Zaczęło się banalnie, od starej, poczciwej suczki, która jeszcze niedawno należała do pani Brygidy. Sunia o wdzięcznym imieniu Tara, podobnie jak jej właścicielka, cierpiała z powodu wieku i postępującej choroby stawów, ale w przeciwieństwie do pani Brygidy nie odeszła pewnego sierpniowego dnia na tamten świat. Została tutaj, oznajmiając światu wyciem rozdzierającym serce, że po trzynastu latach wiernej służby straciła opiekunkę.
Dzieci zorganizowały pani Brygidzie piękny pogrzeb. Wyprawiły stypę godną koronowanych głów, zapraszając nie tylko najbliższą rodzinę, ale i połowę ulicy. Płakały, śmiały się, wspominały mamę, po czym wyjechały. Tarę przywiązały w ogrodzie, do ulubionej jabłoni jej pani.
Maleńki chomik wylądował za oknem
Beżoworuda sunia o posiwiałym pysku milczała z godnością przez kilka dni, znosząc głód, chłodne noce i upokorzenie. Pewnie zdechłaby w ogrodzie na tyłach opuszczonej chałupki, gdyby nie nastoletni synowie drugiej sąsiadki. W nocy uciekli z domu i poszli do ogrodu pani Brygidy skosztować tego, co zakazane, czyli piwa i papierosów. Nie zdążyli się zaciągnąć, gdy w ciemnościach zobaczyli oczy Tary.
W przypływie litości odwiązali biedną psinę i zaprowadzili ją do swojego domu. I być może Tara dożyłaby u nich swoich dni, gdyby mama chłopaków nie była uczulona na psią sierść. Następnego ranka sąsiadka, dusząc się i łzawiąc, zapukała do naszych drzwi i poprosiła, abyśmy przygarnęli Tarę. Byłam wtedy sama w domu, wzięłam od sąsiadki smycz i wprowadziłam posłuszną suczkę do środka…
Nigdy nie miałam psa. Nie miałam nawet rybek. Nie wolno mi było posiadać niczego, co zaprzątałoby moją uwagę i wnosiło do domu zarazki. Pamiętam rozpaczliwą walkę o chomika, którą stoczyłam z mamą, mając jakieś dziesięć lat. Na moich oczach wściekła wyrzuciła zwierzątko za okno, po czym popędziła do drzwi wejściowych i zasłoniła je własnym ciałem, żebym nie mogła ruszyć mu na ratunek. Wijąc się u stóp mamy z rozpaczy, prosiłam, żeby mnie wypuściła do ogrodu i pozwoliła zatrzymać chomika.
Nigdy więcej nie zobaczyłam już Filipka (tak go nazwałam). Nigdy więcej również nie próbowałam już przynieść do domu żadnego stworzonka ani nawet nie zapytałam, czy mogę to zrobić. Koleżanki miały psy, koty, świnki morskie, papużki, szczury, a ja miałam… siostrę. Starszą o pięć lat, chorą na porażenie mózgowe, refluks żołądkowy, padaczkę i mnożące się alergie. Sabina – wielka miłość, a zarazem ogromny ból i wyrzut sumienia moich rodziców.
– Musisz opiekować się siostrzyczką. Gdy nas zabraknie, tylko ją będziesz miała. Kochasz Sabinkę, prawda – mama bardziej stwierdzała fakt, niż pytała.
Czasami odnosiłam wrażenie, że spłodzili mnie tylko po to, aby w przyszłości miał kto zaopiekować się ich starszą córką.
Rodzice chcieli, żebym zrobiła karierę – najlepiej w dziedzinie genetyki, a jeśli nie, to chociaż w finansach. Musiałam zarabiać na tyle dużo, by móc zapewnić siostrze godną opiekę.
Niestety, mimo moich naprawdę szczerych, dziecięcych chęci, Bóg nie obdarzył mnie umysłem ścisłym. Na lekcjach biologii i chemii ze zdenerwowania szumiało mi w głowie, na matematyce mdlałam, nie mogąc pojąć bardziej skomplikowanych wzorów. Wychowawczyni uważała, że za bardzo przejmuję się nauką. Nie wiedziała, bo nigdy nie śmiałam jej powiedzieć, pod jak wielką żyłam presją.
Mama nie wybaczyła mi zawodu, jaki jej sprawiłam. Z pogardą przyglądała się szóstkom z historii, języków obcych czy wuefu. Tata tylko kiwał ze smutkiem głową, tłumacząc sobie głośno, że to nieważne, bo i tak kocham siostrę. Ja nawet nie wiedziałam, co czuję do tej dziewczynki, której obecność z biegiem lat coraz bardziej mnie uwierała.
Muszę być zawsze, na każde skinienie
– Nie możesz iść teraz do koleżanki, będziemy myć Sabinę – mówiła mama, gdy próbowałam się umówić z kimkolwiek po lekcjach.
– Napisałam ci zwolnienie z ostatniej lekcji, musisz nam pomóc na rehabilitacji Sabinki – słyszałam innym razem, albo: – Jaki masz bałagan w pokoju! Wiesz, że twoja siostra uczulona jest na kurz, natychmiast to posprzątaj! Nie ociągaj się, ja też jestem zmęczona nocnym atakiem Sabinki, a nie narzekam… Na długi weekend nie pojedziesz do babci, ktoś musi zając się Sabiną, gdy my będziemy na weselu kuzynki. Co to za mina? Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że nie kochasz siostry? Nie bądź samolubną dziewuchą! – strofowała mnie mama, gdy z rozczarowaniem przyjmowałam jej kolejne decyzje.
Nie mogłam mieć własnego życia ani planów. Nawet szkolne dyskoteki nie wchodziły w grę, bo mogłam przynieść do domu wirusy, rozchorować się i zarazić czymś Sabinę. To samo dotyczyło wyjazdów na kolonie czy obozy. W ogóle musiałam być w domu. Na każde zawołanie.
– Powinnaś nam pomagać, skoro cię utrzymujemy i troszczymy się o ciebie – mawiał tata, gdy prosiłam o pozwolenie na wyjście do kina czy na spacer z kolegą. – A na chłopaków masz jeszcze dużo czasu. Teraz powinnaś się uczyć i nas wspierać. Wiesz, jak mamie jest ciężko? Widzisz to?
Zaciskałam więc zęby i rezygnowałam z kolejnej znajomości.
Chociaż wydaje się to dziwne, często miałam wrażenie, że Sabina rozumie mnie lepiej niż rodzice. Nie mając przyjaciół, to jej zwierzałam się ze swoich kłopotów młodszego, wykorzystywanego dziecka. Tylko ona wiedziała, jak smutne i szare jest moje życie w tym pięknym domu z ogrodem.
Tego dnia usłyszałam cichy dzwonek i przez kuchenne okno zobaczyłam, jak otwiera się brama przed domem. Rodzice wracali z zakupów, Sabina spała w pokoju w głębi mieszkania. Spojrzałam na Tarę. Siwiejąca suczka z pręgą na szyi po sznurze leżała koło mnie, spokojnie czekając na rozwój wypadków. „Nie jestem już małą dziewczynką, mam 18 lat i wiem, co robię” – powtórzyłam w myślach, żeby dodać sobie odwagi.
– Już jesteśmy! Sabinka dobrze się sprawowała? Kupiliśmy wam… – z wrażenia mamie wypadła z rąk siatka z owocami.
– Możesz mi wytłumaczyć, co to jest?! – zapytała groźnie.
– Pies, chyba poznajesz, to suczka pani Brygidy. Jej dzieci zostawiły ją przywiązaną do jabłoni, wczoraj w nocy wycieńczoną znaleźli synowie pani Krystyny, ale nie mogą zatrzymać jej u siebie, bo pani Krysia jest uczulona na psią sierść i…
– Ja wszystko rozumiem, ale co ten pies robi u nas? – powtórzyła mama, a za jej plecami stanął milczący ojciec.
– Ktoś musi się nią zaopiekować – rozłożyłam bezradnie ręce.
– Chyba zdajesz sobie sprawę, moja panno, że nie możemy jej zatrzymać? Przecież Sabina…
– Sabina jest uczulona na kurz i ma alergię pokarmową – pospieszyłam z przypomnieniem, choć już czułam, że to nie ma najmniejszego sensu.
Wciąż czekam na telefon od nich
Po krótkiej wymianie zdań mama wymierzyła mi siarczysty policzek i kazała natychmiast pozbyć się psa, nazywając mnie przy tym wstrętną, egoistyczną dziewuchą bez serca i rozumu. Wtedy zrozumiałam, że nie o chorobę siostry tu chodzi, tylko o moje całkowite posłuszeństwo i dyspozycyjność. Przecież od chwili, gdy się urodziłam, miałam być na każde ich zawołanie.
– Nie oddam jej! – wrzasnęłam. – Nie oddam! Tara zostanie u nas, czy to się wam podoba, czy nie! – krzyczałam coraz głośniej, wyrzucając z siebie nagromadzony przez lata ból.
Mama krążyła po kuchni, a tata, chyba chcąc mnie uspokoić, chwycił mnie za ramiona i zaczął mną mocno potrząsać. Nie wytrzymałam i uderzyłam go pięścią w twarz, po czym pchnęłam mocno, chwyciłam psa i uciekłam na ulicę. Cały dzień błąkałam się po miasteczku, próbując zapanować nad emocjami, jednak nie miałam ani dokąd pójść, ani komu się zwierzyć ze swoich problemów. Wieczorem, zmęczona i głodna, wróciłam do domu.
Nie zdążyłam nawet zdjąć butów, gdy wyrósł przede mną ojciec i wręczył mi dwie wypchane czymś walizki.
– Masz się wyprowadzić – oznajmił mi lodowatym tonem.
– Ale tato! Przepraszam, nie chciałam, ale zrozum…
– Nie ma czego rozumieć. Podniosłaś na mnie rękę i nie chcę cię więcej znać. W tym domu nie ma już dla ciebie miejsca.
– Dokąd mam pójść? Co ty mówisz? Bardzo mi przykro, że tak się skończyła nasza rozmowa, przepraszam cię, tato…
Ominął mnie, wystawił walizki na schody, po czym zaczekał, aż wyjdę, i zatrzasnął za mną drzwi. Nawet nie miałam sił płakać. Nie wierzyłam, że to dzieje się naprawdę, że rodzice pozbywają się mnie, jakbym była ich pracownicą albo sprzątaczką. Kilka godzin przesiedziałam na schodach, licząc na to, że jednak zmądrzeją. Nie wyszli do mnie, więc o czwartej nad ranem zabrałam walizki i psa…
Od tygodnia mieszkam u dalekiej cioci, która przygarnęła nas do siebie. Ma malutkie mieszkanko, ale nie przeszkadza jej ani stara suczka, ani ja. Ciocia jest cichą, spokojną, bardzo ciepłą starszą panią. Nie ma dzieci, a jej mąż umarł kilka lat temu, otoczyła mnie więc opieką, jakiej nigdy nie znałam. Mimo to wciąż czekam na telefon od rodziców. Mam nadzieję, że pójdą po rozum do głowy i przyjmą mnie z Tarą do siebie. Nie zrobiłam nic złego. Chciałam tylko mieć psa. Coś własnego.
Czytaj także:
„Rodzice traktowali mnie jak śmiecia, ale mojej siostrze wolno było wszystko. Nikt się nie przejął, że ukradła mi narzeczonego”
„Byłam dla brata zastępczą matką, traktował mnie jak bankomat. Żyłam jego życiem, nie swoim”
„Ganiałam za mamą jak pies, żeby mnie pokochała. Nawet, gdy była bliska śmierci, traktowała mnie jak niechciane dziecko”