Miałam pięć lat, kiedy zrozumiałam, że mama nie kocha mnie tak, jakbym chciała. W każdym razie nie tak jak Michała, mojego młodszego brata. Do mnie była przywiązana, jego darzyła bezwarunkową miłością, od której bolało mnie serce. Czułam się odrzucona, ale potem zrozumiałam, że nie mam prawa liczyć na więcej. I tak dużo od niej dostałam. Od kobiety, którą nazywam mamą.
Podziwiałam ją, chciałam być taka jak ona. Elegancka, uprzejma, trochę chłodna, była zawsze przy mnie, a jednak niedostępna. Jak egzotyczna orchidea wyrosła na przaśnym, mazowieckim gruncie. Piękna, lecz pozbawiona zapachu. Mnie to nie przeszkadzało, chodziłam za nią jak piesek, zafascynowana jej nieuchwytnym czarem. Obserwowałam, naśladowałam, ale z dystansu, którego nauczyłam się nie przekraczać. Mama nie lubiła „obściskiwania”, jak nazywała burzliwe pieszczoty dwulatki. Strofowała mnie, sadzała w wysokim krzesełku i wręczała książeczkę z obrazkami, którą potem razem czytałyśmy.
Może nie lubiła czułości, ale dbała o mój rozwój, dzięki czemu wcześnie wyszłam z mroków analfabetyzmu. Tak u nas było, od przytulania i szaleństw był tata, duży, ciepły i opiekuńczy jak miś. Nie przeszkadzał mi ten podział. Kochałam oboje, ale bardziej zależało mi na zdobyciu uczucia chłodnej jak Królowa Śniegu, nieprzystępnej mamy.
Gdy urodził się brat, zobaczyłam miłość
Miałam szczęście, że przy mnie była, dowiedziałam się tego od obcych ludzi.
– Tak sobie patrzę na was i myślę: ależ ta mała ma szczęście, nie każdemu dziecku tak się udaje – powiedziała kiedyś spotkana pod domem sąsiadka.
Wracałam z mamą od lekarza, miałam wtedy chyba pięć lat. Jak zwykle, mocno trzymałam ją za rękę, żeby mi się nie wymknęła. Myślałam, że mama zatrzyma się, żeby porozmawiać, ale ona pociągnęła mnie za sobą, mijając sąsiadkę. Nie dowiedziałam się, dlaczego byłam taką szczęściarą.
Babcia traktowała mnie zupełnie inaczej, lubiła się nade mną użalać. Obejmowała mnie, przytulała do obfitych piersi i wzdychała:
– Oj, ty biedna kruszyno, moje kochanie, pamiętaj, że zawsze możesz liczyć na babcię. Ty moja krew jesteś!
Po łzawym wstępie następowała chwila, na którą czekałam. Babcia wyciągała zachomikowane pudełko ptasiego mleczka albo kroiła ciasto drożdżowe z owocami, mój przysmak. Dla takich momentów, proszę bardzo, mogłam być nieszczęsnym biedactwem. W domu takiej rozpusty nie było, mama preferowała zdrowe, pełne warzyw posiłki, dzięki czemu unikałam grzechu łakomstwa. Babcine słodycze były rajem zakazanym, bardzo pożądanym i trzymanym w głębokiej tajemnicy przed mamą.
Dwa tygodnie u babci, nazywane przez rodziców, nie wiedzieć czemu, wakacjami, minęły szybko. Niecierpliwie czekałam na mamę, ale przyjechał po mnie tata. Byłam bardzo zawiedziona.
– Mama musiała zostać z dzidzią. Pamiętasz? Rozmawialiśmy o tym. Poznasz dziś małego braciszka, ma na imię Michał.
Śpieszno mi było do mamy, puszczałam mimo uszu wtręty o dzidzi. Co mnie obchodziło jakieś dziecko! Dlatego przeżyłam szok, zobaczywszy mamę z niemowlakiem w objęciach. Musiałam mieć dziwną minę, bo rodzice się zaniepokoili. Nie byłam zazdrosna, wtedy jeszcze nie. Zszokował mnie wyraz twarzy mamy. Wyglądała inaczej, przytulała syna z taką czułością, której sobie u niej nie wyobrażałam.
Byłam pięcioletnim dzieckiem, ale intuicyjnie zrozumiałam, że tak właśnie wygląda matczyna miłość. Coś, za czym tęskniłam i czego nigdy nie zaznałam, choć bardzo się starałam na nią zasłużyć. Dziś wiem, że pragnęłam gwiazdki z nieba. I tak spotkało mnie dużo szczęścia, trafiłam na mamę, która zajęła się mną, jak umiała najlepiej. Nie mogę mieć pretensji, nikogo nie można zmusić do miłości. A jednak serce boli, szkoda.
Mama starała się nie faworyzować Michała, a tata robił wszystko, żeby mi wynagrodzić, że spadłam na drugie i ostatnie miejsce. Oboje się starali, ale co z tego? Nie byłam córeczką mamusi, a tak bardzo chciałam, żeby mnie kochała i była ze mnie dumna.
Z czasem trochę przywykłam do tego, że dla mamy najważniejszy jest Michał, choć próbowała to zręcznie ukrywać. Była mądra, naprawdę miałam szczęście, sąsiadka się nie myliła. Na zewnątrz byliśmy wzorową rodziną, którą w środku toczył niewidzialny robak dziecięcego smutku i zazdrości. Starałam się, zabiegałam o jej uczucie. Walczyłam o jej uwagę. Chyba o tym wiedziała, ale nie okazywała emocji. Jak zwykle chłodna, w stonowany sposób wyrażała zdziwienie moim zachowaniem. Dystansowała się od niego w dojrzały sposób, nie można jej było niczego zarzucić, poza jednym. Nie mogła mnie pokochać, jak tego pragnęłam.
Opiekuję się nią, bo jestem jej to winna
Pewnie dlatego wcześnie opuściłam dom, wyjechałam do innego miasta i tam ułożyłam sobie życie. Z daleka od mamy i zawiedzionych oczekiwań. Wyszłam za mąż, urodziłam dzieci i wtedy zrozumiałam mamę. Tego nie można wypracować, choćby nie wiem, jak się chciało, kocha się, albo tylko lubi i akceptuje. Może mama starała się przez całe życie? Nie wyszło, bywa. Wolałam tak myśleć, było mi wtedy lżej, nikt nie chce być żałosnym, odrzuconym dzieckiem.
Michał nie doceniał tego, co dostał, a czego ja byłam wciąż głodna. Mama, tata, miłość i opieka, wyrozumiałość dla wybryków i słownictwa nastolatka – to był w jego życiu pewnik. Był ich synem i nawet jak im się chwilowo mniej podobał, to co zrobią? Nic nie zrobią. Ja nigdy nie miałam takiej pewności. Wciąż od nowa musiałam przekonywać się, że jestem chciana. Jakbym nie należała do rodziny.
Wiadomość o chorobie mamy przyszła późno, bo tata nie chciał mnie i Michałowi zawracać głowy. Oboje natychmiast pognaliśmy do wojewódzkiego szpitala, żeby spotkać się przy jej łóżku. Leżała blada i wyczerpana, ale wciąż tchnąca elegancją i otoczona obłokiem niedostępności. Za to też ją podziwiałam, za umiejętność bycia damą w każdej sytuacji.
– Mamo! Jak się czujesz? Potrzebujesz czegoś? – stanęłam z jednej strony łóżka, Michał z drugiej.
Chciałam mu powiedzieć, żeby uważał na wkłuty w jej rękę wenflon, ale słowa uwięzły mi w gardle. Mama nie zwracała na mnie uwagi, nie słuchała. Jej spojrzenie przywarło do jedynego syna. Nie mogła oderwać od niego wzroku.
Zrozumiałam. Dopóki kontrolowała emocje, próbowała tuszować różnicę między nami, żeby nie robić mi przykrości. Chciała być sprawiedliwa. Teraz tama puściła. Michał był jej synem, a ja...
– Córeczko, mama jest zmęczona – z tyłu pojawił się tata. – Przeszła lekki udar, będzie potrzebowała czasu, żeby dojść do siebie. Lekarze mówią, że już niedługo będę mógł zabrać ją do domu.
Zaczęłam przeczuwać ogrom trudności. Tata miałby się zaopiekować leżącą żoną? A kto się nim zaopiekuje? Jakoś tego nie widziałam. Chyba, że Michał mu pomoże, przecież niedaleko mieszka.
– Ja? – przeraził się brat. – Nie mam pojęcia o opiece nad chorymi, poza tym wiesz, czego żądasz? Miałbym być do dyspozycji przez całą dobę? A co z moim życiem? Z pracą?
– Wszystko można zorganizować, złożymy się na pielęgniarkę, ja też pomogę. Będę często przyjeżdżała i odciążała cię w obowiązkach – próbowałam go uspokoić, osiągając odwrotny skutek.
– Nie ma mowy! Nie czuję się na siłach – oznajmił godnie, zamykając dyskusję o opiece nad ciężko chorą rodzoną matką.
Nie rozmawiałam z nim więcej, przewiozłam mamę do siebie, a on łaskawie nie protestował.
– W mieście będzie łatwiej o rehabilitację i opiekę – powiedziałam.
Michał skwapliwie przyznał mi rację, zadowolony, że zdejmuję mu z głowy kłopot. Nawet pomógł mamę ułożyć, posiedział chwilę. Zaraz jednak zerwał się i stwierdził, że musi iść. Typowe. Zawsze unikał kłopotliwych sytuacji. Złapałam go przy drzwiach.
– Nie zapominaj o mamie, jesteś jej synem – docisnęłam go. – Ona czeka na ciebie. Masz często przychodzić.
– Jasne, siostra – obiecał i już go nie było.
Tak to jest. Jedno dziecko dostaje miłość, drugie obowiązki. Ale nie narzekałam. Byłam jej to winna.
Mama mieszka ze mną i moją rodziną od kilku miesięcy. Jeszcze nie odzyskała sprawności, pomagam jej we wszystkim. Rzadko się uśmiecha. Czasem, kiedy ma lepszy moment, nawiązuje ze mną nić życzliwego porozumienia, nic ponadto. Cóż, lubi mnie.
Naprawdę cieszy się tylko wtedy, gdy rzadko, zbyt rzadko, odwiedza ją Michał. Wtedy widzę w jej oczach prawdziwą, głęboką miłość, której nie była w stanie zgasić choroba. Kiedyś dałabym wszystko, żeby być jej ukochanym dzieckiem, teraz ból się wypalił, pozostał tylko cień żalu. Nie było nam dane, Michał jest jej synem, mnie tylko wychowała. Wyszła za mąż za wdowca z córeczką i zrobiła dla mnie wszystko, co mogła, najlepiej jak umiała. Dobrze trafiłam, bo jak mówiłam, mam szczęście. Jestem pasierbicą mojej mamy.
Czytaj także:
„Mam 30 lat, 8-letnią córkę i wredną żonę, której nienawidzę. Jaki byłem głupi, że wziąłem z nią ślub”
„Mój mąż zdradzał mnie i oszukiwał. Wyprowadził się do kochanki, ale gdy chciał wrócić pozwoliłam mu”
„Uciekłam od wspomnień o mężu i kupiłam pensjonat nad morzem. Czuję się wolna i spełniona, choć nie jestem kochana”