Brat i siostra przyjechali na pogrzeb mamy, ale na cmentarzu do mnie nie podeszli. Stałam samotnie, wsłuchując się w monotonny głos księdza, chociaż tak naprawdę nie docierało do mnie ani jedno słowo z tego, co mówił. Patrzyłam kątem oka na Adę i Mateusza, którzy stali po drugiej stronie grobu – tak blisko siebie, że jedno z nich opierało się na drugim. Wyraźnie się podtrzymywali na ciele i na duchu w tej ciężkiej chwili dla każdego dziecka. Co z tego, że już od dawna dorosłego. Dopiero kiedy umiera rodzic, człowiek tak naprawdę zdaje sobie sprawę, że oto właśnie na dobre skończyło się jego dzieciństwo.
Oni się wspierali, a ja – najmłodsza z rodzeństwa – byłam jak zwykle wykluczona. Na uboczu. Żadne z nich nawet nie podeszło do mnie przed pogrzebem, żeby dodać mi otuchy, chociażby dobrym słowem. A co dopiero mówić o przytuleniu. Usiedli obok mnie w kościelnej ławce, to prawda, bo inaczej ludzie by gadali, że rodzina Marczakowej jest z jakiegoś powodu podzielona. A tego na pewno żadne z nas nie chciało. No i zwyczajem jest, że rodzina zmarłej siedzi w pierwszej ławce po prawej stronie ołtarza. Lewa została zajęta przez dalszych krewnych, kolejne przez znajomych i sąsiadów.
Mama była dość lubiana w naszym miasteczku, w końcu przez lata prowadziła swój sklep, w którym na plotki często zbierały się okoliczne kumoszki. Nic dziwnego, że na jej pogrzebie zjawiło się sporo ludzi. Na pewno nie uszło ich uwadze, że Ada i Mateusz stoją z dala ode mnie, ale być może wyjaśnili to sobie tym, że są bardziej zaprzyjaźnieni, bo przecież oboje wyprowadzili się do wojewódzkiego miasta, podczas gdy ja zostałam na rodzinnych śmieciach. Oni założyli rodziny, mieli dzieci, a ja byłam starą panną.
Taka prawda. Nie mówiono o mnie w ten sposób głośno tylko przez grzeczność. Podkreślano, że zajęłam się schorowaną matką.
Nie miałam innego wyjścia. Zawsze byłam ukochaną córeczką mamusi, odkąd pamiętam. Nie mam pojęcia, czym sobie na to zasłużyłam. Mama już taka była, że musiała coś wyróżniać. „Lubię ciasta, ale najbardziej szarlotkę”. „Kocham kolor niebieski, ale tylko w odcieniu włoskiego nieba”. Nic więc dziwnego, że pewnego dnia usłyszeliśmy z moim rodzeństwem: „Kocham was wszystkich jednakowo, ale Ewa jest mi szczególnie bliska”.
Poczułam się wtedy wyróżniona. Puchłam z dumy. Bo mama wprawdzie kochała nas jednakowo, ale mnie jakoś bardziej. Nie czułam że to jest zwyczajna pułapka, którą nastawiła na mnie moja mama – nie wiem, czy specjalnie, czy bezwiednie. Bo od tamtego dnia nic już nie było takie samo. Starsze rodzeństwo nagle zaczęło się ode mnie odsuwać. Początkowo niezauważalnie, potem coraz bardziej, aż trudno było ukryć to, że Ada i Mateusz mają swoje sprawy, a ja nie jestem w nie wtajemniczana.
Jako dziecko nie bardzo się tym przejmowałam, miałam przecież mamę. To z nią spędzałam mnóstwo czasu, była moją najlepszą przyjaciółką. Dzięki temu nie potrzebowałam ani rodzeństwa, ani koleżanek. To z mamą chodziłam na zakupy, jej zwierzałam się ze wszystkich sekretów. Rozmawiała ze mną jak z osobą dorosłą, radziła się mnie w wielu sprawach, więc czułam się wyjątkowa. Nie wiem, kiedy odkryłam, że przez to wyróżnienie zostałam praktycznie sama. Moje rodzeństwo miało siebie nawzajem, a także wielu przyjaciół. Ja nie znałam nikogo na naszym podwórku, bo prawie nie wychodziłam na nie. Wolałam z mamą piec ciasto i sprzątać mieszkanie. A co gorsza, Ada i Mateusz byli do mnie nastawieni wrogo. Czy powinnam się temu dziwić? Przecież w dzieciństwie mama potrafiła dać mi w tajemnicy przed nimi czekoladę. Kiedy to odkryli, usłyszałam, żebym się nią udławiła. Za takie właśnie rzeczy zaczęli mnie nienawidzić i nie przestali nawet teraz, gdy wszyscy byliśmy dorośli.
To ja opiekowałam się mamą, gdy podupadła na zdrowiu, któż by inny. Zrobiłam to kosztem swojego życia prywatnego, bo moja mama zadbała już o to, aby żaden mężczyzna nie zagrzał u mojego boku zbyt długo. Żaden nie był dość dobry dla „jej księżniczki”, a ja, durna, się temu poddałam.
I co z tego miałam teraz? Samotność i poczucie przegranej. A wkrótce miałam także prawdopodobnie stracić dach nad głową.
Nie twierdzę, że moja mama powinna wydziedziczyć moje rodzeństwo. Ale na Boga, chyba za to, że się nią przez tyle lat opiekowałam, należało mi się przynajmniej mieszkanie, w którym spędziłam całe życie! Mówiła przecież, że mi je zapisze.
A tymczasem w testamencie zapisała je nam wszystkim. Po równo. W ten sposób po raz ostatni wyprowadziła mnie w pole, choć niby byłam jej ukochaną córeczką. Zagrała mi na nosie i skazała mnie na błąkanie się do końca życia po wynajmowanych pokojach, bo na nic więcej mnie nie będzie stać z moją skromną pensją.
Nie zrobiłam zawodowej kariery, jak siostra i brat. I nie sądzę, aby moje rodzeństwo odpuściło sobie swoje części spadku w imię mojego dobra. Wiem, że ich nie obchodzę. Dlatego, chociaż jedna trzecia mieszkania w takiej dziurze, jak nasza mieścina, to dla nich żadne pieniądze – oboje mają dużo większe mieszkania w mieście i dobre samochody – to nie odpuszczą. Bo niby dlaczego mieliby odpuścić? Przecież dla nich jestem tą siostrą, która przez lata była hołubiona i dostawała wszystko. Teraz będą mieli satysfakcję, że zostałam z niczym.
Więcej prawdziwych historii:
„Zostawiłem dla niej żonę i córkę. Żałuję. Trzy tygodnie później powiedziała mi, że to jednak nie to”
„Zerwałam zaręczyny dla prawdziwej miłości. Problem w tym, że ta miłość wcale nie chciała się wiązać…”
„To dla mnie ostatni moment, by zajść w ciążę. Mój ukochany się opiera, bo… nie jest pewny, czy woli kobiety”