„Remont domu, brak pracy, depresja i samotność dobijały mnie. Chciałam zniknąć z tego świata”

Kobieta w depresji fot. Adobe Stock, madrolly
W grudniu ubiegłego roku przyszło wezwanie z urzędu skarbowego do zapłacenia 20 tysięcy złotych podatku. Zrobiło mi się słabo. Przypłaciłam to atakiem histerii i wizytą u lekarza. Rozchorowałam się na amen.
/ 05.07.2021 08:54
Kobieta w depresji fot. Adobe Stock, madrolly

Powiedziała wprost: albo podejmę walkę, albo za kilka tygodni nie będzie mnie na tym świecie. Walczyć? Nie mam już sił…

Leżałam na łóżku w oczekiwaniu na następne zajęcia. Gdybym była w pokoju sama i patrzyła na beznadziejnie zadeszczone szyby, pewnie bym sobie coś zrobiła. Może łyknęłabym całą fiolkę proszków, może wyskoczyłabym przez okno albo po prostu tłukłabym głową o ścianę, aż do utraty przytomności. Na szczęście była Emi, czyli Emilia, koleżanka z pokoju, która niedługo kończy turnus i jest już jak skała: mocna, wie czego chce i nie zamierza ani się poddawać, ani ustępować.

Ja zamieszkałam tu dopiero kilka dni temu i było mi wszystko jedno, co się ze mną stanie. Dawno zabrakło mi sił na walkę ze wszystkimi o wszystko. Dlaczego właśnie na mnie to wszystko się zwalało, dlaczego inni jakoś sobie dawali z życiem radę, a ja się poddałam i zaprzestałam walki? Mój były facet zawsze mówił, że jeśli widzi, że ściana jest możliwa do przebicia, to będzie w nią tak długo walił pięścią, aż ustąpi. Ale jeśli z góry widać, że nie ma na to szans – to nawet nie próbuje nic zrobić, tylko odchodzi i zostawia problem nierozwiązany.

Ja uważałam, że nawet kropla, jeśli nieustannie będzie padać na skałę, to w końcu ją wydrąży. On wtedy zawsze pytał:

– Czy masz tyle czasu? Ile lat możesz walczyć z tym czy tamtym problemem? A życie ucieka. Odpuść!

Nie umiałam odpuścić. Więc on odpuścił sobie mnie.

A ja nadal wkurzałam się, pisałam skargi, odwołania od niesprawiedliwych decyzji, na krzywdy przyjaciółek, przegrywałam sprawy w sądzie, które logicznie rzecz biorąc, powinnam wygrać. Szarpałam swoje nerwy, nie spałam po nocach, gubiłam się w pracy, bo któraś ze spraw wciąż była niezałatwiona… Albo urząd lub lekarz wykiwał mnie po raz kolejny, zleceniodawca nie wypłacił mi należnej kasy, albo zbankrutował i zostałam na lodzie bez grosza przy duszy.

Dwadzieścia tysięcy? Skąd ja tyle wezmę?!

Mam 55 lat. I wymuszoną przez pracodawców działalność gospodarczą. Teraz nikomu niepotrzebną, bo w tej branży liczą się smarkate korpoludki. Kiedy raz zobaczyli wystawioną do rozmów „pięćdziesiątkę” w przechodzonych butach i niemodnym płaszczu, podziękowali mi za dalszą współpracę. Emerytura z takiej działalności w perspektywie – żadna. Perspektywy – zerowe. Sprzedałam większe mieszkanie – kupiłam mniejsze.

W grudniu ubiegłego roku przyszło wezwanie z urzędu skarbowego do zapłacenia 20 tysięcy złotych podatku. Zrobiło mi się słabo. Przypłaciłam to atakiem histerii i wizytą u lekarza. Rozchorowałam się na amen. Na trzy miesiące. Zamiast wypłaty otrzymywałam teraz z ZUS-u zasiłek. Poszłam do skarbowego wyjaśniać, o co chodzi.

Dowiedziałam się, że tenże państwowy urząd inaczej liczy lata niż każdy normalny człowiek. Mieszkanie wykupiłam w marcu 2008 roku, pięć lat temu. Sprzedałam, kiedy upłynęło pięć lat karencji – w marcu ubiegłego roku. Okazało się, że musi upłynąć pełne pięć lat kalendarzowych, czyli mogłam je sprzedać dopiero w grudniu ubiegłego roku.

– Skąd miałam o tym wiedzieć? – zapytałam urzędnika zupełnie załamana. – Za kilka miesięcy taki podatek?

– Dwadzieścia tysięcy. Możemy rozłożyć na raty – odpowiedział. Po opłaceniu podwójnego ZUS-u z tytułu pracy na pół etatu i prowadzenia działalności gospodarczej zostaje mi 1200 złotych na życie, na cały miesiąc. Żadnych ulg.

Korowody z dokumentami, wydeptane ścieżki u wszystkich bezdusznych świętych przyniosły w konsekwencji umorzenie długu o połowę i rozłożenie spłaty na trzy lata. Wcześniej jednak, nie uprzedzając mnie, zrobili zajęcie mojego zasiłku w ZUS i mojej karty kredytowej.

Potem powiedzieli, że przez pomyłkę za szybko zadziałali, przed ustaleniem rat. Zanim sprawa została odkręcona, przez dwa miesiące byłam bez środków do życia. Banki nie lubią takich klientów z zajęciami finansowymi – zabrali mi więc kartę kredytową, którą ratowałam się przed pierwszym. Kiedy okazało się, że nowo kupione małe mieszkanie jest zagrzybione i wymaga całkowitej wymiany podłóg i drapania ścian – wzięłam pierwsze prochy.

nni piją, ja nie lubię wódki. Niewiele daje – uspokaja na chwilę, a potem jest jeszcze gorzej. Więc połknęłam prozac, uzależniający, kiedy bierze się go dłuższy czas. Wzięłam kolejny kredyt na konto brata, żeby skończyć remont. Któregoś dnia, kiedy nie mogłam już patrzeć, jak robotnicy paprzą kolejną ścianę, zadzwoniłam do koleżanki i wpadłam do niej na kawę. Nawyżalałam się, ile wlazło, i trochę mi ulżyło. Kiedy usłyszała moją opowieść, zaproponowała, że pożyczy mi tysiąc złotych, oddam, gdy będę miała.

– To może potrwać – powiedziałam. – Mam wszędzie długi, nie wyjdę z tego.

– Nie szkodzi – zapewniła mnie. Wiedziałam, że to jałmużna, datek dla biednego, ale byłam jej wdzięczna za pomoc. Dzięki niej przez miesiąc nie musiałam zamartwiać się o wszystko. Zaczął mnie boleć ząb. Wytrzymałam tydzień. Potem musiałam pójść do dentysty. Leczenie kanałowe. Nie stać mnie. Kazałam wyrwać.

Przy następnym konieczna będzie proteza. Za co? To wszystko stało się w jednym tylko roku.

Wykończona byłam zupełnie

Znikąd wsparcia, żadnej pomocnej dłoni. Wszystko spadało na moją głowę. Nie wytrzymywałam. Zawiesiłam swoją firmę, która nie przynosiła zysku, bo nikt nie chciał wiązać się z agencją reklamową starej baby. Rozpaczliwie poszukiwałam pracy. Codziennie przeglądałam ogłoszenia w internecie. W mojej branży niczego dla mnie nie było: albo przekroczyłam wiek, albo nie znałam trzech języków, albo nie znałam się na reklamie zewnętrznej i poligrafii.

Zaczęły mnie dręczyć potworne lęki. Kiedy zaczęły się zawroty głowy – poszłam do lekarza. – To tylko przemęczenie. Nic pani nie będzie. Aspirynkę i magnez proszę kupić sobie w aptece, bez recepty. Poza tym, no wie pani, to już ten wiek, hormony nie pracują… Może kuracja hormonalna? Znam takie spa, gdzie odmłodzą panią o 20 lat. „Cholera, na żarcie czasem mi brak, a ten mi spa proponuje, palant!” – skomentowałam jego radę w myślach.

Wróciłam do domu, rzuciłam się na łóżko. Było późne popołudnie. Obudziłam się przerażona o 9 rano następnego dnia. Wypiłam dwie kawy, wzięłam kolejnego procha, którego z litości dała mi znajoma pielęgniarka, i siadłam do komputera: może przyszła jakaś oferta, odpowiedź na wysyłane wciąż CV? Nie przyszła. Byłam więc nadal w sytuacji pięćdziesięciolatki bez pracy, na prochach, z zawrotami głowy, o których lekarz mówi, że to przez hormony, i wysyła mnie na wizytę do neurologa za pół roku. Zaczęło się najgorsze – potworne lęki.

O wszystko: o dalsze życie, o dom, o chorobę, stratę pracy, bezdomność. Kuliłam się w sobie i biegłam do łóżka jak dziecko chować się pod kołdrę. Poszłam do prywatnego neurologa. Ten skierował mnie do psychiatry. To mnie powaliło zupełnie. „Rany boskie, jestem wariatką – myślałam. – Jestem wariatką!”.

Próbowałam sama uporać się z tymi problemami. Wychodziłam na balkon, oddychałam głęboko, robiłam jakąś gimnastykę. Na chwilę pomagało, potem biegłam pod kołdrę, żeby nic nie słyszeć ani nic nie widzieć… W końcu trafiłam do psychiatry w ośrodku. Na szczęście NFOZ, więc z ubezpieczenia.

Po powrocie kupiłam kilka butelek chianti

Pani doktor była miła, starała się mnie uspokoić, twierdząc, że to choroba jak każda inna, a nazywa się depresja. Coraz więcej osób zapada na nią w dzisiejszych czasach. Zwłaszcza te bardziej wrażliwe, które nie mogą sobie poradzić z własnymi problemami, a na dodatek starają się wziąć na swoje barki kłopoty całego świata.

– I proszę pamiętać: nie jest pani wariatką! Takie pojęcie w medycynie nie istnieje.

– Ale w życiu codziennym, owszem – odpowiedziałam. – Jak pani myśli, kto powie, że mam depresję? Za plecami sąsiedzi będę mówić: „To ta wariatka”…

– A skąd niby będą wiedzieć o pani kłopotach? To tajemnica lekarska, a nasze miasto nie jest znów takie małe. Jeśli pani sama nie powie, jak się dowiedzą? Trochę odetchnęłam. Przekonała mnie. Zapisała inne tabletki. Tyle że teraz spałam po nich całymi dniami i nie miałam siły nic zrobić: koło siebie, w domu, w sprawie pracy.

Byłam u kresu rozpaczy: po co ja się tak męczę? Co warte takie życie? W takim stanie poszłam do tej lekarki po raz drugi. Popatrzyła na mnie, zapytała o pracę (brak), o zasiłek, o męża (brak), o dzieci (brak), pokiwała głową:

– Samemu zawsze najgorzej. Też przez to przeszłam… No dobra – sanatorium: trzy miesiące w ośrodku leczenia depresji.

– Słucham? Nigdy w życiu!

– Istotnie, w przeciwnym razie nigdy w życiu może już pani nic nie zrobić, bo skończy pani ze sobą w przeciągu miesiąca. Taka jest druga opcja. Co pani na to?

W nocy wyłam w poduszkę. Ona chce mnie zapakować na trzy miesiące do wariatkowa! Co ja powiem znajomym? Jak ja się tam zaadaptuję? Jak sobie poradzę? Wiedziałam, że to moja ostatnia szansa, ale bałam się jak cholera. Dwa tygodnie przedtem powiedziałam wszystkim, że na trzy miesiące wyjeżdżam na robotę do Włoch.

Informowałam, że dzięki znajomym trafiła się praca dla grafika komputerowego, a ponieważ znałam odpowiedni program i robiłam to kiedyś, a na dodatek znałam język włoski – nie wzbudziło to niczyich podejrzeń. Wiedziałam jednak, że po zakończeniu kuracji, będę musiała kupić w delikatesach kilka butelek chianti i obdarować nimi znajomych jako prezentem ze słonecznej Italii.

To było do przeżycia. Reszta – wydawało się, że nie. Okazało się, że się myliłam. Tylko pierwsze dni były straszne. Te, kiedy wspierała mnie Emi. Potem było coraz lepiej, a po miesiącu – jak w sanatorium: odpoczynek, ale i masa spotkań, zajęć, treningów i omawiania w szerszym gronie własnych obaw, przyczyn depresji.

Grzebaliśmy sobie nawzajem w duszach i choć najpierw to bolało, później tworzyło głębokie, przyjacielskie więzi. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak wiele z naszych przeszłych, dawno przez świadomość zapomnianych wydarzeń, ma wpływ na nasze obecne poczynania. Trzeba się było do nich dogrzebać i się ich pozbyć. Tu nie było wariatów. Była fantastyczna grupa wrażliwych ludzi, którzy nie unieśli ciężaru swoich minionych doświadczeń.

Kiedy po trzech miesiącach wyszłam z ośrodka, byłam lekka jak piórko, w notesie miałam adresy kilkunastu nowych przyjaciół i po prostu chciało mi się żyć. Zostawiłam za sobą wszystkie problemy, jakby ich nigdy nie było, remont dokończyłam sama przy pomocy poznanego w ośrodku inżyniera, który akurat mieszka także w moim mieście, rzuciłam swoje zlecenia, z pewnością siebie odpowiedziałam na kilka ofert pracy.

Poszłam na spotkania i w jednej z firm ucieszyli się na widok kogoś z językiem włoskim. Wreszcie znowu żyję. Świat jest piękny! A chianti kupiłam w delikatesach, zerwałam akcyzę i rozdałam przyjaciołom. We Włoszech byłam w życiu kilka razy, więc na ich pytania, jak było, opowiedziałem im trochę nieświeżych wrażeń sprzed lat. Ale te trzy miesiące wróciły mi życie bardziej niż wszystkie moje podróże.

Czytaj także:
„Byłam pewna, że mój mąż ma romans. Ale nigdy bym się nie spodziewała, że nakryję go w łóżku z... moim bratem”
„Chcieliśmy wziąć ślub, ale nasze dzieci nas rozdzieliły. Nie wiem, gdzie jest teraz moja ukochana”
„Moja siostra popełniła samobójstwo. Skoczyła z 10. piętra razem z maleńkim synkiem, którego tuliła do piersi"

Redakcja poleca

REKLAMA