Spojrzałam w głąb dołu ze ściśniętym gardłem. Przez 30 lat pracy w laboratorium kryminalistycznym przyzwyczaiłam się do widoku ludzkich kości, a jednak obraz poukładanych rzędem pożółkłych szkieletów przyprawiał mnie o dreszcz. Wiedziałam, że ustalenie personaliów tych zmarłych po latach przywróci ich historii. Pozwoli bliskim tych zabitych zamknąć tragiczny rozdział rodzinnych dziejów. Bo to nie była „zwykła” bezimienna mogiła, ale sekretne cmentarzysko urzędu bezpieczeństwa.
W połowie lat 50. pochowano tu, a raczej wrzucono byle jak do dołu, ludzi pomordowanych w tajnych procesach lub zamęczonych w śledztwach. Teraz ich dzieci będą mogły urządzić normalne pogrzeby. Ja, stara policyjna wyjadaczka, czułam wzruszenie i… zazdrość. Bo także nie znałam miejsca pochówku moich biologicznych rodziców. Tyle że oni nie byli patriotami, ale zwykłymi tchórzami i pijakami, którzy zachlali się na śmierć.
Wolontariat to mój sposób na samotność
– Znaleziono kolejny grób – dwa dni wcześniej powiedział mi przez telefon Janek, wiceprezes fundacji, w której jestem wolontariuszką. – Obok dawnego aresztu.
– Wielu ich tam leży? – spytałam, na co Janek odparł, że kilkudziesięciu.
– Na miejscu pracuje już ekipa policyjna, ale brakuje fachowców od ustalania tożsamości. To była kiedyś twoja specjalność. Pojedziesz? – zapytał na koniec z nadzieją.
Zgodziłam się i właśnie dlatego w ten mglisty, zimowy poranek zapadałam się po kolana w ziemi, asystując przy wydobywaniu szkieletów. Tak, rzeczywiście pół życia strawiłam jako milicyjny, a potem policyjny technik. Niejedno widziałam. Nigdy jednak aż tylu pomordowanych w jednym miejscu…
Ubrana w specjalny kombinezon i gumowe rękawice, zaczęłam dokładnie przeglądać rozpadające się ludzkie szczątki w poszukiwaniu osobistych przedmiotów. Czegokolwiek – dokumentów, pamiętników, jakichkolwiek drobiazgów, które mogłyby podpowiedzieć, jak nazywał się zabity. Niestety, że po pierwszej godzinie pracy wciąż nie miałam nic.
Wyglądało na to, że więźniom odbierano przed egzekucją wszystko, co mogłoby pomóc ich zidentyfikować. Znajdowałam jedynie guziki, łyżki, widelce, agrafki… Mimo to nie ustawałam w wysiłkach. Nie tylko oglądałam szczątki, ale i wnętrze dołu, w którym spoczywały.
Ktoś mógłby spytać – po co mi ten cały wolontariat w fundacji? Mam przecież 68 lat, jestem na przyzwoitej policyjnej emeryturze. Nie lepiej siedzieć w ciepłym domu i robić szaliki na drutach? Cóż, sama się czasem nad tym zastanawiałam. Najprościej byłoby oczywiście odpowiedzieć, że chciałam zabić nudę. Z mężem rozstaliśmy się 20 lat temu, kiedy jeszcze pracowałam. Dzieci się nie dorobiliśmy, nie mam więc wnucząt, którymi mogłabym się teraz zająć.
Stanowiliśmy z Heńkiem typowe policyjne małżeństwo. On z dochodzeniówki, ja z laboratorium. Poznaliśmy się w czasie służby, na początku świetnie się rozumieliśmy. Tyle że przez te wszystkie lata spędzone razem ciągle się rozmijaliśmy. Jednej nocy telefon podrywał z łóżka jego, a drugiej mnie. Oboje żyliśmy pracą, lecz rzadko pracowaliśmy przy jednej sprawie. Powoli staliśmy się więc dla siebie obcy i w końcu uznaliśmy, że czas zakończyć tę fikcję, jaką było nasze małżeństwo.
To jednak tylko pół prawdy. Drugie pół to… moja biologiczna rodzina. Długo nie wiedziałam, że zostałam adoptowana. Miałam kochających rodziców, obecnie prawie dziewięćdziesięcioletnich staruszków, którzy nie chcieli obciążać mnie wiedzą o moim prawdziwym pochodzeniu. Z prawdą jednak jest jak z krokodylem ukrytym pod łóżkiem – zawsze albo łeb, albo koniec ogona wystaje. Kiedy więc miałam 12 lat i po raz kolejny ktoś przezwał mnie na podwórku „znajdą”, w końcu coś zaświtało mi w głowie.
Powiedzieli, że moi rodzice byli pijakami
Rodzice pracowali do późna. Mama była prokuratorem, tata milicjantem (nic dziwnego, że też zostałam gliną), miałam więc po lekcjach parę godzin na przeszukanie mieszkania. Co dokładnie chciałam znaleźć? Byłam wtedy za mała, żeby to wiedzieć. Po prostu podświadomie czułam, że odpowiedź na narastające we mnie uczucie niepokoju znajdę w jedynej zamkniętej w naszym domu szafce.
Otworzyłam jakoś zamek i zaczęłam wertować papiery. Z większości nic nie rozumiałam. W końcu jednak przeczytałam napisane na teczce imię i nazwisko: Anna L. Imię było moje, nazwisko obce. Zajrzałam do środka i zaczęłam czytać. Było tam coś o przysposobieniu w roku 1958 przez moich rodziców małoletniej Anny L., urodzonej w tym samym roku córki Leopolda i Honoraty. A także mnóstwo paragrafów. Wtedy dotarło do mnie, że zostałam adoptowana.
– Dlaczego mi nie powiedzieliście?! – rzuciłam im w twarz przy kolacji.
Spojrzeli po sobie, spuścili głowy. Aż w końcu tata zaczął tłumaczyć. Powiedział, że rodzina L. była na wskroś przeżarta patologią. Że Leopold był kryminalistą, a Honorata, wcale nie lepsze indywiduum od niego, bo zrzekła się mnie od razu po narodzinach. Nawet nie chciała rzucić na noworodka okiem.
– Muszę ich poznać – powiedziałam po bardzo długiej chwili milczenia. – Muszę ich zobaczyć, żeby napluć im w twarz.
– To niemożliwe – westchnął wtedy ojciec. – Oboje nie żyją. Byli alkoholikami. Zapili się na śmierć.
Nigdy już więcej do tej rozmowy nie wróciliśmy. We mnie jednak pozostała zadra, nieuzasadniony wstyd i poczucie winy, że jestem dzieckiem takich ludzi. I właśnie z tego głównie powodu, wiele lat po tamtej rozmowie, zostałam wolontariuszką w fundacji, która przywracała pamięć bezimiennym pomordowanym. Miejsca pochówku moich rodziców nie chciałam już poznać. Nie byli tego warci. Ale mogłam chociaż pomóc tym, których bliskich zabito z pobudek politycznych.
Z zamyślenia wyrwała mnie świadomość, że natrafiłam w grząskiej ziemi na coś metalowego. Podniosłam do oczu… ech, kolejna łyżka. Rzucałam ją już do plastikowego koszyka, kiedy uświadomiłam sobie, że na zwietrzałej, aluminiowej rączce jest coś wyryte. Litery. Napis. Dwa wyrazy. Czyżby ktoś ją podpisał? To dawało szansę na identyfikację choćby jednego ciała! Ostrożnie włożyłam łyżkę do słoja z roztworem octu i delikatnie przetarłam palcami.
Co mam zrobić z tą wiedzą?
Litery stały się wyraźniejsze. Pochyliłam się nad nimi i powoli odczytałam: „Leopold L.”. Świat wokół zawirował. Tak przecież nazywał się mój biologiczny ojciec! „Kryminalista i pijak” – powiedzieli o nim ludzie, którzy mnie wychowali. Jeśli tak, to co jego zwłoki robiły wśród patriotów zamęczonych przez stalinowską bezpiekę?
Ustalenie prawdy okazało się dziecinnie łatwe. Jestem przecież byłą policjantką! Wystarczyło więc podjechać do Warszawy i poszperać w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. Bez trudu znalazłam tam teczkę taty i mamy. Okazało się, że należeli po wojnie do konspiracyjnej organizacji Wolność i Niezawisłość, brutalnie zwalczanej przez stalinowskie władze. W roku 1955 oboje wpadli. Mama była wtedy w ciąży. Ojca po brutalnym śledztwie rozstrzelano i pochowano w bezimiennej mogile (wyglądało na to, że właśnie ją znalazłam!), a mamę… też zabito, ale dopiero po porodzie.
Co się stało z dzieckiem? O tym w aktach nie znalazłam żadnej wzmianki. Mogłam jednak bez trudu dopowiedzieć to sobie sama. Moi adopcyjni rodzice byli już wtedy w milicji i prokuraturze. Jako wierni wyznawcy systemu dostali więc od państwa prezent – mnie.
O dziwo, wracając pociągiem do swojego miasta, nie czułam gniewu. Nie nienawidziłam ich, nie myślałam o odwecie. A przecież miałabym do tego prawo! Adopcyjni rodzice sprawili, że przez większość życia myślałam o tych biologicznych z pogardą i wstydem. Że czułam się gorsza od innych. Jak wyrzutek i znajda.
Co zrobię teraz, kiedy poznałam prawdę? Czy rzucę ją w twarz parze stojących nad grobem staruszków? Przecież oni zawsze mnie kochali... Czy się od nich odwrócę? Wyrzeknę? Tego nie wiem. I mówiąc szczerze, nie mam ochoty się nad tym zastanawiać. Chce mi się tylko płakać nad moim długim, ciekawym i… zmarnowanym życiem.
Czytaj także:
„Babcia oddała swoje życie rodzinie, a każdy traktuje ją jak dziecko. Nie pozwolę na to, tym razem to ja poświęcę się dla niej”
„Jestem singielką, dużo zarabiam i często zapraszam do domu przyjaciół. Sąsiedzi chcą się mnie pozbyć, bo myślą, że się puszczam”
„Mój facet, dotąd leń i gamoń, osiągnął sukces w Anglii. Cieszyłam się, póki nie odkryłam, że siedzi na garnuszku u kochanki”