„Gdy mąż wozi dzieci na zajęcia z wspinaczki, umieram ze strachu. Wszystko przez to, co stało się przed laty”

matka, która martwi się o dzieci fot. iStock by Getty Images, Wavebreakmedia
„Iwona zawsze wybierała to, co dawało więcej adrenaliny i satysfakcji. Mogła być pod koniec dnia ledwie żywa, ale im bardziej była padnięta, tym szerzej się uśmiechała. Ciągnęła wszystkich za uszy, żeby zrobić jeszcze parę kroków, zdobyć jeszcze ten jeden szczyt”.
/ 04.08.2023 08:45
matka, która martwi się o dzieci fot. iStock by Getty Images, Wavebreakmedia

Śmiertelnie boję się wysokości. Nieważne, że śmieją się ze mnie, gdy odmawiam wyjścia na balkon, nawet na pierwszym piętrze. Nie potrafię się przełamać. Mąż wozi dzieci na zajęcia ze wspinaczki skałkowej, którą uwielbiają, a ja zamykam się w domu i modlę, żeby wrócili cali i zdrowi. Powinnam pójść na terapię, zawalczyć z tym lękiem, ale… Chyba gdzieś w głębi ducha uważam, że to moja kara i moja pokuta.

Jako dziewczyna lubiłam góry. Były w pakiecie razem z romantycznym przekonaniem o wyjątkowości Bieszczad, piosenkami Starego Dobrego Małżeństwa, wędrówkami całymi dniami i odpoczynkiem wieczorem przy ognisku i gitarze pod gwiazdami… Potem była fascynacja Pieninami, aż w końcu wraz z resztą paczki zakochałam się w Tatrach. Choć tak naprawdę moja przyjaciółka nakręcała tę naszą miłość, organizowała wyjazdy, szukała sposobu na zdobycie funduszy. Trzymała w kupie naszą ekipę, która na studiach wykorzystywała każdą wolną chwilę, by wyskoczyć na południe i pochodzić po górach.

Ja byłam mało ambitna, ale samo przebywanie w górach mi wystarczało. Nie musiałam szukać kolejnych wyzwań, pocić się na tej bardziej niebezpiecznej trasie. Iwona zawsze wybierała to, co dawało więcej adrenaliny i satysfakcji. Mogła być pod koniec dnia ledwie żywa, ale im bardziej była padnięta, tym szerzej się uśmiechała. Ciągnęła wszystkich za uszy, żeby zrobić jeszcze parę kroków, zdobyć jeszcze ten jeden szczyt. Narzekaliśmy, jak to studenciaki na kacu, ale wieczorem byliśmy jej wdzięczni, że nie pozwoliła nam się nad sobą użalać.

Chyba zgłupiałaś! Zdrowie ma się jedno

Między wyjazdami trenowała na ściankach spinaczkowych w mieście, wiecznie jej było mało. Chyba nie tylko chodzenia po górach, ale też ryzyka i testowania własnego ciała.

– Iwona, jak kiedyś się połamiesz, to się uspokoisz! – strofowała ją moja mama, kiedy wpadała do mnie.

– Pani Jadziu, ja w górach umrę, tego jestem pewna! – śmiała się radośnie. – Po osiemdziesiątce już nie te nogi i ręce będą, nie ta siła i elastyczność. Kiedyś odpadnę od ściany i będę leżała, aż niedźwiedzie mnie znajdą i pogrzebią – wiedziała, że moja mama na te słowa przeżegna się i odpuści.

Iwona odpuściła na krótko, kiedy na czwartym roku złamała nogę. Było, jak mówiła moja mama – uspokoiła się, bo musiała. Te kilka tygodni z nogą w gipsie to był najgorszy czas jej życia. Musiała rzeczywiście usiąść na tyłku. Pomstowała, na czym świat stoi, tym bardziej że szykowała jej się wyprawa w Alpy. To była prawdziwa okazja, ktoś zrezygnował z udziału i szukano osoby, która wskoczy na wolne miejsce. Koszt nie był wysoki, bo zaliczka, wpłacona przez tamtego faceta, została wliczona w poczet kosztów. Iwona śniła o tej wyprawie…

– Będą inne okazje– pocieszałam ją.

– Ta, jasne, daj spokój, taka szansa trafia się raz w życiu. Nigdy tam nie pojadę, a jeśli nawet, to nie z tą ekipą i nie za taką kasę.

– Pojedziesz. Może z jeszcze lepszą ekipą. Pieniądze uzbierasz, a góry nie zając, nie uciekną.

Iwona za to uciekła. Wymogła zdjęcie gipsu tydzień wcześniej i udowadniała wszystkim, że noga jest jak nowa. I może jechać w Alpy.

– Chyba zgłupiałaś! Daruj sobie! – błagałam ją. – Zdrowie masz jedno, niech ci się ta noga porządnie zrośnie! Iwonka, tyle jeszcze gór przed nami…

No to ty jedź!

– Co?

– Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, jeśli ty pojedziesz, to nie będzie mi tak przykro i pogodzę się z tym, że ja nie mogę. Proszę. Przeżyj przygodę życia.

– Nie ma mowy!

Pisała, że jest cudownie. Ja milczałam.

Nie przekonała mnie. Odmawiałam konsekwentnie, choć Iwona poruszała temat co chwilę. Moje „nie” ostatecznie wygrało. Miałam powody. Po pierwsze, złapałam dorywczą pracę, a że płacili nieźle, to wolałam się jej trzymać, by nie zostać bez kasy. Dwa, to brak pieniędzy zmusił mnie do szukania zajęcia, bo nie chciałam być obciążeniem dla rodziców. Jak więc miałam poprosić ich o kilka tysięcy na wyjazd, na który miałam jechać w charakterze „zastępstwa”? A po trzecie, nie miałam ochoty jechać. Zbyt wymagające, zbyt trudne, za ciężkie. Tatry to Tatry, Alpy to zupełnie inna para kaloszy.

Poczytałam o tej wyprawie, sprawdziłam warunki i musiałam jasno i uczciwie powiedzieć, że to nie dla mnie. Nie dam rady, ani kondycyjnie, ani psychicznie. Nigdy nie kręciło mnie przekraczanie granic, testowanie własnej wytrzymałości. Dlatego spasowałam.

Iwona uparła się i pojechała. Śmiała się ze mnie, że będzie miała najpiękniejsze widoki pod powiekami do końca życia, a ja zawsze będę żałować tej zmarnowanej okazji.

– A jedź, głupia wariatko, skoro cię nie obchodzi własne zdrowie. Tylko potem nie jęcz, jak na rehabilitacji ci powiedzą, że nieodwracalnie uszkodziłaś jakieś więzadła czy coś. Skoro masz w nosie, że inni się o ciebie martwią, to jedź, jedź, nie oglądaj się za siebie. Zabij się, skoro to taka frajda.

Byłam na nią zła. Nie słuchała żadnych argumentów, głos rozsądku dla niej nie istniał, liczyło się tylko wyzwanie, przygoda. Niech jedzie. Mam to gdzieś, myślałam.

Oby organizator całego zamieszania (który prowadził koło wspinaczkowe na uniwerku) zauważył, w jakim jest stanie, i zmusił ją do podziwiania Alp z tarasu pensjonatu. Szczyty niby bliskie, a nieosiągalne. Niech się pociesza, pijąc gorącą czekoladę całymi dniami. Na to w głębi ducha liczyłam. Nadzieja matką głupich. Iwona poszła w góry, podobno była dzielna. Podobno żartowała, że noga jej odpada, a potem wprawiała w zadziwienie tych, którzy przez tygodnie ciężko trenowali, by sobie poradzić w tamtych warunkach. Pisała do mnie, że jest cudownie. Wysyłała zdjęcia.

Uparcie milczałam.

Tamtego dnia obudziłam się rano z przeczuciem, że coś jest nie tak. Niby słońce wstało jak zwykle, niby świat kręcił się po swojemu, ale coś było zdecydowanie nie tak. Iwona niczego nie napisała, choć zawsze rano budziły mnie wiadomości od niej. Dzwoniłam do niej cały dzień, ale nie odbierała.

Myślę o niej każdego dnia

Kiedy wieczorem zadzwoniłam na stacjonarny numer do jej rodziców, w słuchawce odezwała się zapłakana mama Iwony. Nie musiałam więcej o nic pytać. Niesprawna noga jej nie zawiodła, zawiódł sprzęt, który jej nie utrzymał. Organizatorzy oficjalnie nie mieli sobie nic do zarzucenia, choć kierownik wyprawy wyglądał, jakby miał sześćdziesiąt lat, a nie trzydzieści. Jego wyrzuty sumienia nic nie zmieniały.

Nigdy sobie nie wybaczyłam, że pożegnałam się z nią w gniewie, a w ostatnich dniach życia, odwróciłam się od niej i nie odezwałam się, gdy pisała mi, że nie może się doczekać powrotu do domu i podzielenia się ze mną swoim przeżyciami. I jeszcze ta straszna świadomość… Gdybym ustąpiła i pojechała zamiast niej, nie umarłaby, pogruchotana, w obcym kraju, sama, z dala od domu…

Od tamtej pory nie byłam w górach. Żadnych. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek będę w stanie pojechać. Boję się nawet wychodzenia na balkon. Mieszkanie, które kupiliśmy z mężem, musiało być na parterze. Moje dzieciaki trenują wspinaczkę skałkową, a ja umieram ze strachu. Nie zabraniam im jednak, nie ograniczam ich i nie zarażam moim lękiem. To mój problem, moja pokuta.

– Odziedziczyły twoją miłość do gór, co się dziwisz… – tłumaczą mi rodzice, a we mnie rośnie poczucie winy.

Bo może przekazałam im też coś, co spowoduje, że ich życie albo życie bliskich im osób zakończy się zbyt szybko i tragicznie. To by mnie dobiło.

Każdego dnia myślę o Iwonie. Często chodzę na jej grób. Zanoszę nowe świece, świeże kwiaty. Najbardziej lubiła róże, więc kupuję róże, kremowe. Co roku, w dzień jej urodzin, zbieramy się tam całą studencką paczką od wspinaczek. Nie chcemy świętować dnia jej śmierci, tylko właśnie urodziny. To dzięki temu, że się urodziła, mogliśmy ją poznać. Mam nadzieję, że tam, gdzie dzisiaj jest, ma jeszcze trochę szczytów do zdobycia, że patrzy na nas i uśmiecha się jak to ona, promiennym uśmiechem zdobywcy. I że ciągnie nas za uszy, żebyśmy stawiali kolejny krok na wyboistej drodze pod górę, choć jej już nie ma z nami.

Czytaj także:
„3 lata temu w wypadku zginęła moja przyjaciółka. Ja żyję i to moja kara, bo prowadziłam ten cholerny samochód”
„Rodzinny wyjazd w góry zakończył się tragedią. Pochowałam własne dziecko. Najgorsze jednak przyszło później”
„Żyłam w przekonaniu, że przyjaciółka zginęła przeze mnie. Poczucie winy zniszczyło mi życie. Prawdę odkryłam 30 lat później”

Redakcja poleca

REKLAMA