„Rodzice zburzyli moje poczucie własnej wartości. Od dziecka słyszałam, że jestem głupia, słaba i w życiu sobie bez nich nie poradzę"

Rodzice zniszczyli moje poczucie własnej wartości fot. Adobe Stock, fizkes
„Znałam to na pamięć: jestem leniwa, głupia i sama nigdzie nie dojdę. Nienawidziłam tego nieustannego wdeptywania mnie w ziemię. Tęskniłam za jednym słowem pochwały. Kiedyś wypadła mi z rąk lalka, a mama zaczęła komentować, że taka właśnie będzie ze mnie matka – nieuważna, nieostrożna. Te słowa wypaliły się we mnie tak głęboko: czułam wstyd i ból”.
/ 16.10.2022 16:30
Rodzice zniszczyli moje poczucie własnej wartości fot. Adobe Stock, fizkes

Tamtego dnia znów dostałam list. Od razu go rozpoznałam, biała koperta z moim imieniem napisanym ołówkiem. Serce zaczęło mi szybciej bić.

– Od kogo to? Kto do ciebie napisał? – spytał mąż, który przyniósł go ze skrzynki w holu na parterze.

Tak naprawdę to nie wiem – odparłam z wahaniem.

Jak tu wyjaśnić coś, czego sama nie rozumiałam?

– Daj mi. Zobaczymy, co napisał.

– Jak to nie wiesz?

– Nie wiem. Daj mi list.

– Nie. Najpierw musisz mi powiedzieć, o co chodzi.

Marek mówił poważnie, znałam ten ton. Mąż miał wiele zalet, ale był dość podejrzliwy, co akurat u policjanta nie powinno dziwić.

– Możesz być wdzięczny temu komuś, bo to dzięki niemu zdecydowałam się wyjść za ciebie – powiedziałam, kiedy usadowiłam się w fotelu.

Marek usiadł naprzeciwko i położył list na kolanach.

– Nigdy mi o tym nie mówiłaś – w jego głosie zabrzmiała uraza.

Mąż uznawał, że nie powinniśmy mieć przed sobą tajemnic, a pięć lat, jakie ze sobą byliśmy, to wystarczająco długi okres, żeby powiedzieć już sobie wszystko. Nienawidził tajemnic. Widział w nich zagrożenie. Cóż, policjant.

Niełatwo o tym mówić – powiedziałam cicho. – Sama nie wiem…

Te listy ratowały mi życie, ale trochę niepokoi mnie to, co się za nimi kryje. Pierwszy dostałam w swoje osiemnaste urodziny. Ojciec przyniósł go ze skrzynki pocztowej i położył na stole. List bez nadawcy. Z moim imieniem napisanym ołówkiem. Akurat obierałam ziemniaki. Zobaczyłam kopertę i chciałam ją wziąć, kiedy ojciec zabrał mi ją spod ręki i otworzył.

– To do mnie – zauważyłam.

Spojrzał na mnie tak, że już nic nie powiedziałam. Otworzył list. Przeczytał. Nie było tego dużo. „Jedź na studia do Poznania. Poradzisz sobie sama. Nie potrzebujesz ich”.

Och, co to była za awantura!

Rodzice chcieli wiedzieć, kto to napisał i jakie głupoty temu komuś naopowiadałam.

– Przecież doskonale wiesz, że bez naszej pomocy, bez naszych znajomości sobie nie poradzisz! – krzyczał ojciec. – Myślisz, że każdego przyjmują na specjalizację dentystyczną? Kiedy przestaniesz być taka naiwna? Tylko znajomości się liczą.

I tak dalej. Jak zawsze. Znałam to na pamięć: jestem leniwa, głupia i sama nigdzie nie dojdę. Nienawidziłam tego nieustannego wdeptywania mnie w ziemię. Niszczenia moich marzeń i dziecięcego poczucia, że kiedyś zdobędę świat. Szybko się nauczyłam, by nigdy o tym nie mówić rodzicom, bo mnie wyśmieją. Tęskniłam za jednym słowem pochwały. Nie to, że czułam się niekochana. Mama tuliła mnie do snu, kupowała ładne ubrania. Ale kiedy mówiła o mnie przyjaciółkom czy rodzinie, byłam zawsze kochanym głupiątkiem.

Co ona zrobi, kiedy nas nie będzie? Musimy jej znaleźć dobrego męża, który nie da jej zginąć”.

Czy naprawdę taka byłam?

Wydawało mi się, że nie. Chciałam iść na medycynę, ale na wydział lekarski, nie dentystyczny. I zdecydowanie nie chciałam studiować w Krakowie, bo wiedziałam, jak będzie. Wpadnę w kolejną sieć znajomych rodziców. Nigdy nie będę wiedziała, czy osiągam sukcesy, bo na nie zapracowałam, czy dlatego, że ludzie robią przysługę ojcu lub matce. Nigdy się nie dowiem, czy cokolwiek jestem warta. Chciałam uciec, wyjechać, iść na swoje, ale się bałam. Może oni mają rację, mówiąc, że sobie nie poradzę? Że ludzie mnie zjedzą, przeżują i wyplują. Gdzieś w głębi mnie coś mówiło, że dam sobie radę, ale rodzice nauczyli mnie nie ufać temu głosowi.

Będę cudowną matką, a już na pewno lepszą niż moja Ale ten list to było coś innego. Ktoś, kto najwyraźniej dobrze mnie znał, twierdził, że sobie poradzę. Tylko takiej zachęty potrzebowałam. Złożyłam papiery na akademię medyczną do Poznania. Dostałam się i wyjechałam, mimo rodzicielskich gromów i gróźb wydziedziczenia. Ten Ktoś miał rację – poradziłam sobie. Dostałam stypendium, dorabiałam, uczyłam się. I zostałam lekarzem rodzinnym w dużej przychodni. Rodzice, z którymi stosunki jakoś się z czasem ułożyły, twierdzili, że poniosłam zawodową porażkę, ale ja byłam zadowolona. Dostałam jeszcze trzy listy, w których mój Tajemniczy Opiekun dodawał mi odwagi. Dzięki niemu po studiach nie wróciłam do Krakowa, do rodziców, choć proponowali mi złote góry, wzięłam kredyt w banku na mieszkanie w Poznaniu, wyjechałam na dwa lata do Afryki z Lekarzami bez Granic, co w dużej mierze dodało mi pewności zawodowej.

Oczywiście próbowałam się zorientować, kto mógł być nadawcą. Musiał być to ktoś blisko mnie, bo znał moje problemy. Ale nikt się nie przyznawał – ani przyjaciele, ani rodzina. W końcu pomyślałam, że mam wielbiciela, który obserwuje mnie z daleka, który wie o mnie wszystko i kiedy ogarnia mnie życiowy tchórz, on dodaje mi odwagi, mówiąc, że jestem silna i sobie poradzę.

Jakby wiedział, że takiej zachęty mi potrzeba

Pewnego lata w moim bloku była seria włamań do mieszkań. Marek prowadził śledztwo. Spodobałam mu się, a i on wydał mi się interesujący. Na jego widok, na dźwięk jego głosu w moim brzuchu budziły się do życia motylki. Zgodziłam się na randkę. Drugą. Pozwoliłam się pocałować na trzeciej. Poszliśmy do łóżka na czwartej. Ale gdy pół roku później poprosił mnie o rękę, znów dopadł mnie tchórz. Byłam zakochana. Pragnęłam go. Ale tyle się w domu rodzinnym nasłuchałam o policjantach! O tym, jak traktują rodziny. Silni, agresywni, zestresowani mężczyźni napędzani alkoholem… Na razie Marek sobie radzi, myślałam. Nie pije. Jest łagodny. Ale co będzie później? Chciałam wyjść za niego – i się bałam. Coś we mnie mówiło, że głupio robię, ale jak zwykle nie wierzyłam samej sobie. I wiedziałam, że się wycofam. Na szczęście na dzień przed rozmową z Markiem dostałam list.

Mój Tajemniczy Opiekun stwierdził, że Marek to dobry mężczyzna, który się mną zaopiekuje.

Miał rację, jak zawsze – uśmiechnęłam się do męża.

Marek siedział ze zmarszczonymi brwiami, patrząc na kopertę jak na jadowitą kobrę.

To stalker. Obserwuje cię, śledzi. Trzy miesiące temu się przeprowadziliśmy, a on już cię odnalazł. To niebezpieczne.

– Nigdy nie zrobił mi krzywdy – zaoponowałam. – Dzięki niemu…

– Nie. Nie wiesz, do czego są zdolni tacy popaprańcy. Niby kochają, zależy im, a nagle oblewają kwasem. A ten ma na twoim punkcie wieloletnią obsesję… – mąż przyjrzał się kopercie. – Nie ma znaczka. To znaczy, że musiał osobiście włożyć go do skrzynki.

Czubkami palców uniósł kopertę za brzeg i odłożył na stolik.

– Nie dotykaj.

Chcę wiedzieć, co napisał! – zdenerwowałam się.

Marek popatrzył na mnie uważnie. Zacisnęłam wargi. Może sobie mówić, że nie powinnam mieć przed nim sekretów, ale bez przesady. Są pewne rzeczy, o których nie jestem w stanie nikomu powiedzieć. Podał mi kopertę. Otworzyłam ją ostrożnie. Wyjęłam kartkę. Jak zwykle treść była krótka: „Będziesz cudowną matką. Dasz sobie radę. Jak zawsze i ze wszystkim. Jesteś silna i mądra. Uwierz w siebie”. Kiedy przestałam płakać z ulgi i radości, zadałam sobie pytanie: skąd Opiekun wiedział, jaka wątpliwość i jaki lęk tkwią w mojej duszy.

Nikomu przecież nie mówiłam

Nawet mężowi, który od jakiegoś czasu napomykał, że marzy o dziecku. Ja też je chciałam, ale paraliżowało mnie wspomnienie z dzieciństwa. Kiedyś wypadła mi z rąk lalka, a mama zaczęła komentować, że taka właśnie będzie ze mnie matka – nieuważna, nieostrożna. Miałam wtedy kilka lat, ale te słowa wypaliły się we mnie tak głęboko, że wciąż czułam wstyd i ból. Ale mój Opiekun ma rację. Dam sobie radę i będę cudowną matką. Lepszą niż moja.

– Monitoring! – zawołał mąż i wybiegł z mieszkania.

Poszłam za nim. Mieszkaliśmy w nowym apartamentowcu, z ochroną. Parter i korytarze obserwowały oka kamer. Marek dogadał się z ochroniarzami i po chwili przeglądaliśmy nagranie z porannych godzin. Nic. Nikt nic nie wkładał do skrzynki. Marek poprosił o nagranie z nocy. Bingo! Była trzecia nad ranem, kiedy w korytarzu pojawiła się jakaś postać. Nie przyszła z zewnątrz, lecz zeszła po schodach. Podeszła do naszej skrzynki, otworzyła ją kluczykiem i włożyła białą kopertę. Patrzyłam na to z narastającym osłupieniem. Kiedy postać się odwróciła, Marek zatrzymał nagranie i ekran wypełniła moja twarz. Senna, o dziwnie odległym wyrazie, jak u lunatyka, ale zdecydowanie moja. To ja byłam swoim Tajemniczym Opiekunem. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA