Jest takie powiedzenie „łobuz kocha najbardziej”. Kiedyś było ono dla mnie niezrozumiałe. Teraz, po latach, ma ono dla mnie bardzo głębokie znaczenie. I przypomina mi o tym, że między zakochaniem się, zauroczeniem czy zaślepieniem a prawdziwą miłością dwojga ludzi jest kolosalna różnica. Dziś dostrzegam ją wyraźnie.
Grzeczna dziewczynka
Byłam dość nieśmiałym dzieckiem. Ot, grzeczna dziewczynka z dobrego domu, od zawsze pouczana, co wolno, a czego nie wypada, pełna kompleksów, wątpliwości i niewiary w siebie. Rodzice ciężko pracowali i starali się wychować mnie jak najlepiej, ale ich wychowanie polegało przede wszystkim na nakazach i zakazach. A że byłam dziewczęciem posłusznym, to mogli odnosić wrażenie, że takie metody wychowawcze są ze wszech miar skuteczne.
Nie mogę też powiedzieć, że rodzice mnie nie kochali. Byłabym zwyczajnie niesprawiedliwa. Jednak jak patrzę na swoje dzieciństwo z perspektywy czasu, to muszę przyznać, że ich miłość objawiała się głównie w trosce o moje zdrowie i wykształcenie. Rodzice pytali mnie regularnie o to, co działo się w szkole, ale szybko zrozumiałam, że interesują ich wyłącznie moje osiągnięcia w nauce, a nie koleżeńskie relacje, przyjaźnie czy pierwsze fascynacje.
W okazywaniu czułości ojciec był niezwykle powściągliwy. Nawet w stosunku do mamy nie pozwalał sobie na gesty świadczące o jego uczuciach. W moim umyśle powstało więc skojarzenie, że mężczyznom zwyczajnie nie wypada okazywać czułości. Mama od czasu do czasu mnie przytulała – i przyznam, że były to dla mnie wspaniałe momenty. Pewnie dlatego, że zdarzały się tak rzadko, ceniłam je szczególnie.
Gdy teraz analizuję swoje dzieciństwo, to mogłabym w nim upatrywać przyczyny swoich późniejszych porażek. Jednak doskonale wiem, że zrzucanie odpowiedzialności na innych w niczym mi nie pomoże. To ja wpakowałam się w kłopoty, poniekąd na własne życzenie. To ja zakłamywałam rzeczywistość mimo palących się wokół mnie „czerwonych lampek”. I to ja musiałam podjąć ważne decyzje i przepracować swoje traumy.
Miłe złego początki
W szkole średniej zaczęłam spotykać się z chłopcami. Z perspektywy czasu wiem, że wybierałam właśnie tych przysłowiowych „łobuzów”. A może to raczej oni wybierali mnie. Mimo wielu posiadanych przeze mnie zalet, ładnej buzi i niezłej figury, nie miałam o sobie zbyt wysokiego mniemania.
Na dodatek nie oczekiwałam od moich potencjalnych partnerów okazywania czułości, a ponadto rzadko próbowałam stawiać na swoim. Nic więc dziwnego, że przyciągałam określony typ facetów.
Po liceum zdecydowałam się na studium kosmetyczne. Z naszego miasteczka mało kto wybierał się na wyższe studia, gdyż wiązało się to z wyjazdem do większego ośrodka. Wiedziałam, że mając fach kosmetyczki w ręku, będę miała większe szanse na znalezienie zatrudnienia, niż z tytułem magistra takich popularnych kierunków, jak pedagogika czy kulturoznawstwo. Zresztą na studia zawsze mogłam zdecydować się później.
W tym też czasie poznałam Irka. Był absolwentem technikum i zajmował się szeroko pojętą elektroniką. Pracował w warsztacie samochodowym, a po godzinach dorabiał sobie jako tzw. złota rączka. Klienci byli zadowoleni z jego usług, a do tego uchodził za osobę sympatyczną i kontaktową. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy po pierwszej wizycie Irka w moim rodzinnym domu mama przeprowadziła ze mną rozmowę, która nie spodobała mi się zbytnio.
– Córeczko, wiem, że jesteś zakochana, ale...
– Ale co? – zapytałam.
– Nie jestem przekonana, że powinnaś się wiązać z tym chłopakiem.
– Mamo, przecież ty go nawet nie znasz!
– Sęk w tym, córeczko, że ty chyba też nie...
– Mamo, o czym ty mówisz? Irek to dobra partia i mnie kocha.
– Wcale nie jestem o tym przekonana. Mowa jego ciała mówi coś innego.
– Mowa ciała? Mamo, o czym ty opowiadasz?
– Jowitko, trochę już w życiu widziałam. Moim zdaniem nie powinnaś się wiązać z tym młodym mężczyzną. Proszę, miej się na baczności!
Na złość mamie odmrożę sobie uszy
Słowa mamy wcale mi się nie spodobały, ale też nie trafiły na podatny grunt. Nawet przez chwilę nie pomyślałam o tym, że mama może mieć rację, że jej kobieca intuicja czy życiowe doświadczenie podpowiadają jej coś, czego ja nie dostrzegam. Brnęłam w ten związek całą sobą, wierząc w zapewnienia Irka o wielkiej miłości, jaką mnie darzy. Coraz częściej w naszych rozmowach pojawiał się też temat ślubu i zakładania rodziny.
Kiedy ogłosiliśmy nasze zaręczyny, na twarzach moich rodziców próżno było szukać radości. Tłumaczyłam to sobie tym, że nigdy nie byli mocni w okazywaniu uczuć. Ale miałam nadzieję, że cieszą się moim szczęściem. Tym bardziej zdziwiłam się, gdy znów próbowali mnie odwieść od związania się z Irkiem. We dwoje usiłowali przekonać mnie, że ten mężczyzna mnie skrzywdzi i źle mu z oczu patrzy. No też mi argumenty!
Po raz pierwszy postawiłam na swoim. Zakazy i nakazy rodziców już nie działały. Kochałam Irka, chciałam z nim być i nic tego nie mogło zmienić. Przecież wiedziałam, że to ten jedyny! Czułam, że będę z nim szczęśliwa. W końcu nadszedł ten dzień i wypowiedziałam sakramentalne „tak” przed ołtarzem. Staliśmy się mężem i żoną. Nie posiadałam się ze szczęścia i byłam przekonana, że zaczynam najpiękniejszy rozdział mojego życia. O, jakże się myliłam...
Wybacz mi...
Moje szczęście trwało krótko. Zaledwie w trzy dni po ślubie mój mąż, człowiek, który ślubował mi miłość do grobowej deski, uderzył mnie po raz pierwszy. Nigdy w życiu nie byłam tak zaskoczona. Nie rozumiałam tego, co się stało i nie potrafiłam właściwie zareagować. Może gdyby w szkołach były szkolenia na temat tego, jak reagować na damskich bokserów, wiedziałabym, co robić.
Tymczasem już następnego dnia czekała na mnie kolacja przy świecach, butelka wina na stole i mój mąż z ogromnym bukietem róż.
– Kochanie, wybacz – rzekł Irek, wręczając mi kwiaty. – Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Przecież wiesz, że cię kocham!
– No wiem, ale...
– Przepraszam, słoneczko, to się więcej nie powtórzy! Wybaczysz mi?
I wybaczyłam. Przez następne kilka dni Irek był, jak do rany przyłóż, a ja starałam się zapomnieć o tym... incydencie. A gdy mi się to wreszcie niemal udało, mój mąż uderzył mnie po raz kolejny. Byłam zaskoczona tak samo, jak poprzednio. A on, tak samo jak poprzednio, przepraszał mnie z kwiatami przy blasku świec, tłumacząc się ciężkim dniem i kłopotami w pracy. I znów wybaczyłam.
Niestety, z biegiem czasu „incydenty” stawały się coraz częstsze. Pojedyncze uderzenia zaczęły przeradzać się w regularne lanie i zostawiać wyraźne ślady na moim ciele. Czasem musiałam zakładać ciemne okulary i golfy lub apaszki, by ukryć siniaki. Nikomu o tym nie mówiłam. Wstydziłam się. Ograniczyłam kontakty z rodzicami, bo bałam się, że coś zauważą. Spodziewałam się, iż będą mi wypominali, że mnie ostrzegali.
Miarka się przebrała
Kiedy zaszłam w ciążę, Irek był wyraźnie mniej agresywny. Stał się bardziej opiekuńczy, nie pozwalał mi się przemęczać, dbał o mnie. Wiedziałam, że wpłynęła tak na niego świadomość tego, iż niebawem zostanie ojcem. Miałam nadzieję, że sytuacja nie zmieni się po narodzinach dziecka. Jednak marzeniem Irka było posiadanie syna, tymczasem na świat przyszła Helenka...
Po kilku miesiącach od narodzin córeczki wszystko wróciło do normy – najwyraźniej mój okres ochronny się skończył. Mąż lał mnie z coraz większą regularnością, a ja coraz mniej się temu dziwiłam. Nie potrafiłam jednak mu się przeciwstawić. Bałam się, co ludzie powiedzą, a przede wszystkim, co powiedzą moi rodzice. Wstydziłam się przyznać przed nimi i przed sobą, jak bardzo pomyliłam się co do tego człowieka.
I pewnie trwałabym przy nim nadal, gdyby nie podniósł ręki na Helenkę. Gdy uderzył moją córeczkę, decyzję podjęłam w ułamku sekundy. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i wyszłam z dzieckiem na ręku i jedną walizką z domu Irka. Kilkanaście minut później stałam w progu domu moich rodziców.
– Przyjmiecie córkę marnotrawną? – zapytałam, a mama bez słowa wpuściła mnie do środka.
– Zaraz przygotuję ci pokój – powiedziała po prostu.
Rodzice nigdy nie ciągnęli mnie za język. Musiało minąć trochę czasu, nim o wszystkim im opowiedziałam. Pomogli mi stanąć na nogi, znaleźli terapeutę, dzięki któremu przepracowałam całą tę sytuację. Pozostało mi po niej co prawda ograniczone zaufanie do mężczyzn, ale dziś jestem szczęśliwa. Nie jestem sama, mam wspaniałą córkę. I mam nadzieję, że ona nigdy nie popełni błędów, które ja popełniłam...
Czytaj także:
„Na emeryturze wynajęłam sobie przystojniaka do towarzystwa. Mam zamiar wyszaleć się za wszystkie czasy”
„Byłam przedszkolanką. Załamałam się, kiedy zobaczyłam, że dzieci są puszczone samopas i jedzą ze wspólnej miski”
„Nie chcę być kurą domową. Nie widzę siebie w roli gospodyni. Gardzę życiem mojej mamy i sióstr, nie będę tyrać jak one”