„Rodzice imprezowali, a 5-latek kilka dni samotnie szwendał się nad rzeką. Ludzie z wioski nie odpuszczą im takiej brawury”

smutna starsza kobieta fot. Adobe Stock, Krakenimages.com
„Ludzi ogarnęła jakaś złość zapiekła. Każdy tym głośniej pomstował na Hankę i jej męża, im jego sumienie mocniej krzyczało, że sam nie jest w porządku. Każdy macha ręką i mówi: >>Nie będę wkładał palca między drzwi, bo mi go przytną<<, no i każdy sobie rzepkę skrobie”.
/ 11.06.2023 13:15
smutna starsza kobieta fot. Adobe Stock, Krakenimages.com

Komuna minęła. Jedni krzyczą, żeby wróciła, inni plują i kreślą jej krzyżyk na drogę. Nie wiem, jak jest gdzie indziej, ale u nas tych drugich nie ma. W naszej wiosce w dawnych latach większości żyło się dużo lepiej.

O nic człowiek nie musiał się martwić. Jak było potrzeba, to państwowym traktorem chłop najpierw obrobił swoje, a dopiero potem pole PGR-u.

Jak czego z nawozów w stodole zabrakło, to państwowe brało się jak swoje. Więc po co było narzekać? A nasz proboszcz tych kradzieży nigdy nie nazywał złodziejstwem, lecz sprawiedliwością dziejową.

– Oni chcą zabrać nam wiarę ojców naszych i za to muszą być ukarani. Poza tym, bierzcie, bo jak sami komuniści mówią, to wszystko przecież wspólne – tak gadał do nas ksiądz w prywatnych rozmowach i hurtowo dawał rozgrzeszenie.

Aż w końcu wszystko się rozwaliło

Jeszcze nikt nie wiedział, co go czeka, więc najwięksi złodzieje chodzili po wiejskiej drodze i wrzeszczeli: „Precz z komuną!”. Gdy zaś już przyszło co do czego, PGR upadł, a ludzie zostali bez roboty, to zaczęli udawać, że urodzili się wczoraj i niczemu nie są winni.

Kiedyś pracowali u nas wszyscy, którzy tylko chcieli wziąć łopatę do ręki. Dziś robią nieliczni, tacy, którzy wybłagają jakąś robotę u zamożniejszych gospodarzy. Reszta żyje na zasiłkach, rentach i głodowych emeryturach.

Dzieciaki biorą przykład z rodziców, nic im się nie chce, więc trzeba je pilnować, żeby bąków nie zbijały, tylko cięgiem siedziały nad lekcjami.

– Macie się uczyć i wyjechać z tego grajdoła gdzieś w świat, bo tu tylko czeka was alpaga w miejscowym sklepiku.

Tak mówiłam moim co dnia, ale po ich minach widziałam, że niezbyt mi wierzą. No bo jakże inaczej. Trochę ziemi mamy, robotni jesteśmy, to i zawsze jakiś grosz w domu jest. A jak się ma ciepło, to nie wie się, co znaczy chłodno i głodno. I pewnego dnia, syn mi wyciął w twarz:

– Ale u Walickich zawsze na chleb mają, a nikt tam nie chodzi do roboty.

Za karę przez tydzień na śniadanie, obiad i kolację dostawał tylko suchy chleb, żeby dotarło do niego, jaką głupotę powiedział. Po tej nauczce wiedział, że na chleb posmarowany masłem i obłożony kiełbasą trzeba ciężko zapracować.

Faktem jest, że te Walicaki, to wszystkim stały kością w gardle. Czterech starych było – Hanki ojciec i matka oraz teściowie. Wszyscy mieli emerytury. No więc Hanka i Wojtek nic nie robili, i tylko latali do sklepu po alpagi. Tamtej soboty, akurat były imieniny młodej, to zwaliło się do nich sporo gości i wszyscy tęgo sobie popili.

Taki szkrab nie miał szans w wysokiej trawie

Gdzieś nad ranem krzyk się Hanki po wiosce rozniósł, że jej pięcioletni Patryczek gdzieś przepadł. Przyjechała policja.

Okazało się, że gdy starsi pili, dzieciak myk, wziął swój rowerek i wyjechał z zagrody na polną drogę.
Co robić? Sołtys zarządził, że wioskowi razem z policją przeszukają pobliskie łąki. Systematycznie, metr przy metrze, żeby szczyla znaleźć, który takiego rabanu swoim zniknięciem narobił.

Przeszukaliśmy z prawej strony wioski kawał ziemi, bez efektu. Policjanci poprosili nas o przyjście z pomocą dnia następnego. Świtem wezwano jeszcze na pomoc żołnierzy z garnizonu, co to jest od nas oddalony o 20 kilometrów.

Znowu wszyscy wyszliśmy na łąki. Niektórzy wątpili, bo to niemożliwe, żeby mały dzieciaczek z trójkołowym rowerkiem zajechał dalej niż kilometr.

A jednak przeczesaliśmy, i nic.

Drugi kilometr, potem trzeci, aż doszliśmy do szóstego. Po ośmiu godzinach łażenia każdy miał już tego dosyć. Ale jak tu wracać do chałupy, kiedy mały może gdzie za krzakiem leży i czeka na pomoc. Tym bardziej że w nocy temperatura spadła do 5 stopni. Dzieciak miał na sobie tylko krótką koszulkę, gdyż za dnia było ciepło. W nocy mógł się wychłodzić, a to nie wróżyło nic dobrego.
Pod koniec dnia, nieoczekiwanie, na jednym z krańców tyraliery rozległy się podniesione głosy. Pobiegliśmy wszyscy w tamto miejsce. Nad brzegiem kanału odwadniającego policjant znalazł rowerek i koszulkę Patryczka.

Rozbiegliśmy się w różne strony kanału, rozsuwaliśmy wyschnięte szuwary. Jednak po dziecku nie było najmniejszego śladu.

Wszyscy z wioski coraz bardziej zaczęli między sobą szemrać, że rodzice małego nie biorą udziału w poszukiwaniach. Dowiedzieliśmy się też od jednego z policjantów, że gdy ten chciał rano zabrać młodych na poszukiwania, to usłyszał od skacowanego ojca: „Szukajcie go, ch…, bo za to wam płacą”.
Po trzech dniach poszukiwań, gdzieś tak pod wieczór, poszedł w ludzi krzyk, że Patryczka znaleźli. Mały przeszedł samotnie prawie dziewięć kilometrów. Szukał drogi do domu, ale gdzie taki szkrab ją znajdzie, jak w wyższych od niego trawach drogę powrotną zagubił.

Razem z mężem pobiegłam z pomocą

Ludziska zaczęli między sobą szemrać, że tu sroga kara na rodziców jest potrzebna. Ale czy jakakolwiek kara może w ogóle odkupić ich winę? Na najbliższą niedzielę miało być nabożeństwo żałobne za wieczny odpoczynek chłopca. Wszyscy z wioski przyszli tłumnie do kościoła. Chcieliśmy pożegnać małego, ale i spojrzeć w oczy matce, co to wolała butelkę niż zajęcie się pierworodnym.
W pewnej chwili w kościele doszło do przepychanek. Ktoś trącił Hankę i rzucił jej w twarz, że „s...”, inny dodał, że już „k…y lepiej kochają swoje dzieci”. Gdyby nie proboszcz, to jak nic doszłoby do rękoczynów, bo Hanka była po paru kieliszkach i mocno pobudzona.

Ludzi ogarnęła jakaś złość zapiekła. Każdy tym głośniej pomstował na Hankę i jej męża, im jego sumienie mocniej krzyczało, że sam nie jest w porządku. Każdy macha ręką i mówi: „Nie będę wkładał palca między drzwi, bo mi go przytną”, no i każdy sobie rzepkę skrobie.

Proboszcz, który chętnie judził na komunę, teraz nie bardzo wie, jak ludziom pomóc. Ale tak to już jest, że do wytykania palcami każdy pierwszy, a do zakasania rękawów i wzięcia się za konkretną pomoc, ostatni…

Z kościoła na cmentarz znowu poszła cała wioska. Hanka płakała, a ludzie mieli jeszcze bardziej zacięte twarze i nie było w nich litości.

No i przyszła tamta noc. Obudził mnie krzyk zza okna. Otworzyłam oczy i w pierwszej sekundzie mróz mi przebiegł po krzyżu. Ściany naszej sypialni całe były w tańcujących czerwonych poblaskach ognia.

Poderwałam się na równe nogi i wyjrzałam na zewnątrz domu. Kilkadziesiąt metrów dalej płonęła chałupa Walicaków. Narzuciłam ubranie i razem z mężem pobiegłam nieść pomoc sąsiadom… Wtedy zobaczyłam Hankę. Dwóch chłopów ledwo ją trzymało. Szarpała się i wrzeszczała, że to jest jej kara, że na nią zasłużyła i żeby się nad nią zmiłowali. Aż wreszcie ugryzła jednego z chłopów w rękę, a drugi nie miał już siły jej przytrzymać. Pobiegła w stronę domu. Kto by tam za nią biegł, kiedy dom był jak ognisko.

Przyjechała straż, ale nie po to, żeby gasić pożar, tylko przypilnować, coby cała wieś nie poszła z dymem. Na szczęście noc była bezwietrzna. Kolejnej niedzieli znowu odbyło się nabożeństwo. Teraz ludzie o Hance szeptali, że winy swoje odpokutowała, i teraz jest już na pewno w niebie.

A ja sobie myślę, że choć nie wiadomo, gdzie teraz jest Hanka, to wioskowi już znaleźli wymówkę. Wcześniej swoje sumienia, nieróbstwo i lenistwo zakrzyczeli, złorzecząc na wyrodną matkę Patryczka. Teraz rozgrzeszyli desperatkę, której od alkoholu i rozpaczy pomieszało się w głowie. Proboszcz też coś tam stękał na ambonie o życiu wiecznym i odpuszczeniu win za grzechy nasze.

Jutro listonosz rozniesie renty i emerytury…

A ja sobie znowu dumałam, że tak naprawdę to owej niedzieli już nikt nie zawracał sobie głowy tragediami, które w ostatnim miesiącu wydarzyły się w naszej wiosce. Jutro pierwszy kalendarzowy dzień nowego miesiąca. Więc, słuchając księdza, z pewnością większość kombinowała w duchu o tym, że nazajutrz w wiosce pojawi się listonosz, który rozniesie po chałupach renty i emerytury. W kilku domach znowu ludzie się popiją, gdzie indziej pobiją. I znowu wszystko wróci do normy, bylejakości, drapania się po łbach i wzdychania, żeby komuna wreszcie wróciła.

Czytaj także:

„Mąż sprowadzał do domu setki ludzi i oczekiwał, że będę ich obsługiwać jak gosposia. Gdy odmawiałam, robił mi awanturę”
„Mój syn mnie okradał. Ten tłumok zrujnował biznes, na który pracowałem całe życie. Na starość nie mam co włożyć do garnka”
„Moja siostra terroryzuje całą rodzinę. Mąż się jej boi, a córka od niej ucieka. Chciałam im pomóc, ale zaczęła mi grozić”

Redakcja poleca

REKLAMA