Od zawsze wiedziałam, że chcę pracować z dziećmi. Miałam dwójkę dużo młodszego rodzeństwa i już od najmłodszych lat pomagałam mamie w opiece nad siostrą i bratem. Asystowałam podczas kąpieli, zabawiałam ich grzechotką, gdy płakali i z dumną miną pchałam wózek na spacerach.
– Moniczka to taka grzeczna dziewczynka, która tyle ci pomaga – powtarzały mamie wszystkie ciocie podczas rodzinnych przyjęć. – Widać, że ona kocha dzieci – dodawały, gdy obejmowałam pieczę także nad młodszym kuzynostwem, a dorośli przez chwilę mogli zająć się spokojnym plotkowaniem przy stole.
Po maturze poszłam na wymarzoną pedagogikę
Z czasem moje zainteresowania się nie zmieniły. Po maturze postanowiłam iść na pedagogikę. Najbliżsi wcale nie byli jednak zadowoleni z mojej decyzji.
– Masz tak wysoką średnią, same piątki i czwórki z matematyki. Przecież spokojnie mogłabyś iść na politechnikę. Ja wiem, że praca przedszkolanki jest potrzebna, ale w naszym kraju naprawdę marnie opłacana. Przemyśl dziecko jeszcze swoją decyzję – przekonywała mnie mama.
– Ale ja kocham uczyć, mam do tego dryg i naprawdę czuję, że to jest coś, co chciałabym robić w życiu. Po studiach popracuję nieco w przedszkolu, a potem postaram się otworzyć coś swojego. Marzy mi się niewielki klub malucha, w którym dzieci będą czuć się jak w domu, a jednocześnie uczyć poprzez zabawę – tłumaczyłam z pełnym przekonaniem.
Kolejne zajęcia na studiach pokazały, że naprawdę dobrze wybrałam. Z zapałem uczyłam się do kolokwiów i egzaminów. Studiowałam opasłe tomy na temat teoretycznych podstaw kształcenia, socjologii rodziny i wychowania czy modeli i strategii edukacji zintegrowanej. Przedmioty, które dla wielu moich koleżanek z roku były po prostu nudne, ja zagłębiałam z prawdziwą pasją.
Chłonęłam przede wszystkim nowoczesne metody nauczania, które kiedyś chciałam zastosować w codziennej pracy. Po obronie pracy magisterskiej, moje marzenia brutalnie zderzyły się z rzeczywistością. Wprawdzie już na trzecim roku nieco dorabiałam w żłobku jako pomoc opiekunki, ale docelowo nie było to coś, co chciałabym robić.
Długo szukałam pracy w przedszkolu
Kolejne CV składane do przedszkoli w moim mieście, pozostawały bez odpowiedzi albo pracę ostatecznie dostawał ktoś inny. Aż w końcu trafiłam na naprawdę ciekawą ofertę w pobliskim mieście wojewódzkim. Prywatne przedszkole poszukiwało nauczycielki nauczania początkowego.
Strona internetowa zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Była profesjonalnie wykonana, a zamieszczone zdjęcia i aktualności pokazywały, że to przedszkole naprawdę idzie z duchem czasu. Lekcje języka angielskiego metodą Helen Doron polegająca na słuchaniu piosenek, oglądaniu filmów czy zabawy z nauczycielką były czymś, co popierałam w 100%.
Do tego maluchy uczyły się również francuskiego, miały zajęcia taneczne, rytmikę, kółko plastyczne, gimnastykę korekcyjną, zajęcia z logopedą, warsztaty teatralne. Te ostatnie cieszyły się chyba szczególnym zainteresowaniem, bo na stronie przedszkola były zamieszczone liczne filmiki z przedstawień i krótkich scenek odgrywanych przez dzieci.
– To jest miejsce, w którym naprawdę chciałabym pracować – tłumaczyłam swojej przyjaciółce ze studiów. – Sale są przestronne, jasne i kolorowe. Obok budynku znajduje się nowoczesny plac zabaw z mnóstwem huśtawek, trampolin, lin do wspinania i innego sprzętu. Całość otoczona drzewami. Taka mała oaza spokoju w środku miasta.
– Będzie super, gdy dostaniesz tę pracę. Od zawsze wiedziałam, że pedagogika to Twoja prawdziwa pasja. Popracujesz tam trochę, nabierzesz doświadczenia i może założysz coś swojego – Kasia doskonale znała moje plany, bo niejednokrotnie słuchała, jak z pasją opowiadam o prywatnym przedszkolu lub klubie malucha, które kiedyś chciałabym otworzyć.
Moja koleżanka na pedagogikę poszła nie z pasji, ale z przypadku. Chciała studiować i akurat na ten kierunek udało się jej dostać, a do tego uczelnia znajdowała się blisko jej osiedla. Teraz jednak schowała dyplom do kieszeni i zaczęła pracować w butiku prowadzonym przez swoją siostrę.
– Mnie Magda bierze na wspólniczkę. Planujemy otworzenie kolejnego punktu, już nawet upatrzyłyśmy przyjemny i całkiem niedrogi lokal w centrum – opowiadała. – Wiesz, że kocham modę i sklep odzieżowy traktuję jako okazję do tworzenia wyjątkowych stylizacji. Ale nie wyobrażam sobie, że ty mogłabyś robić coś innego niż praca z maluchami – dodała.
Dostałam etat
Udało mi się pozytywnie przejść rozmowę kwalifikacyjną i dostać pracę. Na początek na okres próbny i na pół etatu, ale z szansą na etat po trzech miesiącach.
– Zależy nam na kimś, kto zwiąże się z nami na stałe, dlatego, gdy tylko się pani sprawdzi, podpisujemy stałą umowę na pełen etat – dyrektorka, bardzo elegancka pani w średnim wieku, powiedziała podczas rozmowy.
I tak od kolejnego poniedziałku zaczęłam swoją wymarzoną pracę. Tego dnia obudziłam się przed czwartą rano – taka byłam podekscytowana. Planowałam, że pierwszego dnia zapoznam się z maluchami. Chciałam, żeby na początek się ze mną oswoiły, a później miałam wprowadzać swoje pomysły na zajęcia i zabawy.
Szybko okazało się jednak, że to, co widziałam na stronie szkoły i w kolorowych folderach reklamowych, było nie do końca zgodne z rzeczywistością. Trafiłam do grupy pięciolatków, które trzeba aktywizować, aby dobrze przygotowały się do szkoły. Sala była jednak przepełniona. Na 25 osób przypadałam ja i koleżanka. Tyle, że ona też miała jedynie część etatu, dlatego w praktyce często zostawałyśmy z dziećmi pojedynczo.
Zajęcia dodatkowe były odwoływane
Harmonogram z licznymi kółkami zainteresowań, zajęciami wspierającymi kreatywność czy rozwój ogólno-ruchowy był imponujący jedynie w teorii. Pani od angielskiego najczęściej spóźniała się na swoje lekcje albo całkowicie je odwoływała. Pan prowadzący warsztaty taneczne pracował jeszcze w jakieś prywatnej szkole tańca i nieustannie w ogóle nie dojeżdżał do naszego przedszkola. Podobne sytuacje zdarzały się także w przypadku wielu innych zajęć.
Wyjścia do kina, teatru, muzeum czy na lodowisko były rzadkością. Zauważyłam, że innym nauczycielkom zwyczajnie nie chce się nic ciekawego organizować. Wygodniej było im dać dzieciom zabawki i poświęcić czas na wspólne plotkowanie, przeglądanie Internetu czy prywatne telefony.
Tylko rodzice wierzyli, że ich pociechy chodzą do jednego z najlepszych przedszkoli w okolicy, gdzie już od najmłodszych lat mogą odkrywać i rozwijać swoje talenty.
– Może jutro zaplanujemy wyjście na plac zabaw? Jest piękna pogoda, więc szkoda, żeby maluchy kisiły się zamknięte w czterech ścianach? – w końcu ośmieliłam się zaproponować koleżance, która była drugą opiekunką w naszej grupie.
– Daj spokój. Chce ci się biegać za dziećmi i uważać, żeby któreś nie spadło z huśtawki albo nie podrapało się na zjeżdżalni? Gdy się spokojnie bawią na sali, mamy spokój – Karolina chyba w ogóle najchętniej zamknęłaby gdzieś maluchy na cały dzień, żeby nie musieć się nimi zajmować.
W podobny sposób kończyła się każda moja propozycja zmian. W przedszkolu zwyczajnie brakowało personelu, a ten, który był, nie chciał zbytnio angażować się w dodatkowe przedsięwzięcia.
Zresztą wszystko to, działo się to za cichym przyzwoleniem dyrektorki. Już po kilkunastu dniach pracy dowiedziałam się, że większość pracownic to jej rodzina i znajomi. W mojej grupie pracowała jej kuzynka, trzylatki prowadziła jej siostrzenica ze swoją przyjaciółką, a sprzątająca u nas pani Zosia okazała się ciotką właścicielki.
Sesje zdjęciowe na potrzeby rodziców
Liczne zajęcia dodatkowe z listy rzadko kiedy się odbywały. Do jak bardzo zakłamanego miejsca trafiłam, zorientowałam się, gdy jednego dnia zjawił się trener karate, instruktor tańca i pani od rytmiki, którą rzadko kiedy widziałam w naszej placówce.
Okazało się, że na ten dzień dyrektorka zaplanowała coś na kształt sesji zdjęciowych. Maluchy zostały najpierw przebrane w kolorowe stroje do tańca, a po włączeniu muzyki, jakiś chłopak, który przyjechał do przedszkola z profesjonalną kamerą, zaczął nagrywać i robić zajęcia. Na kręceniu filmików i pstrykaniu zdjęć zszedł niemal cały dzień.
Dzieci były totalnie zmęczone. Nawet obiad musiały zjeść niemal w biegu – poganiane przez dyrektorkę, która tego dnia osobiście nad wszystkim czuwała.
Efektem tego szaleństwa było jednak odświeżenie naszej przedszkolnej strony internetowej, gdzie pojawiły się nagrania i fotki przedstawiające naukę walca, zajęcia z rytmiki, trening karate, grę na flecie i warsztaty kulinarne. Podczas tych ostatnich najmłodsi ponoć samodzielnie przygotowali kolorowe kanapki. Z tym, że kanapki te były już przyniesione na salę i ustawione na długim stole. A rola przedszkolaków polegała jedynie na ubraniu się w białe fartuszki i uśmiechaniu nad talerzykami.
– Czy to jest normalne? – następnego dnia wieczorem umówiłam się z Kaśką, której opowiedziałam o tej naszej sesji zdjęciowej. – Na co dzień, moja grupa niewiele robi, bo angielski, zajęcia sportowe czy plastyczne są notorycznie odwoływane. Dyrektorce zależy jedynie na tym, aby robić dobre wrażenie na stronie przedszkola i na naszych profilach na FB czy Instagramie. Tam wszystko jest piękne, aktywne i kolorowe. A codzienność to zwyczajna szarzyzna – nie mogłam powstrzymać się od wzburzenia.
– Nie wiem, co ci doradzić. Ale chyba nie możesz tego tak zostawić. Rodzice wierzą, że płacą wysokie czesne i inwestują w ten sposób w rozwój swoich pociech. Tymczasem ta twoja dyrektorka zwyczajnie ich okłamuje i okrada. Że też żaden maluch nie wygadał się w domu – koleżanka była tak samo zdumiona, jak ja.
Postanowiłam baczniej przyglądać się sytuacji w przedszkolu i zbierać dowody na dwulicowość dyrektorki oraz jej personelu. Doskonale wiedziałam, że ludzie mogą mi nie uwierzyć na słowo. Od tego dnia po cichu nagrywałam nasze codzienne zajęcia, brak wyjść na plac zabaw, mizerne obiady. Dyskretnie włączyłam też nagrywanie podczas kolejnej sesji, gdy dzieci były cały czas poganiane do robienia zdjęć.
Dzieci jadły jedną łyżką ze wspólnego talerza
Planowałam, że jeszcze przez jakiś czas postaram się poobserwować sytuację i zebrać więcej dowodów. Czara goryczy przelała się jednak, gdy weszłam na stołówkę, gdzie jedna z grup akurat jadła obiad. Na stronie przedszkola były wyszczególnione różne diety do wyboru.
W praktyce wszystkie dzieci jadły dokładnie to samo. Jedzenie dowoził zewnętrzny catering, ale raczej był to dość tani pakiet. Tego dnia było spagetti z pulpetami. Był to jakiś makaron z rozwodnionym sosem pomidorowym, w którym rozgotowano kulki mięsa.
Przy jednym stoliku siedziały 4 dziewczynki. Na środku blatu ustawione było jedno nakrycie, a maluszki… wymieniały się łyżką i nabierały jedzenie ze wspólnego talerza.
– Boże, co to jest? – z przerażeniem zapytałam się pani Zosi, która rozdawała dzieciom obiad.
Spojrzała jedynie w stronę stolika i ze spokojem machnęła ręką.
– A tam, zabrakło dzisiaj porcji. Ktoś chyba coś pomylił w zamówieniu. Ale przecież nic się nie stało. Ile czterolatki zjedzą? Wystarczy im ta jedna porcja – powiedziała i wróciła na swoje krzesło, bo akurat ktoś do niej zadzwonił.
Tego już nie wytrzymałam. Na drugi dzień odeszłam z pracy i zrobiłam aferę w Internecie. Opisałam nasze przedszkole i praktyki stosowane przez dyrektorkę. Temat szybko podchwyciła lokalna gazeta, a oliwy do ognia dolali wściekli rodzice.
Dyrektorka próbowała się ze wszystkiego wyłgać i oskarżyć mnie, że wszystko wymyśliłam z zemsty za zwolnienie. Na szczęście miałam dowody w postaci zdjęć i nagrań, dlatego nie udało się jej zatuszować sprawy, a rodzice szturmem wypisywali kolejne dzieci z jej przedszkola.
Nie pozwolę zniszczyć moich marzeń
Na razie rozsyłam CV i szukam nowego zajęcia. Nie żałuję jednak, że postąpiłam uczciwie. Moja pensja w tym przedszkolu była wyższa niż w innych podobnych placówkach. Ale jakim kosztem? Kosztem zaniedbania dzieci i okłamywania rodziców.
Wierzę jednak, że to był jedynie jednostkowy przypadek i następnym razem trafię w miejsce, gdzie dobro dziecka jest ważniejsze niż pieniądze zebrane z czesnego.
Czytaj także:
„Wyrzuciłam syna i jego ciężarną dziewczynę z domu. Poszłam po rozum do głowy, gdy wpakował mnie do domu starców”
„Dziadkowie mówili mi, że rodzice nie żyją, aż dostałem tajemniczy spadek. Cały ten czas mieszkali w Ameryce”
„Rodzice uznali, że sprzedadzą dom, by zwiedzać świat, a ja żyję w ciasnocie, bo nie stać mnie na większe mieszkanie”