„Robiłem to dla dzieci i dla siebie. Nie chciałem, żeby się bały i czuły strach, ale serce nie przestawało mnie boleć”

zamyślony smutny mężczyzna fot. Getty Images, Cultura RM Exclusive/Zero Creatives
„Kiedy na korytarz wyszły dzieci, patrzące na mnie z zachwytem wielkimi oczami w drobnych, naznaczonych cierpieniem i strachem twarzyczkach, czekające na głupoty, które zaraz będę wyczyniał, to cała ta mroczna mgła beznadziei, która od tygodni spowijała moją duszę, rozpłynęła się”.
/ 06.09.2023 09:45
zamyślony smutny mężczyzna fot. Getty Images, Cultura RM Exclusive/Zero Creatives

Tamtego dnia na oddziale zobaczyłem nowe dziecko. Znałem dobrze tę dziewczynkę i… jej matkę. Chciałem zrobić wszystko, by poczuła się lepiej, by chociaż na chwilę zapomniała o tym, z czym musi się zmierzyć.

Praca w szpitalu nie była łatwa

Nie było mnie w szpitalu prawie dwa tygodnie. Musiałem wyjechać na pogrzeb przyjaciela na drugi kraniec Polski. Potem w pracy było mnóstwo zaległości, awarii. Wracałem padnięty do domu i od razu zasypiałem. Ale tornado rozpłynęło się, życie wróciło do normy, a ja do zwykłych zajęć. W soboty od ośmiu lat jeździłem do szpitala.

Kiedy w szatni przebierałem się w swój strój, pomyślałem o bezsensie tego życia. Człowiek męczy się, stara, a potem to wszystko szlag trafia, bo jakiś idiota wsiadł pijany do auta, albo znienacka DNA się psuje. I już nic nie ma znaczenia – żadne starania, marzenia, nadzieje.

Spojrzałem sobie w oczy w małym lusterku przyczepionym do drzwi szafki. Były otoczone białą farbą, a skapujące z nich czarne łzy idealnie współgrały z moim nastrojem. Wielki czerwony nochal wyglądał, jakbym płakał całą wieczność.

– Dobrze, że pan już jest – usłyszałem za sobą znajomy głos. Pielęgniarz Witek. – Dzieci ciągle się dopytują.

No tak. Moja nadzieja już umarła, ale one wciąż są jej pełne. Dokończyłem malować twarz, założyłem na głowę wielką perukę rudych, kręconych włosów, na nogi długie buty klauna, wykrzywiłem się do pielęgniarza i dwa razy nacisnąłem trąbkę przyczepioną do butonierki kolorowego, kraciastego, zdecydowanie za dużego fraka. Roześmiał się, słysząc charakterystyczny klakson. Wziąłem worek z balonami i innymi przedmiotami, które pomagały mi rozbawić dzieci.

Wjechałem windą na drugie piętro, a potem szedłem długim korytarzem oddziału onkologicznego, naciskając trąbkę, pokrzykując i puszczając klasyczną cyrkową muzyczkę ze smartfona. I wiecie co? Kiedy usłyszałem radosne śmiechy, kiedy na korytarz wyszły dzieci, patrzące na mnie z zachwytem wielkimi oczami w drobnych, naznaczonych cierpieniem i strachem twarzyczkach, czekające na głupoty, które zaraz będę wyczyniał, jak to klaun, to cała ta mroczna mgła beznadziei, która od tygodni spowijała moją duszę, rozpłynęła się.

Tak jak one potrzebowały moich głupot, tak ja potrzebowałem ich radości.
To były oczyszczające dwie godziny, pełne żartów, robienia balonowych zwierzątek, wywracania się, oblewania się wodą. Chodziłem po pokojach, rozdając balony i śpiewając piosenki tym dzieciom, które nie wstawały z łóżka.

– Tęskniłam, Wujaszku – siedmioletnia Iza przytuliła do mnie pozbawioną włosów główkę.

Łzy zakręciły mi się w oczach. Mała tkwiła w tym szpitalu od trzech miesięcy. Ale wiedziałem, że jej historia będzie miała happy end.

Byłem w szoku, że je widzę

Wtedy zobaczyłem nowe dziecko, dwunastoletnią dziewczynkę, która leżała w łóżku pod oknem i patrzyła na mnie ze strachem. Nie bała się mnie, oczywiście, tylko tego, co w niej rosło. Przełknąłem gulę, która nagle wyrosła mi w gardle, opanowałem uczucie mdlącej paniki, i podszedłem do niej, robiąc po drodze balonowego królika. Położyłem jej na kocu.

– On ma na imię Piątek – powiedziałem. I zrobiłem drugiego królika. – A to Leszczynek. Najlepsi przyjaciele, którzy uratowali całe stado królików.
Oczy dziewczynki błysnęły.

– Jak?

– To cała historia – nachyliłem się i powiedziałem konspiracyjnie: – Widzę po twoich uszach, że kochasz książki. Jest taka jedna o królikach. Przyniosę ci ją.

– Jak to, po uszach?

– A to nie wiesz, że czytelników poznaje się po uszach, a fanów muzyki po nosie? – obejrzałem się. Siedmiolatka siedziała na swoim łóżku i bawiła się balonową żyrafą. – Iza, wyjaśnij Agatce, jak to z tym jest.

– Skąd pan wie, jak mam na imię? – oczy Agaty zrobiły się wielkie i okrągłe jak pięciozłotówki. Nie było już w nich strachu tylko fascynacja.

– O tym, że klauni znają wszystkie tajemnice dzieci też nie słyszałaś? – Iza podeszła i usiadła na łóżku Agaty. – Gdzieś ty się uchowała?

Odwróciłem się i zamarłem. W drzwiach stała matka Agaty. Była blada, oczy miała podkrążone z niewyspania i zmartwienia. Nie wyglądała już na twardą kobietę, która może poradzić sobie ze wszystkim. Wyglądała na taką, która za chwilę się rozsypie. Spojrzała na mnie, przełknęła ślinę. Puściłem do niej oko i zatrąbiłem. Kiedy przechodziłem obok, szepnąłem:

– Czasem trzeba pozwolić, by wiedziały, że my też się boimy.

To wystarczyło. Wyprostowała się na całą swoją, niewielką zresztą, wysokość, ramiona ściągnęła do tyłu, pierś wysunęła do przodu, głowę do góry, na twarzy pojawił się uśmiech, z początku lekko drżący, ale po chwili już niby swobodny. Pewny siebie. Uśmiech matki, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Ona była niemożliwa.

Pierwszy raz zobaczyłem ją pięć lat temu, kiedy wezwała mnie do mieszkania, żeby pokazać niedziałające kaloryfery i cieknące rury. Twardym głosem mówiła, że tysiące razy zgłaszała to, a wszyscy mają to w d… Dopiero co zatrudniłem się w spółdzielni jako administrator techniczny (ze służbowym mieszkaniem na osiedlu), więc to nie była moja wina, ale jej to nie obeszło. Zrugała mnie od stóp do głów za opieszałość i niefachowość.

Oczarowała mnie w pierwszej chwili

Czułem, jak moją twarz oblewa rumieniec. Przyglądała się temu siedmioletnia dziewczynka, Agata. Mała dostrzegła to i uśmiechnęła się pokrzepiająco, jakby mówiła, że mama poszczeka, ale gryźć nie będzie.
Obiecałem, że sprawę załatwię, i dotrzymałem słowa. Jeszcze tego samego dnia wróciłem z hydraulikami. Potem naprawiliśmy kaloryfery. Sam to nadzorowałem – nie dlatego, żebym nie ufał fachowcom, ale chciałem znów zobaczyć tę zadziorną, małą kobietkę, która potrafiła ustawić do pionu mnie, wielkiego, wygadanego faceta.

A jednocześnie, gdy zwracała się do swojej córki, w jej głosie brzmiała łagodność i czułość. Coś, za czym tęskniłem. Polubiłem także tę małą. Pewne miejsce w moim sercu, dotąd niemal martwe, obudziło się. Zrozumiałem, że oto moja szansa na powrót do życia. Przez następne miesiące próbowałem zacieśnić znajomość z lokatorką spod piętnastki. Miała na imię Urszula, trzydzieści pięć lat, była panną, pracownicą ośrodka pomocy społecznej. Jej córka, Agata, miała siedem lat. Kochała czytać i rysować.

– Oj, panie kierowniku, trudna sprawa – powiedziała kiedyś dozorczyni z bloku Urszuli. Mieszkała na osiedlu całe życie, zanim na emeryturze zatrudniła się w spółdzielni. – Ona z tych, co to uważają, że same potrafią się sobą zająć, a z pewnością nie potrzebują mężczyzny, żeby się nimi „opiekował”. Nawet przegoniła ojca małej, kiedy się okazało, że z niego nic dobrego. Przed ślubem. I powiem panu, że gdybym zrobiła to samo z moim starym, życie miałabym łatwiejsze. Ale wtedy inne czasy były.

Rzeczywiście, Urszula była nastawiona na nie. Nawet gdy spotkawszy ją w sklepie, chciałem pomóc przynieść do domu ciężkie zakupy. A jak kiedyś otwartym tekstem zaprosiłem ją do kina, to odparła, że dziękuje bardzo, ale nie jest zainteresowana. I żebym już więcej nie próbował się z nią umawiać, bo ona tego nie chce. Źle się z tym czuje.

Więc się wycofałem. Tyle że nie mogłem przestać o niej myśleć. Zbierałem więc o niej informacje. Że jest weganką. Że chodzi na różne akcje protestacyjne w obronie praw kobiet. Jest odważna, ale wrażliwa – kiedyś ujrzałem, jak stoi pod drzewem i połyka łzy. Tak, żeby nikt nie widział. W pewnej chwili wyprostowała się, odrzuciła jasne włosy i poszła sztywnym krokiem do swojej klatki schodowej. Znów była silna, niezwyciężona.

Wtedy ogarnęła mnie bolesna tęsknota i zrozumiałem, że, kurka wodna, zakochałem się. Ta miłość jednak nie miała przyszłości, ale moje serce miało tę konstatację w głębokim poważaniu.

A teraz, pięć lat później, córka kobiety, którą wciąż kochałem, leżała w szpitalu. Wykorzystałem swoje znajomości i dowiedziałem się, na co choruje. Poczułem ulgę, gdy się okazało, że tego raka da się wyleczyć.
Następnego dnia podrzuciłem do szpitala „Wodnikowe Wzgórze” i poprosiłem pielęgniarkę, by przekazała książkę Agatce.

W kolejną sobotę klaun Wujaszek znów nawiedził oddział dziecięcy, i znów korytarze rozbrzmiały śmiechem. Wszedłem po pokoju Agatki. Spała. Na kołdrze leżało „Wodnikowe Wzgórze” przyciśnięte jej drobną dłonią.

– Dziękuję panu – usłyszałem za sobą cichy głos. – Dzięki tej książce ona się mniej boi.

Obróciłem się. Urszula stała o krok dalej z kubkiem kawy. Schudła. Na twarzy widziałem wycieńczenie. Tak długo to ona nie pociągnie.

– Widzę po pani stopach, że dawno pani nie jadła.

– Po stopach? – kiedy zrozumiała, jej usta lekko drgnęły w cieniu uśmiechu.
– Nie jestem dzieckiem.

– Wszyscy ludzie są dziećmi – nie zgodziłem się. – Z wyjątkiem klaunów. To jedyni dorośli na tej planecie. I jako taki, każę pani zjeść obiad. Ona tak szybko się nie obudzi.

Wziąłem ją pod ramię i wyprowadziłem z sali. Nawet się nie opierała. W stołówce postawiłem przed nią talerz wegańskiej zupy jarzynowej.

– Skąd pan wie, że nie jem mięsa? Tylko niech mi pan nie mówi, że widać to po moich stopach.

– Nie, po aurze. Lśni złotem i błękitem. Mięsożercy świecą na czerwono.

Roześmiała się.

– Jest pan niemożliwy. Dzieci mają szczęście… – i nagle, bez uprzedzenia, rozpłakała się.

Po prostu przy niej byłem

To był płacz, jaki zdarza się tylko ludziom, którzy chcą być twardzi. Którzy uważają, że sami poradzą sobie w życiu, nie potrzebują pomocy, wręcz przeciwnie – to oni pomogą innym. I nie pozwalają nie tylko innym, ale nawet sobie, pokazać, że też mają słabości. Że czasem sobie nie radzą, a okrucieństwo świata ich też przerasta. I wszystkie strachy, niepewności, lęki, rozczarowania spychają głęboko w zakamarki mózgu i duszy. Przykrywają odważnymi uśmiechami i pewnością w głosie. Bo przecież „świat jest taki, jakim pozwolę mu być”. „Nie jestem ofiarą tylko zwycięzcą”. I, najgorsze: „Jeśli pokażę innym swoje słabości, zniszczą mnie”.

Płakała, a ja czekałem cierpliwie. Podałem jej pudełko chusteczek. W końcu Niagara łez wyschła. Urszula odetchnęła głęboko. A potem, nie patrząc na mnie, zaczęła mówić. Jak bardzo się boi, że choroba zabierze jej jedyną osobę, której ufa. Która jest sensem jej życia. I bez której będzie całkiem sama na świecie. Powiedziała o domu rodzinnym, z którego uciekła, bo napawał ją strachem. O ojcu Agatki, który zawiódł jej zaufanie. O tym, że nocami leży samotnie, przeniknięta lękiem przed kolejnym dniem.

Czy sobie poradzi? Czy nie zwolnią jej z pracy? Czy zarobi na rachunki i leki dziecka? Słuchałem, i tak bardzo chciałem ją przytulić i powiedzieć, by pozwoliła sobie pomóc. Że nie musi walczyć samotnie. I że jesteśmy tacy sami.

– Agatka wyzdrowieje – powiedziałem, gdy zamilkła. – Jej choroba poddaje się leczeniu. I zazwyczaj nie wraca. Nie musi pani umierać ze strachu.

Patrzyła w talerz zupy, która już wystygła.

– Ma pan dobre serce, ale nie rozumie pan strachu matki.

– Myślę, że strach ojca jest taki sam – powiedziałem cicho. – Mój synek przegrał. I choć wariowałem ze strachu, w niczym to nie pomogło. Mogłem tylko sprawić, by uśmiechał się częściej i zapominał o chorobie – pokazałem dłonią na swoje przebranie klauna. – Uwielbiał klauny, więc uśmiech klauna był ostatnim, co widział. A to, że od tamtego czasu tu przychodzę… – wzruszyłem ramionami. – Myślę czasami, że bardziej tego potrzebuję niż one.

– A może w każdym z tych dzieci widzi pan swojego synka – wyszeptała.

Spojrzałem jej w oczy i pomyślałem, że chyba po raz pierwszy mnie dostrzegła, tak naprawdę. Jej usta uśmiechały się, dłoń dotknęła mojej lewej dłoni. W jej wzroku wyczułem nutkę ufności. Zamknąłem jej drobną rękę w swojej, dużej i szorstkiej. Popatrzyła na nią. Przez chwilę miałem wrażenie, że ją wyciągnie. Potem spojrzała mi w oczy, głęboko, z namysłem. I uśmiechnęła się szerzej.

Poczułem zalew szczęścia, ciepło przeniknęło wszystkie moje komórki, budząc męskie instynkty. To był przełom, o jakim marzyłem. Ona mnie zauważyła. I zaakceptowała. Wtedy dotarło do mnie, co widzi. Nie Ryszarda, administratora jej budynku, tylko rudego klauna z wielkim czerwonym nosem i wymalowaną twarzą. Czyli nie mężczyznę, który ją kocha, tylko… kogoś bezpłciowego. Bezpiecznego. Nieistniejącego jako normalna osoba.
Sparaliżowało mnie. Co teraz?

Komórka Urszuli odezwała się sygnałem esemesa. Rzuciła okiem i wstała.

– Agatka się obudziła – uśmiechnęła się do mnie. – Dziękuję. Muszę przyznać, że klauni to najlepsi lekarze na świecie.

Wróciłem do domu w ponurym nastroju. Nie wiedziałem, co dalej. Przyznać się, kim jestem? Ale czy to coś zmieni? A może wszystko popsuje? Kiedy się zorientuje, że odsłoniła się przed facetem, który był o krok od dostania zakazu zbliżania się do niej, może mnie znienawidzi.

Dwa dni później właściwie już zdecydowałem, że poszukam innej pracy i innego mieszkania. Pod wieczór ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłem. W korytarzu stała Urszula. Wyciągnęła do mnie dłoń z „Wodnikowym Wzgórzem”.

– Agatka już skończyła – powiedziała. – I dziękuje. Prosi o coś innego, też tak cudownego.

– Ale… – wyjąkałem – jak?

Wiesz, po czym poznać, że ktoś ma serce klauna? – spytała z figlarnym błyskiem w oku. – Po lewej dłoni.

Odruchowo spojrzałem na swoją rękę i zniekształcone dwa palce. No tak… Ale to znaczy, że wcześniej zauważyła i zapamiętała. Może jest szansa.

– Upiekłam ciasto marchewkowe – powiedziała Ula. – Chcesz spróbować?

Nienawidziłem ciasta marchewkowego.

– Marzę o tym – odparłem z uśmiechem i zaprosiłem ją do środka.

Czytaj także:
„Sąsiadka organizowała zbiórki na chore dzieci, ale cała kasa leciała do jej kieszeni. Cwaniara robiła biznes moim kosztem”
„Nie cieszyłam się z ciąży, ale liczyłam na wsparcie rodziny. Gdy okazało się, że urodzę chore dziecko, mąż uciekł do innej”
„Gdy mąż wozi dzieci na zajęcia z wspinaczki, umieram ze strachu. Wszystko przez to, co stało się przed laty”

Redakcja poleca

REKLAMA