„Rzuć za siebie, a przed sobą znajdziesz” – mawiała moja babcia. W życiu to powiedzenie nie zawsze się sprawdza. A to dlatego, że wdzięczność jest towarem deficytowym. Nie pamiętam już jakie miałam marzenia, kiedy byłam mała. Pewnie jak większość dziewczynek, chciałam być aktorką albo nauczycielką. Kiedy skończyłam szkołę podstawową, nie bardzo wiedziałam, co mam dalej robić.
Większość znajomych wybierała się do liceum
Też tak chciałam, ale moi rodzice widzieli dla mnie inną przyszłość.
– Marysiu, powinnaś jak najszybciej zdobyć jakiś konkretny zawód – tłumaczyła mama. – Po liceum nie znajdziesz żadnej pracy.
– Myślałam potem o studiach… – zaczęłam niepewnie.
Wiedziałam, że bogaci to my nie jesteśmy, ale myślałam, że po maturze jakoś sobie dam radę. Może będę studiować zaocznie. Myślę, że moi rodzice chcieli dla mnie jak najlepiej, ale według własnych standardów. Oni w ogóle nie rozumieli, po co ludzie studiują. Mama skończyła szkołę handlową i całe życie pracowała w księgowości w zakładzie włókienniczym. Była pracowita i uzdolniona w tym kierunku, więc ceniono ją w pracy. Ale na awans nie miała co liczyć, bo nie miała matury. Nie narzekała jednak.
– Z głodu nie umieramy – gasiła mnie, kiedy próbowałam z nią o tym rozmawiać – to nie muszę się zabijać, żeby więcej zarabiać. A poza tym taki awans to palcem na wodzie pisany.
– Co ty z matki chcesz naukowca robić? – obruszał się ojciec.
Tata był szewcem i być może trochę nie w smak mu było, że żona miałaby wyższe od niego wykształcenie. Kiedy przyniosłam do domu świadectwo ukończenia szkoły podstawowej, zaczęło się wybieranie szkoły. Okazało się, że zaangażowana jest w to cała bliższa i dalsza rodzina. Ciocia Irenka, która pracowała w spożywczaku, namawiała mnie na handlówkę.
– Handel to pewne zajęcie – śmiała się. – Ludzie zawsze coś kupują.
– Lepiej zostań krawcową – przekonywała stryjenka. – Przyjdziesz do mnie do zakładu na przeszkolenie i szybko wszystko załapiesz. Zdolna jesteś, dasz radę…
– Marysiu, a nie chciałabyś zostać fryzjerką? – zapytała Marianna, siostra cioteczna mamy, która miała na osiedlu mały zakład fryzjerski. – Po szkole możesz pracować u mnie.
Ta ostatnia propozycja najbardziej mi się spodobała. Zawsze lubiłam chodzić do zakładu Marianny. Wdychałam roznoszące się wokół zapachy. Zafascynowana patrzyłam, jak ciotka miesza farby i nakłada je na głowy klientek. Czasami pozwalała mi podawać wałki, kiedy robiła trwałą. Okazało się, że mam dryg do fryzjerstwa. Jeszcze przed skończeniem zawodówki zaczęłam pracować w zakładzie Marianny.
Polubiłyśmy się
Marianna nie miała dzieci, może dzięki temu nie starała się mi matkować. Mimo różnicy wieku traktowałyśmy się jak przyjaciółki. Tak minęło ponad 20 lat. Nasze stałe klientki postarzały się, pojawiło się sporo nowych. Naszym atutem były niewygórowane ceny i niemal rodzinna atmosfera. O większości klientek wiedziałyśmy pewnie więcej niż ich własne rodziny. Niektóre to chyba bardziej przychodziły się wygadać, niż zmienić fryzurę. Co do mnie, to moje życie osobiste jakoś się nie ułożyło. Nie wyszłam za mąż, nie urodziłam dziecka. Tak wyszło…
Któregoś dnia przyszłam do pracy trochę później. Zdziwiłam się, że Marianny nie ma. Weszłam na zaplecze i zobaczyłam ją siedzącą na stołku. Była blada i oddychała ciężko.
– Nic, nic – powstrzymała moje pytania. – Muszę tylko trochę odpocząć.
Wezwane pogotowie natychmiast odwiozło ją do szpitala. Nie mogłam uwierzyć w diagnozę lekarzy. To był zaawansowany nowotwór. Biegałam między zakładem a szpitalem. W pracy samej było trudno.
– Zatrudnij kogoś do pomocy – powiedziała w końcu Marianna.
– Sama nie będę decydować – zaoponowałam. – To twój zakład.
– Już niedługo będzie twój – powiedziała Marianna i odwróciła twarz do ściany.
Zmarła w słoneczny jesienny dzień. Zakład rzeczywiście stał się mój, bo przewidująco zrobiła testament, w którym zapisała mi większość swojego majątku. Po odejściu Marianny przez tydzień nie miałam odwagi otworzyć zakładu. Potem przez długi czas czułam się nie jak właścicielka, ale zwykły pracownik. Kiedy miałam jakieś kłopoty, często łapałam się na myśli, że za chwilę przyjdzie Marianna i wszystkim zarządzi. Ale to ja musiałam zarządzać.
Zatrudniłam młodą fryzjerkę
Była zdolna i sprytna. Jak się okazało, zbyt sprytna. Na początku nie zorientowałam się, że zużycie kosmetyków drastycznie wzrosło. W końcu przyłapałam ją na kradzieży. I znowu zostałam sama. Bałam się, że potracę klientki, których sama nie byłam w stanie obsłużyć. Tamtego wieczora długo sprzątałam zakład, układałam kosmetyki, szczotki i grzebienie. Jakoś nie miałam ochoty wracać do pustego domu. Kiedy wreszcie wyszłam, spojrzałam na zegarek i nie mogłam uwierzyć, że to już prawie północ.
Poczułam, że jestem głodna jak wilk i uświadomiłam sobie, że w mojej lodówce musiał już zamieszkać pingwin, traktując ją jak dawno nieużywany pustostan. O tej porze zakupy mogłam zrobić tylko w czynnym całą dobę supermarkecie. Sklep był prawie pusty. Kilkunastu zapóźnionych klientów niemrawo wałęsało się między półkami. Wyglądali na tak samo jak ja zmęczonych pracoholików. Były czynne tylko trzy kasy. Podeszłam do obsługiwanej przez młodego chłopaka.
Już od dawna mu się przyglądałam. Pojawił się jakiś miesiąc wcześniej. Zupełnie mi nie pasował do tego miejsca. Był uprzejmy i pomocny, ale sprawiał wrażenie kogoś, kto jest w pracę zaangażowany tylko ciałem, a duchem jest zupełnie gdzie indziej. Na przypiętej do firmowej koszulki plakietce widniało imię Łukasz. Zauważyłam, że zawsze pracuje wieczorami. Ciekawa byłam, co robi w dzień, ale nie miałam odwagi zapytać.
Zresztą, jak by to wyglądało...
Jeszcze ktoś by pomyślał, że czterdziestolatka próbuje poderwać młodego chłopaka. Kiedy wyszłam na parking z zakupami, ręce mi opadły. W jednym kole nie było powietrza. Umiem zmienić koło, ale perspektywa robienia tego w nocy na sklepowym parkingu załamała mnie. Przysiadłam na metalowej barierce i tępo wpatrywałam się w mój okaleczony samochodzik, jakby w nadziei na cud.
– Pomóc pani zmienić to koło? – usłyszałam za sobą.
Odwróciłam się i zobaczyłam tego młodego kasjera.
– Dziękuję, pan przecież w pracy…
– Właśnie skończyłem – uspokoił mnie chłopak. – Wcześnie rano muszę iść do szkoły.
Szybko zmienił mi koło zupełnie bez mojego udziału.
– Narzędzia schowa pani sama – zarządził na koniec. – Ja śpieszę się na autobus. Nocne chodzą co pół godziny, więc jak się spóźnię, to czeka mnie daleki spacer.
– Nie ma mowy – zaprotestowałam. – Podwiozę pana do domu.
– Nie trzeba – był zażenowany sytuacją. – Zresztą to dość daleko.
Byłam nieustępliwa i w końcu zgodził się na taką formę podziękowania z mojej strony. W samochodzie zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że jego sytuacja jest dość skomplikowana. Ma zamożnych rodziców, ale sam musi zarobić na swoje utrzymanie. Rok temu zdał maturę z doskonałym wynikiem i rodzice oczekiwali, że pójdzie na studia.
– Nie wybieram się na żadne studia, powiedziałem im. Ja chcę być fryzjerem – opowiadał Łukasz. – Wyobraża sobie pani, jakie rozpętało się piekło? Syn jedynak chce być zwykłym fryzjerem. Starzy zagrozili, że jeśli nie zacznę studiować, przestaną mnie utrzymywać. Postawiłem na swoim, oni też. W dzień uczę się fryzjerstwa, wieczorami pracuję w supermarkecie na kasie. Prawie się nie widujemy, ale atmosfera w domu jest taka, że siekierę można powiesić w powietrzu.
Przyszła mi do głowy świetna myśl
– Mam dla ciebie propozycję – powiedziałam ostrożnie, bo w środku nocy w samochodzie z obcą kobietą mogło to zabrzmieć dwuznacznie.
Nic nie powiedział, tylko spłoszony spojrzał na mnie z ukosa.
– Mam zakład fryzjerski – zaczęłam – i właśnie szukam nowego pracownika. Możesz zacząć nawet od jutra. Jak się okaże, że coś potrafisz, zatrudnię cię na stałe. Zamiast po nocach na kasie, będziesz pracować w dzień. Z przerwami na szkołę oczywiście.
Podziękował mi za podwózkę i propozycję, ale był wyraźnie speszony i szybko się pożegnał. Zdążyłam mu tylko wcisnąć do ręki swoją wizytówkę, i już go nie było. Minęły dwa dni, ale Łukasz się nie odzywał. Trzeciego po prostu przyszedł i zaczął rozglądać się po moim mikroskopijnym zakładziku.
– Pani mówiła poważnie? – zapytał.
– Jak najbardziej – potwierdziłam, zmiatając podłogę po strzyżeniu ostatniej klientki.
I tak zyskałam ucznia. Łukasz jest twórcą nowego salonu Łukasz okazał się prawdziwym diamentem. Ten chłopak miał wrodzony talent do fryzjerstwa. Jeszcze nie skończył szkoły, a już klientki zaczęły go wyrywać sobie z rąk.
– Pani Maryniu… – zawsze mnie tak nazywał – czas pomyśleć o lepszym lokalu. Sama pani widzi, że tu już się nie mieścimy – stwierdził któregoś dnia.
– To ty się nie mieścisz ze swoimi klientkami – śmiałam się.
– Znajdźmy większy lokal, zatrudni pani ze dwie uczennice i interes będzie się kręcił jak ta lala.
– Muszę to przemyśleć – powiedziałam na odczepnego.
Właściwie to miał rację, ale zastanawiałam się, co będzie, jak zechce odejść na swoje. Zostałabym sama z tym nowym lokalem. A co ze starym? Miałabym go sprzedać? W nocy długo nie mogłam zasnąć. Nad ranem podjęłam decyzję. Tak, trzeba iść do przodu. Nie miałam jeszcze pięćdziesięciu lat, a bałam się zmian!
– Łukaszku – zawołałam od drzwi. – Szukaj nowego lokalu.
– Serio? – ucieszył się. – A za ile możemy taki lokal wynająć? – zapytał.
– Nic nie będziemy wynajmować – działałam jak w amoku. – Kupujemy. Ze sprzedaży starego zakładu i z tego, co miałam zaoszczędzone, wystarczyło na całkiem elegancki lokal w świetnej lokalizacji.
W ciągu kilku lat nasz zakład fryzjerski stał się topowym salonem. To niezwykły talent Łukasza sprawił, że mieliśmy klientki z najwyższej półki.
– Łukaszku, a co będzie, jak ty mnie opuścisz? – martwiłam się czasami.
– Pani Maryniu, a gdzie mi będzie lepiej? – śmiał się z moich obaw.
Z czasem nasze relacje stały się niemal rodzinne. Łukasz ożenił się, urodziła mu się córeczka. Pamiętam, któregoś dnia, gdy gościłam u Łukasza i Magdy na niedzielnym obiedzie, trzyletnia Zosia zapytała:
– Tato, dlaczego ty i mama do babci mówicie pani Maryniu?
– Pani Marynia nie jest twoją babcią… – starał się jej tłumaczyć.
– Jak to, to nie chcesz być moją babcią? – spytała mała, patrząc na mnie okrągłymi niebieskimi oczkami.
– Bardzo chcę i będę zaszczycona, jeśli wy też tego będziecie chcieli – odpowiedziałam poważnie, patrząc na Łukasza i jego żonę.
– To ja jestem zaszczycony, że spotkałem na swojej drodze taką kobietę jak pani – powiedział Łukasz.
– Na swojej drodze to ty spotkałeś kapeć w moim samochodzie – zażartowałam, żeby pokryć wzruszenie.
Łukasz doskonale sobie radzi. Jeździ na międzynarodowe konkursy, przywozi coraz to cenniejsze nagrody. Jestem spokojna o los mojego zakładu. Jest w dobrych rękach i zawsze będzie. Już jakiś czas temu sporządziłam testament, w którym nasz piękny salon fryzjerski zapisałam Łukaszowi, jego faktycznemu twórcy.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”