„Rodzice kazali mi urodzić dziecko z gwałtu, bo bali się wzroku sąsiadów. Po porodzie, oddali mojego synka do sierocińca”

Dziewczyna, którą wykorzystali rodzice fot. Adobe Stock, Siam
„Miałam 17 lat, kiedy zostałam zgwałcona. Niestety po tej tragedii miałam trwała pamiątkę.. zaszłam w ciążę. Przez małomiasteczkową moralność moich rodziców, musiałam urodzić to dziecko. Całą ciążę czułam się jak marionetka, bo oni wszystko zaplanowali. Nawet to, że oddadzą moje dziecko do sierocińca”
/ 03.09.2021 13:27
Dziewczyna, którą wykorzystali rodzice fot. Adobe Stock, Siam

Kiedy miałam 17 lat, zostałam zgwałcona. Pomijam tu kwestie sposobu dochodzenia do sprawiedliwości i samego stosunku prawa do ofiary takiego przestępstwa, która 10 lat temu była odmienna od dzisiejszej. W tamtych dniach inna rzecz była dla mnie ważniejsza. Otóż, w wyniku gwałtu zaszłam w ciążę.

Co na to moi rodzice?

– Wydarzyła się tragedia – powiedzieli. – Ale co się stało, to się nie odstanie. Urodzisz to dziecko.

Nie żeby mieli zamiar mi pomóc, wesprzeć mnie, czy cokolwiek… Zupełnie nie o to im chodziło.
Wychowałam się w małym miasteczku, gdzie zasady były jednoznaczne. Nie będę tłumaczyła, jakie, gdyż każdy na pewno słyszał o małomiasteczkowej moralności.

Dla rodziców najważniejsza była nieskazitelna opinia wśród sąsiadów. Wiem, że najchętniej nakazaliby mi usunąć tę ciążę, ale bali się, co ludzie powiedzą. A czego chciałam ja? Właściwie sama tego nie wiedziałam. Byłam przecież jeszcze bardzo młoda i niedojrzała, w dodatku właśnie zostałam okrutnie skrzywdzona.

Z jednej strony przerażała mnie perspektywa zostania matką, a z drugiej niesamowicie ekscytowała myśl, że rozwija się we mnie nowe życie. Już w pierwszych tygodniach ciąży wyobrażałam sobie malutkie rączki i nóżki mojego dziecka, jego nosek i oczka w takim samym kolorze jak moje. Powoli rodziła się we mnie miłość.

Byłam taka naiwna!

Moi rodzice, owszem, chcieli, żebym urodziła, ale nie zamierzali pomóc mi w wychowywaniu malucha. Wszystko co robili, robili pod publiczkę, a ja nie miałam zupełnie nic do gadania. Czułam się jak marionetka. Wszystkie decyzje podejmowali oni.

– Jak to załatwimy? – spytała mama.

– Powiemy w szpitalu, że młoda, to wezmą bękarta do sierocińca – oznajmił tata po chwili namysłu.

I tak się stało. Zawieziono mnie do szpitala powiatowego, gdzie urodziłam chłopca. Nie pozwolono mi nawet potrzymać go w ramionach, bowiem jakiś lekarz orzekł, że byłoby niewskazane, abym przyzwyczajała się do dziecka, które niedługo trafi do innej rodziny.

Potem trafiłam na salę, gdzie przepłakałam całą noc. Nie szlochałam głośno. Łzy po prostu spływały mi po policzkach, a ja leżałam nieruchomo i gapiłam się w sufit. Wszyscy się dziwili, że jestem taka spokojna i opanowana, podczas gdy ja krzyczałam w środku i wiłam się z bólu.

Następnego dnia przyszła do mnie pielęgniarka. Dostałam od niej zdjęcie, które zrobiła telefonem komórkowym, gdy mój synek leżał w inkubatorze. Było trochę zamazane.

A jednak na prawym ramieniu malucha dostrzegłam wyraźne znamię w kształcie królika z długimi uszami. Zacisnęłam zęby, aby nie zapłakać.

– Bądź dzielna – usłyszałam.

Spojrzałam na młodą pielęgniarkę z wdzięcznością. Ona jedna znalazła dla mnie słowa pociechy.

Rodzice zachowywali się tak, jakby mój poród był wyrwaniem zęba lub inną błahostką.

– Moja koleżanka przechodziła kiedyś przez to samo, co ty – powiedziała dziewczyna. – Nie wolno ci się załamać. Wyznacz sobie w życiu cel, dąż do niego i nie oglądaj się za siebie. Ale to zdjęcie zachowaj…

Od tamtych wydarzeń minęło 10 lat

Skończyłam szkołę średnią, dostałam się na prawo, uzyskałam magisterium i wreszcie zaczęłam pracę w kancelarii adwokackiej. Kiedy wyjeżdżałam na studia, po raz ostatni widziałam się z rodzicami. Nasze stosunki nigdy nie były serdeczne, ale po tym, jak postąpili ze mną i z moim dzieckiem, stali się dla mnie zupełnie obcymi ludźmi.

Oni też nie szukali ze mną kontaktu. Może coś zrozumieli i mają poczucie winy, a może uznali, że to córka powinna odezwać się pierwsza. Nie wiem, i prawdę mówiąc, nie interesuje mnie to. Na studiach poznałam swojego obecnego męża. Mam dwójkę wspaniałych dzieci i jestem szczęśliwa. Niedawno jednak moje poukładane życie zatrzęsło się w posadach…

Wzięliśmy właśnie z mężem kredyt, by rozpocząć budowę naszego wymarzonego domu. Mieliśmy już dosyć mieszkania w dwóch pokojach. Oboje zarabialiśmy całkiem nieźle. Przez kilka lat małżeństwa odłożyliśmy trochę pieniędzy, także sprzedaż mieszkania dodatkowo wsparła nas finansowo. Niestety, niczego nie da się przewidzieć. Zaplanować. Pewnego dnia mąż stracił pracę. Miesiąc później i mnie bezrobocie zajrzało w oczy – szef kancelarii zaczął przeprowadzać redukcję etatów.

Po raz pierwszy od tamtych pamiętnych chwil w szpitalu, znowu poczułam strach i bezsilność. Ale nie miałam już 18 lat. Tamte doświadczenia nauczyły mnie, że powinnam walczyć i nie poddawać się.

Żeby jednak zwyciężać, trzeba mieć oręż w postaci silnej psychiki. Dlatego zapisałam się na wizytę do psychologa. Chciałam zrozumieć własne słabości.

Od razu poczułam do niej sympatię

Przyjęła mnie kobieta w średnim wieku. Miła i sympatyczna. Od razu przypadła mi do gustu. Biło od niej ciepło. Miałam ochotę wyznać jej, co mnie gnębi, jak na spowiedzi.

– Potrzebuję rozmowy, która doda mi sił – powiedziałam. – Bo źle się dzieje w moim życiu…

Dorota poprosiła, bym opowiedziała jej, dlaczego tak uważam. Skupiłam się więc na teraźniejszości.

– Wszystko się sypie. Mąż stracił pracę, zaraz potem ja… A przecież mamy na głowie kredyt – westchnęłam. – A już było dobrze. Czułam się bezpieczna. Wszystko sobie poukładałam po tym, jak… – zawahałam się, ale terapeutka podchwyciła ten temat.

– Po tym, jak co się stało? – spytała.

Nie lubiłam wracać pamięcią do tamtych wydarzeń. Były zbyt bolesne. Lecz ciepłe spojrzenie tamtej kobiety przełamało moją blokadę. Chyba naprawdę potrzebowałam to z siebie wyrzucić.

Opowiedziałam jej o gwałcie i dziecku, które straciłam w wieku 18 lat. I o tym, jak dzięki pomocy życzliwych mi ludzi, których miałam szczęście spotkać, powoli dochodziłam do siebie.

– Pomogli mi przede wszystkim przyjaciele i oczywiście mój mąż, ale myślę, że najważniejszą rzeczą, która wspierała mnie w trudnych chwilach, jest zdjęcie mojego synka – powiedziałam, starając się powstrzymać łzy, które zawsze napływały mi do oczu, gdy mówiłam o dziecku. – Stale noszę je przy sobie. Codziennie, choć raz, patrzę na mojego chłopca i głęboko wierzę, że jakaś kobieta pokochała go równie mocno, jak ja…

Dorota poprosiła, żeby pokazała jej fotografię małego, więc wyjęłam komórkę i podałam jej. Wystarczyło jedno spojrzenie, by jej twarz zmieniła się nie do poznania.

– To nieprawdopodobne… – wyszeptała. – To znamię… Mój syn ma takie samo – spojrzała na mnie.
– Wraz z mężem adoptowaliśmy Krystiana dokładanie 10 lat temu.

Zrobiło mi się słabo

Przez następne pół godziny na zmianę płakałam i wylewałam swoje żale. Podejrzewam, że Dorocie musiało być równie ciężko.

Kiedy już się trochę uspokoiłam, opowiedziała mi o moim synu. Że dobrze się uczy, lubi grać w piłkę, jest wesołym, pełnym energii chłopcem.

– Czy on wie? – spytałam.

– Tak, powiedzieliśmy mu, że nie jest naszym biologicznym dzieckiem – przyznała Dorota. – Kiedyś obiecałam mu nawet, że jeśli dowiem się, kim jest jego matka, przyprowadzę ją do niego… Chcesz tego? – spytała.

Tydzień później zobaczyłam mojego pierworodnego syna. Był taki śliczny! Podszedł do mnie z niepewną miną. Myślałam, że zaraz zemdleję albo wybuchnę głośnym płaczem, ale nie chciałam robić mu obciachu. Przez chwilę staliśmy naprzeciw siebie, nic nie mówiąc. Ciepły wiatr przesunął kosmyk jego włosów na czoło i przykrył mu oczy. Podniosłam rękę i odsunęłam go… To przełamało lody. Krystian nagle przytulił mnie i powiedział:

– Dzień dobry, mamo.

Od tamtego dnia często spotykam się z moim synem. To on dodał mi sił, których szukałam, gdy szłam do gabinetu psychologicznego. Poznał mojego męża i swoje malutkie przyrodnie siostry. Zresztą, nasze dwie rodziny zaprzyjaźniły się.

Moje i męża kłopoty z pracą skończyły się równie niespodziewanie, jak się zaczęły. Wkrótce oboje znaleźliśmy zatrudnienie. Myślę, że to cud, jakim było spotkanie Krystiana, dodał nam energii, wewnętrznej siły. Powoli wychodzimy na prostą.

Ze spotkania z moim dzieckiem wynikło coś jeszcze. Kiedy przytuliłam Krystiana i usłyszałam: „Dzień dobry, mamo”, pomyślałam o własnej matce. Nie wiem, czy tęskni za mną tak samo, jak ja tęskniłam za swoim chłopcem, ale może jednak choć trochę mnie kocha? Może to wszystko, co się między nami stało, da się jeszcze odkręcić? Przecież rodzina jest najważniejsza… Postanowiłam, że wkrótce do niej pojadę.

Czytaj także:
„Myślałam, że źle się czuję przez menopauzę, ale lekarz rozwiał moje podejrzenia. Miałam 45 lat i 5. raz byłam w ciąży"
„Czułem, że żona rozpuszcza syna, ale nie sądziłem, że ten szczeniak nas okradnie. Żałuję, że nie wydałem go policji"
„Mój ojciec był pijakiem. Katował nas bez opamiętania. Teraz po 40 latach wrócił i pozwał moje dzieci o alimenty"

Redakcja poleca

REKLAMA