Zawsze byłem tym najgorszym synem. Nie dość grzecznym. Nie dość bystrym. Nie dość ładnym. Tym zupełnie nieudanym. Moi dwaj bracia, jeden o pięć lat starszy, drugi dwa lata młodszy, byli tymi udanymi, tymi lepszymi. Jeden mądry i sprytny, pierworodny. Drugi uroczy i kochany, beniaminek mamusi i tatusia.
Wiem, jak to brzmi – zazdrosny chłopczyk, który nie lubił swoich braci. Jednak to wszystko było bardziej skomplikowane. Nigdy nie czułem się w tej rodzinie potrzebny, doskonale funkcjonowałaby beze mnie, i moi rodzice dawali mi to odczuć. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek okazali mi czułość. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek mnie przytulili czy pocałowali.
Żadnych buziaków na noc czy uścisków w urodziny. Gdy w pierwszej klasie robiliśmy jakieś przedstawienie z okazji Dnia Matki, stanąłem przed moją z bukiecikiem stokrotek i nie wiedziałem, co mam zrobić. Inne dzieci przytulały mamy, ja nawet nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Stałem sztywno, a matka rozglądała się po sali; wreszcie wyciągnęła do mnie rękę, na chwilę przyciągając mnie niezgrabnie do siebie. Stuknęliśmy się tylko ramionami i na tym się skończyło.
Kiedy zdałem maturę, kazali mi się wynosić
Kiedy Arek, mój starszy brat, rzucił we mnie cukiernicą, bo nie chciałem za niego posprzątać pokoju, i z mojego czoła lała się krew, to ja zostałem ukarany. Wszyscy poszli na basen, a ja zostałem sam w domu, żebym mógł, jak powiedział ojciec, „na spokojnie przemyśleć swoje zachowanie”. Pamiętam, jak strasznie się bałem, że już nigdy nie wrócą, że zostawili mnie na zawsze i że umrę z głodu.
Potem obojętność zamieniła się w przemoc. Szturchnięcia, klepnięcia w głowę, popchnięcia, klapsy. I komentarze, że idiota, ciamajda, oferma, choć to przecież oni robili ze mnie kozła ofiarnego. Starałem się nie wychylać, nie zwracać na siebie uwagi i uznawałem dzień za udany, gdy przetrwałem go bez jednego kuksańca.
Czy gdyby to się działo dzisiaj, ktoś by zareagował? Nauczyciel, sąsiad, ktokolwiek? Czy bliźni byliby tak samo obojętni jak wtedy, choć słyszeli krzyki i płacz? Choć widzieli siniaki na moim ciele, gdy na przykład przebierałem się na zajęcia wuefu? Czy ignorowaliby mnie, bo nie chodziłem głodny i miałem zawsze czyste ubranie? Okazuje się, że widoczna patologia może być lepsza od utajonego dręczenia. Bo zmusza otoczenie do reakcji…
Po maturze usłyszałem:
– Za głupi jesteś na studia, więc nie będziemy ci ich fundować. Jesteś dorosły, możesz żyć na własny rachunek.
Dali mi czas do końca miesiąca, czyli niecałe dwa tygodnie, na znalezienie pracy i mieszkania. Miałem osiemnaście lat, nieźle zdaną maturę w kieszeni, parę stów na początek i dwie walizki ubrań. Cały mój majątek. Przez tydzień waletowałem u jednego kumpla, potem u drugiego. Wreszcie udało mi się znaleźć pracę magazyniera i mogłem wynająć własny kąt. Niewielki pokój w studenckim mieszkaniu, ale zawsze. To było zupełnie inne życie…
W pracy bywało ciężko, ale nikt mnie nie poniżał ani nie bił. Żartowaliśmy. Rozmawialiśmy. No, zupełnie inny świat. Za swoją pracę dostawałem wypłatę i choć była skromna, to wreszcie mogłem kupić dokładnie takie jedzenie, na jakie miałem ochotę, albo ubranie, które mi się podobało. To było niezwykłe i fascynujące. Pewne rzeczy wyciągnęła ze mnie Agnieszka, współlokatorka, która studiowała psychologię i, jak sama mówiła, traktowała nas jak króliki doświadczalne.
– Teraz już rozumiem…
– Co rozumiesz?
– Czemu zawsze ustępujesz, czemu robisz wszystko bez słowa skargi, kiedy reszta narzeka na sprzątanie czy zmywanie…
– Bo jestem ciamajdą i ofermą, wiem! – włożyłem dłonie w kieszenie, bo zaczynało mnie nosić.
– Nie! Bo cię wytresowali! – Agnieszka chwyciła mnie za ramiona i potrząsnęła. – I potrzebujesz terapii, profesjonalnej. Koniecznie, Wojtek. Inaczej nigdy nie dojdziesz do ładu z tym wszystkim, co masz w głowie. Twoi rodzice cię krzywdzili, twoi bracia też, a ty oskarżasz siebie…
– Nie potrzebuję żadnej terapii! – zaśmiałem się potwornie zażenowany, urażony, wystraszony.
Ale nalegała tak długo, że w końcu poszedłem do wskazanego przez nią terapeuty. Poszedłem nastawiony na „nie”, żeby odbębnić wizytę, ale nie wiedzieć kiedy zacząłem opowiadać temu obcemu facetowi o szczegółach z mojego życia. Niektórych tak bolesnych, że się popłakałem. Pięknie – pomyślałem. – Moi starzy mieli rację, naprawdę jestem ofermą.
A jednak psychoterapia była mi potrzebna
Psycholog zalecił mi przychodzić co tydzień. Posłuchałem, bo zrozumiałem, że chyba tego potrzebuję. Potrzebuję opowiedzieć mu o tym, co działo się kiedyś, co się dzieje teraz, wysłuchać jego pytań i postarać się odpowiedzieć. Nie zawsze mi się udawało. Czasem się buntowałem. Właściwie buntowałem się całkiem często, przynajmniej na początku. Potem coraz częściej dochodziłem do wniosku, że Agnieszka miała rację. Rodzice nie zajmowali się mną tak, jak trzeba. To było znęcanie się, a nie wychowywanie. Krzywdzili mnie i pozwalali krzywdzić mnie moim braciom. Przez to nie miałem rodziny. Nie miałem matki, ojca ani rodzeństwa.
Chciałem być taki sam jak reszta moich znajomych, którzy narzekali, że muszą co tydzień się zameldować, choćby telefonicznie, bo inaczej starsi marudzą. Ja nie znałem takiej troski, takiej więzi.
Ogarnął mnie gniew, który potężniał, im bardziej uświadamiałem sobie, z czego zostałem okradziony. Znienawidziłem rodziców i braci, wychowywanych w nienawiści do mnie. Wiedziałem, że to nie ich wina, byli tresowani tak samo jak ja, ale i tak miałem ochotę oddać im wszystkie razy, jakie mi zadali. Pozbywałem się poczucia winy, obarczając nią rodziców.
Czemu tak mnie traktowali? Adoptowali mnie, a potem tego pożałowali? Byłem dzieckiem wpadki, zdrady, a może… gwałtu? A może chcieli mieć dawcę organów dla swojego pierworodnego? Różne myśli przychodziły mi do głowy, bo naprawdę nie potrafiłem pojąć, jak można tak tępić rodzone dziecko.
Siniaki zniknęły, ale blizny na duszy zostały. Mijały lata, a ja nie potrafiłem założyć rodziny, zaufać komuś i sobie na tyle, by zaryzykować. Bałem się, że zostanę zraniony. Jeszcze bardziej bałem się, że to ja kogoś skrzywdzę, że stanę się równie okrutny i podły jak moi rodzice.
Dlaczego nie zajmują się nimi moi bracia?
Gdy zadzwoniła do mnie pielęgniarka z hospicjum, w pierwszej chwili pomyślałem, że to jakaś pomyłka. Przecież ja nie miałem rodziców. Jakim cudem mnie namierzyli? Co mnie obchodzi, że ojciec jest umierający, bo rak trzustki został rozpoznany za późno, jak w większości przypadków, a matka ledwie daje radę z przyjeżdżaniem do niego, bo kręgosłup od dawna odmawia jej posłuszeństwa?
Upiłem się jak nigdy, ale nie udało mi się zagłuszyć bombardujących mnie pytań. Czy na pewno nie miałem rodziców? Czy na pewno chciałem całkowicie odciąć sznurki łączące mnie z tak zwaną rodziną i nigdy więcej nie spotkać żadnego z nich? Ojciec pożyje góra parę tygodni. Matka, bracia…? Nie wiem, nie byłem na bieżąco.
Ilekroć myślałem o nich, wracało wspomnienie dnia, gdy opuszczałem dom, gdy wychodziłem z niego z dwiema walizkami, przerażony światem za progiem, bez nikogo, kto chroniłby moje plecy, kto podałby mi rękę, gdy się wywrócę. A oni po prostu oglądali telewizję… Pamiętam, jakby to było wczoraj, choć minęło blisko dwadzieścia lat…
I mogą minąć kolejne dekady! Mogą żyć, mogą umrzeć, mam to gdzieś – myślałem, wychylając kolejny kieliszek wódki. Nic im nie jestem winien. Kompletnie nic! Mam prawo być tak samo bezduszny i bezlitosny jak oni. Mam prawo wypiąć się i zapomnieć. Bo mam, prawda? Nie odpowiedziałem sobie. Urwał mi się film.
Nazajutrz niemal nie odklejałem dłoni od komórki. Wahałem się, czy oddzwonić do pielęgniarki, która mnie powiadomiła o chorobie ojca. Miałem gigantycznego kaca, którego potęgowała ta piekielna niepewność: oddzwonić czy nie? Zrobiłem to. Wybrałem numer i słuchałem sygnału, choć świdrował mi w czaszce. Wreszcie po drugiej stronie odezwał się miły, kobiecy głos.
Pojechałem do hospicjum. Stałem przed drzwiami, bojąc się wejść. Bałem się widoku, jaki tam zastanę, i swojej reakcji. Dojrzały facet, metr osiemdziesiąt sześć wzrostu – tak, dobrze mnie karmili, tylko jedzenia mi nie żałowali – a bałem się przekroczyć próg. Wreszcie wziąłem oddech i otworzyłem drzwi. Nie po to tu przyjechałem, by wycofać się w ostatniej chwili. Muszę wiedzieć, muszę ich zapytać… Skierowano mnie do odpowiedniej sali. Powoli przeszedłem przez korytarz. Wszędzie cuchnęło środkami odkażającymi i starymi ludźmi. Śmierdziało chorobą, śmiercią, beznadziejnością, ale szedłem dalej.
– Wojtuś… – usłyszałem, gdy tylko stanąłem w progu sali numer sześć.
Wojtuś. Słowo, którego nigdy nie usłyszałem w dzieciństwie. I kolejne, za które dałbym się wtedy pokroić.
– Syneczku… – matka siedziała na krześle, w dłoni trzymała laskę.
Ona mnie poznała, ja jej nie. Krótkie, siwe włosy, wąwozy zmarszczek. Kiedyś wydawała mi się dużo większa, silniejsza, groźniejsza. Teraz: uosobienie bezradności. Zmalała. Przestała być straszna, stała się żałosna. Niepotrzebnie się bałem. Nie zalała mnie fala współczucia, złośliwej satysfakcji czy zadawnionego żalu.
Czułem… może… cień litości
Spojrzałem na łóżko. Ojciec też wyglądał jak nie on. Skóra i kości. Spał, a może leżał nieprzytomny.
– Gdzie Arek i Janek? – spytałem cicho. Byłem pewien, że ich tu zastanę.
– Arek jest w Anglii. On… wyjechał wiele lat temu. Nie dzwoni, nie pisze, właściwie to nie wiem, czy jeszcze jest w tej Anglii. A Janek siedzi w Warszawie. Dawno go nie widziałam. Nie zawracam mu głowy naszymi problemami…
– Więc pielęgniarka wyszukała mnie? Syna, którego wyrzuciliście z domu? Mam się wami zająć, bo nikt inny nie chce? Mnie można zawracać głowę? Naprawdę masz czelność! – coś chwyciło mnie za gardło.
A jednak. Cholera, a jednak!
– Syneczku…
Przełknąłem ślinę wraz z gniewem.
– Nigdy wcześniej tak do mnie nie mówiłaś, więc daruj sobie teraz. Latami dochodziłem do siebie po tym, co mi zrobiliście.
– Wiem, wiem, ja… przepraszam… Wybacz, my… – jąkała się matka.
– Nie chcę twoich przeprosin. Ani wyjaśnień. I nie, nic nie wiesz! Nie masz pojęcia, co mi zrobiliście. Inaczej nigdy byś mnie nie odszukała. Albo zrobiłabyś to dużo wcześniej, gdy jeszcze była szansa, że mogę być dla was synem. Teraz za późno. Teraz zrobiłaś to ze strachu. Ja też się bałem, gdy zostałem zupełnie sam. I nadal jestem sam. To przez was nie odważyłem się spełnić marzenia o prawdziwej rodzinie, bo się bałem, że mogę skrzywdzić swoje dziecko tak, jak wy krzywdziliście mnie.
W trakcie mojej przemowy ojciec otworzył oczy i gapił się na mnie. Oby słyszał, oby dotarło od niego, że nie będzie wzruszającego pojednania nad jego łożem boleści. Nie wierzyłem w taką skruchę, wymuszoną lękiem przed śmiercią.
– Musiałem tu przyjść, żeby zobaczyć was ostatni raz i przekonać się, że już niczego od was nie chcę. I by upewnić się, że nic wam nie jestem winien. Nie macie prawa niczego oczekiwać. Odpuszczam wam, bo ja tego potrzebuję, by odciąć ostatnie sznurki. Wy daliście mi kopa, teraz ja pozwalam wam odejść. Z moich myśli, pamięci, z mojej obsesyjnej chęci poznania odpowiedzi. Już jej nie potrzebuję. Odpowiedź niczego nie zmieni, bo czasu nie da się cofnąć. Zrozumiałem to, gdy dzisiaj was zobaczyłem. Słabych, chorych, starych, zupełnie innych od tych, których zapamiętałem, których kochałem, bo byli moim rodzicami, i których znienawidziłem, bo byli… takimi okrutnymi rodzicami. Od tamtych chciałem przeprosin i wyjaśnień. Nie od was. Tamtym chciałem wybaczyć. Dlatego teraz jest za późno. Ale jakby ksiądz pytał, to mówcie, że wam odpuściłem. Z mojej strony piekło wam nie grozi.
Matka szlochała. Ojciec milczał, jego otwarte oczy były suche. Może już nie miał łez, może nie słyszał, może uważał jak kiedyś, że jestem niewdzięcznym gnojkiem. Nieważne. Wyszedłem stamtąd, czując się dziwnie, jakbym przebiegł maraton i jakbym mógł natychmiast pokonać kolejny. Tyle lat terapeuta powtarzał mi, że muszę wybaczyć rodzicom, żeby pójść do przodu. Zapierałem się, że nie mogę, nie umiem, nie chcę. I nadal nie jestem pewien, czy to odpuszczenie można nazwać wybaczeniem, ale mnie wystarczy.
Gdy zobaczyłem ich takich starych, bezbronnych, samotnych, złamanych, schorowanych, u progu śmierci… przeszło mi. Gniew minął. Nienawiść zniknęła.
To pierwszy dzień mojego nowego życia
Pozostał żal, że nie miałem dobrego dzieciństwa, że wszedłem w dorosłość poraniony, stargany, ale… to nie była moja wina. Moje wracanie do przeszłości, katowanie się nią, nie zmieni tego, co było, nie usprawiedliwi ich poczynań. Nie chciałem zadośćuczynienia. Życie już ich ukarało. Zostali na starość sami. Opuszczeni przez tych lepszych synów, szukający bezwstydnie pomocy u wyrzutka, u zbędnego dziecka, które teraz by się im przydało.
Wiatr szarpał moją kurtką i gałęziami drzew, zrywając z nich ostatnie liście. Czułem się wolny i lekki. Wyciągnąłem telefon z kieszeni i zadzwoniłem do jedynej naprawdę bliskiej mi osoby, która trwała przy mnie przez te wszystkie lata. Jako najlepszy przyjaciel, jako powiernik, która podnosiła mnie na duchu, zmuszała do pracy nad sobą i tłumaczyła oczywistości, gdy ja nie chciałem ich dostrzec, która wciąż na mnie czekała.
– Aga, widziałem ich! – zawołałem, gdy tylko odebrała. – Powiedziałem im, co myślę, co czuję! I odpuściłem. Nie tyle im, co sobie. Wybaczyłem sobie, że mnie nie kochali, nie chcieli. O Boże, Agnieszka, jak dobrze jest to powiedzieć na głos! Moi rodzice mnie nie kochali. Ich strata. Moja trauma, ale ich strata. Aga, dzisiaj urodziłem się na nowo. To pierwszy dzień reszty mojego życia i wiem, z kim chcę ją spędzić… Wyskoczysz ze mną na kawę? Na… randkę?
Czytaj także:
„Mam 26 lat, a babcia uważa mnie za starą pannę. Bawi się w swatkę i na siłę umawia mnie z wnukami swoich przyjaciółek”
„Kiepski kontakt z matką zrujnował mi samoocenę. Przecież ona mówiła, że na pewno nie wyjdę na ludzi”
„Rysiek dawał mi ciepło, a Łukasz dziką namiętność. Nie mogłam się zdecydować, więc zostawiłam ich dla górala z Podhala”