! – krzyknął. – Jak tak można?

– Rozumiem, ale błagam, niech pan mi powie. Nie jestem nawiedzoną babą, przysięgam. Po prostu kiedyś oddałam swojego synka do adopcji i wydaje mi się, że…

– Szanowna pani – wziął się pod boki. – Owszem, kiedyś zostałem adoptowany, tak mi powiedzieli rodzice. MOI rodzice!

– To może być prawda – łzy zakręciły mi się w oczach. – Przepraszam, ale niech mi się pan przyjrzy. Czy naprawdę nie widzi pan podobieństwa? Szukam swojego syna od dawna, tęsknię za nim od trzydziestu lat. Urodził się 1 stycznia, dałam mu na imię Piotr. Nie wiem, czy jego adopcyjni rodzice je zmienili. Proszę tylko o jedno. Skoro pan wie o adopcji, proszę porozmawiać z rodzicami. Nie będę się narzucać, ale może to naprawdę ja… my…? – teraz już płakałam. – Jeśli by się okazało, że jest pan Piotrem, urodził się pan na Podlasiu 1 stycznia trzydzieści lat temu, proszę, błagam, niech pan tylko da znać. Więcej nie będę pana niepokoić – wetknęłam mu w rękę kawałeczek kartki z numerem telefonu.

Przyglądał mi się chwilę, a potem odszedł

Karteczki jednak nie wyrzucił. Przez następny tydzień żyłam jak w transie. Chodziłam z kąta w kąt, co rusz spoglądałam na wyświetlacz telefonu. Czułam, że zupełnym przypadkiem odnalazłam moją ukochaną kruszynkę, którą widziałam zaledwie kilka minut. Którejś niedzieli jednak uznałam, że jestem kretynką. Naprawdę łudziłam się, że obcy człowiek uwierzy w tę historię i nagle uzna, że chce zapoznać się z biologiczną mamusią? Większej naiwności chyba nie było na świecie. Wieczorem odebrałam telefon.

– Chyba musimy porozmawiać – zabrzmiał męski głos.

– To ty? To… pan? – wychrypiałam.

– Piotr. Urodzony 1 stycznia w szpitalu na Podlasiu. Trzydzieści lat temu. Chyba mamy ze sobą coś wspólnego.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA