„Raz w życiu zostawiłam męża z dziećmi i ruszyłam do sanatorium. Pożałowałam tego, gdy dostałam wezwanie do szkoły”

zdenerwowana kobieta fot. Getty Images, Westend61
„Dzień przed moim powrotem wybuchła bomba. Telefon ze szkoły był krótki i rzeczowy. Mamy zjawić się oboje z mężem w sprawie naszego syna Mariusza. Siedziałam jak zamurowana, bo jeszcze się nie dowiedziałam, co takiego zrobił”.
/ 28.10.2023 07:15
zdenerwowana kobieta fot. Getty Images, Westend61

Kiedyś syn był mały i słaby, więc koledzy go gnębili. Piotr zapisał go więc na karate. Miało to swoje złe strony.

Nie chciałam ich zostawić

Dwa miesiące temu Łukasz, mój lekarz rodzinny, a jednocześnie przyjaciel, uparł się, że powinnam jechać do sanatorium.

– Zrozum, Aśka, twoja rwa kulszowa to nie są żarty – perswadował. – A seria zabiegów postawi cię na nogi na dłuższy czas.

Nie chciałam. Zostawienie męża samego z dziećmi to jakby proszenie się o katastrofę. Piotr jest nerwowy, a prawie pełnoletnie dzieci mają w nosie uwagi, pouczenia i zakazy, co powoduje u niego wrzenie. Lawirowanie między mężem a dziećmi jest najwyższym poziomem dyplomacji. Powiedziałam to zresztą Piotrowi, ale on ujął się honorem.

– Ja sobie nie poradzę? Uważasz, że jestem aż takim niedojdą?

– Nie mam wątpliwości, że z domem poradzisz sobie śpiewająco – odparłam spokojnie. – Tylko z dziećmi…

– No co? No co z dziećmi? Wyduś to wreszcie – obruszył się.

– Sam wiesz, trudno wam złapać kontakt.

– Ta, jasne. A tobie aż tak dobrze to wychodzi? – fuknął rozeźlony.

– Nie tak, jakbym chciała – przyznałam uczciwie – ale bardzo się staram. Pamiętam siebie z tamtych lat, to był dla mnie trudny okres, a nie miałam żadnego wsparcia u rodziców. Dlatego staram się, żeby moje dzieci nie czuły się aż tak samotne.

Piotr zamilkł.

– Ty zresztą też nie miałeś wsparcia – dodałam cicho.

Nie chciałam go dobijać informacją, że czasem przypomina swojego ojca kapitana, który był postrachem nie tylko swoich podwładnych. Piotr wyczytał to chyba w moich oczach, bo wyszedł do garażu. Kilka dni trwała napięta atmosfera, nawet dzieciaki to czuły i trochę przystopowały z żądaniami wolności. Piotr milczał, odzywał się, gdy absolutnie musiał, wracał później z pracy. Już się bałam, co to może oznaczać, aż w końcu przerwał ciszę.

Wiedziałam, że nie będzie łatwo

– Muszę ci coś powiedzieć, Marysiu. A właściwie to chcę – poprawił się.
Dusza we mnie jęknęła, lecz postanowiłam wziąć na klatę cokolwiek by to było. Tymczasem mój mąż mnie zaskoczył:

– Zacząłem terapię. Wiem, co myślisz: że jestem podobny do ojca. Sam to czułem, ale nie dopuszczałem tej myśli do siebie. Po tym wszystkim, co przeżyłem w dzieciństwie, niemożliwe, żebym robił to samo co on. Ale tak jest. Tresuję, zamiast wychowywać. Dlatego postanowiłem szukać pomocy.

Milczałam, bo pierwszy raz w życiu nie wiedziałam, co powiedzieć.

– I potrzebuję do tego dzieci – kontynuował Piotr. – Terapeuta mówi, że muszę z nimi pracować, żeby były jakieś efekty. Więc potrzebuję też twojej pomocy, żebyś ich przekonała…

– Piotruś, myślę, że dzieci nie trzeba będzie przekonywać. Po prostu im powiedz, daj szansę zdecydować.

– A jeśli… – nie dokończył, ale wiedziałam, co ma na myśli.

– Nie odrzucą cię, nie bój się – przytuliłam się do niego. – Sam zobaczysz. Oni też chcą mieć ojca, potrzebują cię.

Parę dni minęło, zanim Piotrek zdecydował się na rozmowę z dzieciakami.

– Ale po co? – taka była pierwsza reakcja.

– Bo, jak wiecie, kocham mamę. Mama musi jechać na rehabilitację do sanatorium. A nie chce jechać, bo się boi, że bez niej się pozabijamy. To tak w skrócie.

– Ale dlaczego? – dociekał Mariusz. – Potrzebujemy terapii? Nie możemy się dogadać tak po prostu?

– A możemy? – spytał Piotr. – Przypomnij sobie wszystkie nasze awantury.

– A bo ty się o wszystko czepiasz i na nic nam nie pozwalasz. Wszystko musi być tak, jak ty chcesz. My nie możemy mieć własnego zdania, bo zaraz grozisz, że nam tygodniówki zabierzesz.

– Ja nie mogę mieć krótkich włosów – włączyła się Kasia – a Mariusz długich. Tatuaż? Możemy zapomnieć, choć jesteśmy prawie pełnoletni! Chyba byś się zapluł na amen, jakbyśmy się sprzeciwili.

– Nie mówiąc o tym, że w weekendy musimy wracać do domu o dwudziestej pierwszej. Nikt z naszych znajomych tak wcześnie nie wraca – dodał Mariusz.

– Musztrujesz nas jak w wojsku… – burknęła Kasia i nagle złapała się za usta.

Kasia i Mariusz dobrze pamiętali dziadka, który nigdy ich nie przytulił, za to zawsze krytykował, pouczał i popędzał… Zapadła cisza, którą w końcu przerwał Piotr.

– Sami widzicie – uśmiechnął się smutno. – Mam poważną robotę do zrobienia, ale potrzebuję waszej pomocy.

Kolejne tygodnie nie były łatwe, jednak widziałam efekty. Cała trójka starała się zachowywać wobec siebie poprawnie, co nie znaczy, że było idealnie, jednak zdecydowanie lepiej. Okazało się nawet, że gdy dzieci i mąż rozmawiają ze sobą spokojnie i wzajemnie się słuchają, to są w stanie znaleźć wspólne zainteresowania. Dzięki temu w domu zrobiło się milej, a my wszyscy spędzaliśmy więcej czasu wspólnie. I w takim momencie zadzwonił Łukasz.

– Szykuj się – oznajmił krótko. – W przyszłym tygodniu jedziesz do sanatorium.

– Ale jak to? Przecież na miejsce się czeka, a ja dopiero od miesiąca… Poza tym zaraz Boże Narodzenie, muszę zacząć planować, zakupy, sam rozumiesz…

– Nie, nie rozumiem. Święta nie zając, nie uciekną. Masz męża i dzieci, oni mogą się tym zająć. Miejsce się zwolniło, a że dyrektorem jest mój przyjaciel, nie przyjmuję żadnych wymówek.

W końcu zostawiłam ich samych

Bałam się, wydawało mi się, że to za wcześnie. Piotr ściągnął walizkę z pawlacza.

– Co ma być, to będzie – stwierdził.

– Mama, najwyżej już nie zostawisz nas samych nigdy więcej. To znaczy, dopóki nie będziemy pełnoletni – uzupełnił Mariusz.

Z duszą na ramieniu wyjechałam. Dzwoniłam do Piotra codziennie, opowiadałam o swoich zabiegach, nowych znajomościach, życiu towarzyskim, które tu było naprawdę bujne. Śmialiśmy się oboje z historyjek, które opowiadałam, ale w końcu padało sakramentalne pytanie: jak dzieci? Odpowiedź brzmiała z reguły: dajemy radę. Oczywiście prosiłam o więcej informacji, ale dowiadywałam się tylko tyle, że nie kłócą się za wiele i że wszyscy wypełniają swoje obowiązki bez szemrania.

– Marysiu – powtarzał mi mąż – martw się sobą, nie nami.

No to w końcu przestałam się martwić aż tak. Wyglądało na to, że w końcu się dogadali. Do dzieci też dzwoniłam i żadne z nich nie błagało o mój wcześniejszy powrót, co oznaczało, że naprawdę nie jest im źle. Skupiłam się na sobie, co w sumie sprawiło mi przyjemność. Ale dzień przed moim powrotem wybuchła bomba.

Telefon ze szkoły był krótki i rzeczowy. Mamy zjawić się oboje z mężem w sprawie naszego syna Mariusza. Z tego powodu wybrałam nocny pociąg – chciałam być jak najwcześniej. Piotrek czekał na mnie na dworcu i od razu pojechaliśmy do szkoły.

– To karygodne! – grzmiał dyrektor. – Żeby uczeń klasy maturalnej tak się zachował!? To niedopuszczalne! Zawieszam cię w prawach ucznia!

Siedziałam jak zamurowana, bo jeszcze się nie dowiedziałam, co takiego zrobił Mariusz. Jego wychowawczyni też chyba o tym pomyślała, bo wtrąciła się cichutko:

– Panie dyrektorze, ale…

– Proszę go nie bronić, pani Izo! – dyrektor był purpurowy na twarzy. – Nie pozwalam na bijatyki bez względu na powód. Nawet najlepszym uczniom!

Spojrzałam na syna. Miał głowę podniesioną do góry, co oznaczało, że sytuacja przedstawia się inaczej. Znam go, wiem, jak reaguje, gdy jest winny.

– Panie dyrektorze – zaczęłam stanowczym, acz nie napastliwym tonem – pan mnie zna i wie, że zawsze staram się być obiektywna, jeśli chodzi o moje dzieci. Można mnie przekonać solidnymi argumentami. Rozumiem, że mój syn kogoś pobił. Dlaczego nie ma tu tej osoby?

– Musi pani utrudniać oczywiście – dyrektor sapnął ze zdenerwowania. – Rzecz w tym, że to nie była jedna osoba, a pięć.

Chcieli utrzymać to w tajemnicy

Zaniemówiłam na moment, potem ogarnęła mnie złość.

– Chce mi pan powiedzieć, że mój syn został zaatakowany przez pięciu chuliganów, ale to on jest oskarżony?!

Bo to oni są poszkodowani – sapnął ponownie. – Poobijane żebra, jeden złamany nos, dwa wybite zęby. Krwiaków i siniaków bez liku. Mało pani?

– Oczywiście, że mało! Pięciu na jednego?! Mogę się tylko cieszyć, że mój syn sobie poradził i nie muszę szykować pogrzebu! – wystrzeliłam petardą rozwścieczona do granic. – Ale w takim razie zgłaszam wybryk chuligański na policji i zatrudniam detektywa, który dojdzie, co tu się wydarzyło, jeśli pan nie potrafi albo nie chce! – to mówiąc, wstałam z krzesła.

Dyrektor też się zerwał.

– Ależ proszę się tak nie gorączkować! – zawołał. – Przecież wszystko można załatwić, uzgodnić. Pani Izo… – spojrzał groźnie na wychowawczynię – proszę na jutro ściągnąć tych chłopców i ich rodziców.

– Na jutro? – spytałam. – Przecież jutro szkoła nie pracuje. Naprawdę poświęci pan swój dzień wolny? – zakpiłam lekko.

Poczerwieniał ze złości.

– Dziś już za późno na zebrania.

– Czyli że miałam rację: to my musimy się zająć sprawą – dodałam z krzywym uśmiechem. Dyrektor już nas nie zatrzymywał.

Nastrój w domu nie był najlepszy, chyba dlatego, że Mariusz w ogóle nie chciał powiedzieć, co zaszło.

– Niech mnie wywalą, pójdę do roboty, a maturę zrobię wieczorowo – powtarzał jak mantrę. – A im się należało. I nie ma o czym gadać.

Wypytywałam Kasię, oboje chodzili do tej samej szkoły.

– Sorry, ale nikt nic nie mówi – też była zdenerwowana – a w każdym razie nie mnie. Ale to musiało być coś naprawdę wielkiego, bo przecież Mariusz nigdy nie odpowiadał na zaczepki i prowokacje.

Fakt. Mój syn jako dzieciak miał problem. Piegowaty rudzielec z odstającymi uszami, do tego mały jak na swój wiek. Wyśmiewali go, doprowadzali do łez, a ja nie wiedziałam, jak mu pomóc. Wtedy Piotr zabrał naszego syna na zajęcia karate. Spodobało mu się, zaczął trenować i doszedł do czarnego pasa. Miał fantastycznego trenera, który wbił mu do głowy, że nie po to trenuje, żeby bić ludzi, tylko po to, żeby zyskać spokój, dzięki któremu nie będzie musiał ich bić.

Z czasem koledzy z klasy przestali Mariuszowi dokuczać, a nawet nabrali szacunku, gdy im pokazał, jak rozbija deskę na pół. W liceum podczas zajęć sportowych robił pokazy, więc wszyscy wiedzieli, że lepiej go nie zaczepiać, bo może zrobić krzywdę. Poza tym Mariusz naprawdę był lubiany. Choć najlepszy uczeń w szkole, czyli kujon, został wybrany na przewodniczącego samorządu szkolnego i pomagał, komu się tylko dało. A tu nagle taka sytuacja. Co się stało?

Sprawa nagle się wyjaśniła

Pół nocy przesiedziałam w internecie, w końcu znalazłam numer telefonu firmy detektywistycznej. Po śniadaniu Mariusz poszedł do swojego pokoju, Kasia z Piotrem pojechali po zakupy, a ja biłam się z myślami: dzwonić do detektywa czy nie. Nagły dzwonek wyrwał mnie z zamyślenia. Gdy otworzyłam drzwi, zdębiałam. Pięciu chłopców, których znałam, bo bywali u nas w domu. Każdy z nich w jakimś bandażu albo z plastrem.

– To wy?!

Moje zdumienie było tak wielkie, że chyba pogłębiło ich konsternację.
Jeden z nich wystąpił do przodu.

– Tak, to my – powiedział odważnie, Paweł chyba, ale głos mu drżał. – Chcemy pogadać z Mariuszem i z panią. I z pani mężem też – dodał cicho.

Nic już z tego nie rozumiałam. Wpuściłam ich do domu. W tym samym czasie zjawili się Piotrek z Kasią, a z pokoju wyłonił się Mariusz. Zgromadziłam wszystkich w salonie i kazałam samozwańczemu rzecznikowi gości zeznawać.

– To było głupi wypadek, a wszystko dlatego, że byliśmy źli na Mariusza – chłopak patrzył na mnie błagalnie. – Z powodu ekscesów na ostatniej studniówce, dyrektor zabronił przyprowadzać kogokolwiek z zewnątrz, że niby mamy się bawić we własnym gronie. Co gorsza, większość pozapraszała już swoje przyległości i jak im teraz powiedzieć, że nic z tego? Więc prosiliśmy Mariusza, żeby coś wymyślił. Tak było, prawda?

Zerknął na mojego syna, ale ten milczał.

– Powiedział, że już rozmawiał i dyro jest nieugięty. Ale my wiemy, że Mariusz potrafi wszystko załatwić, jak naprawdę chce. Widać nie chciał, więc się wściekłem… – schylił głowę – i powiedziałem, że jak sprawy nie załatwi, to my w całej szkole rozgadamy, że… eee… jego ojciec jest czubkiem.

– Dlaczego czubkiem? – spytałam autentycznie zaciekawiona i trochę rozbawiona.

Spojrzałam na Piotra: też nieźle się bawił.

– Bo chodzi na psychoterapię – wyjaśnił cicho drugi z chłopaków. – Widziałem, jak wchodził do gabinetu terapeuty.

– I co? Wtedy Mariusz was pobił?

– Nie. To w tym wszystkim najgłupsze – Paweł znów przejął pałeczkę. – Zrobiłem krok do przodu, chciałem klepnąć go w ramię i prosić, żeby to przemyślał, ale potknąłem się i poleciałem na niego, a ci idioci – wskazał głową na resztę kolegów – pomyśleli, że chcę go zaatakować i ruszyli mi z pomocą. No i skończyło się rzeźnią. Szacun, stary – spojrzał na Mariusza z uznaniem. – Tak pobić, żeby nie zabić, a nawet poważnie nie uszkodzić, to trzeba być mistrzem.

– Tak było, synu? – spytałam Mariusza.

Tylko kiwnął głową i wyszedł z salonu.

– No cóż… – westchnęłam – dziękuję za spowiedź, panowie. Mam nadzieję, że wiecie, co z tym zrobić.

Spuścili głowy jeszcze niżej.

– Tak, psze pani – zaszemrali.

– Zaraz po weekendzie pójdziemy do dyrektora i powiemy, jak było – obiecał Dawid.

I tak było, ostatecznie Mariusz nie został zawieszony. A nam ta sytuacja pomogła… Tamtego dnia podczas kolacji Piotrek zaproponował, że  zakończy swoją terapię. Odpowiedź Mariusza była stanowcza.

– Nic z tego, tato. Sam widzisz, że ja też jej potrzebuję.

Nadal chodzą na nią dalej. I dobrze. Jednak zęby wybite i nos złamany… Ewidentnie geny dziadka działają dalej.

Czytaj także:
„Teściowa mnie prześladowała i nie dawała spokoju. Z buciorami właziła w moje życie, podobno po to, by mi pomóc”
„Myślałam, że wszystkich uda mi się okłamać. Gdy mój wstydliwy sekret wyszedł na jaw, mąż mnie zostawił, a pomogli obcy”
„Mąż miał więcej kochanek niż las kasztanów. Pomyśleć, że dla takiego zdrajcy porzuciłam prawdziwą miłość”

Redakcja poleca

REKLAMA