Chyba oboje z mężem mieliśmy gorszy dzień. Nie lubiłam przy Krzyśku płakać, więc po kłótni zerwałam się z fotela, narzuciłam kurtkę i wybiegłam z domu. Skierowałam się w stronę kościoła, skąd kamienista ścieżka wiodła w stronę lasu, i dalej na stary cmentarz ewangelicki. Często go odwiedzałam. Z daleka wyglądał jak zapomniany ogród. Dopiero gdy się weszło się w głąb, między pędy bluszczu i krzewy dzikiej róży, ukazywały się krzyże z niemieckimi napisami i nadtłuczone kamienne nagrobki. To miejsce miało klimat. No i działało uspokajająco lepiej niż tabletki.
Chciałam zebrać myśli
Minęłam kościół. Wokół panowała cisza. Nie chciałam jej mącić, starając się iść bezszelestnie. Okolicę oświetlało jedynie światło księżyca stłumione przez korony drzew. Zawsze nosiłam w kieszeni kurtki niewielką latarkę, ale tego wieczoru postanowiłam jej nie włączać, na wypadek, gdyby kościelny robił akurat obchód plebanii. Nie chciałam z nikim rozmawiać, tłumaczyć się, co tu robię o tej porze.
Po kilku krokach bezwiednie podskoczyłam, usłyszawszy pohukiwanie sowy. Mimo że znałam okolicę jak własną kieszeń, zaczęłam iść ostrożniej. Blade światło księżyca zmieniało perspektywę. Moje uszy wyłapywały nawet najmniejszy dźwięk. Tutaj cisza wcale nie była taka głucha. Tu coś szeleściło. Tam coś skrzypiało. W krzakach cykało, na drzewie kląskał jakiś ptak.
Działo się tu coś dziwnego
Nagle w tę cichą leśną kakofonię wdarło się przeciągłe wycie. Wilk? Pies? Nie wiadomo, co gorsze. Wilk może odpuści, ucieknie, a psy…? Oglądałam wiadomości. Wygłodniałe, rozdrażnione, potrafiły zaatakować matkę z dzieckiem w biały dzień w środku wsi. To co zrobią samotnej kobiecie włóczącej się po lesie w nocy? Znowu rozległo się wycie. Może w odzewie na to poprzednie?
Obróciłam się i mało nie krzyknęłam, gdy coś złapało mnie za rękaw kurtki. Serce waliło mi jak młotem. Uff, to była tylko wystająca gałązka dzikiej róży, której kolce wczepiły się w materiał. Czyli dotarłam do cmentarzyka. Uwolniłam rękaw, przy okazji kłując się w mały palec.
„Boże, ten samotny wieczorny spacer był jednak idiotycznym pomysłem” – pomyślałam.
Postanowiłam zawrócić. I już mniejsza z tym, kto mnie zobaczy – sięgnęłam do kieszeni po latarkę, chcąc oświetlić sobie drogę. Tego brakowało, bym potknęła się o jakiś korzeń i skręciła nogę. Dokładnie w tym samym momencie usłyszałam dobiegający spomiędzy drzew dziwny dźwięk. Dziwny, bo nie pasował ani do lasu, ani do zabytkowego, schowanego pośród chaszczów cmentarzyka. Znieruchomiałam z ręką w kieszeni, zaciskając palce na obudowie latarki. Niewielka, ale zawsze jakaś broń. Tylko przeciwko komu albo czemu?
To byli złodzieje
Dźwięk się powtórzył. I znowu, i jeszcze raz. Potem – cała seria głuchych odgłosów mocnych uderzeń, jakby ktoś walił ciężkim narzędziem w coś twardego. „Siekierą… w pień drzewa? Drwale w nocy? Złodzieje drewna? Ale… na cmentarzu?
Niemal czułam, jak uderzenia w płytę nagrobną wprawiają moje ciało w drżenie. Może powinnam uciec, ale byłam jak sparaliżowana. Bałam się ruszyć z miejsca, by jakimś trzaskiem nie zdradzić swojej obecności. Już widziałam, jak ląduję w rozkopanym grobie, wrzucona tam przez bezwzględnych rabusiów. Wytężałam wzrok, starając się coś dostrzec w mroku, i zdało mi się, że widzę dwa majaczące wśród drzew cienie, jakieś kilkanaście metrów ode mnie.
– Poświeć mi – usłyszałam nagle wyraźne słowa.
Miałam wrażenie, że rozbrzmiały tuż koło mojego ucha. Złodzieje nawet nie starali się być cicho. Moje ciało, jakby obdarzone własnym rozumem i instynktem, zadziałało bez udziału sparaliżowanej woli i przypadło do ziemi. Rozbłysła latarka. Potężna. Zapalił ją jeden z rabusiów, najwyraźniej nie przejmując się tym, że tak silny snop światła zostanie przez kogoś dostrzeżony. Ich granicząca z głupotą zuchwałość kazała mi się bać jeszcze bardziej. Ci ludzie nie mieli skrupułów.
Złodziej z reflektorem mruknął pod nosem coś, czego nie zrozumiałam. Krótko ostrzyżony mężczyzna w czerwonym dresie prezentował się w blasku reflektora złowieszczo i groźnie. Wspierał się na kilofie, patrząc pod nogi. Naraz klęknął i zanurzył się w ziemi niemal do połowy.
Bardzo się bałam
Gdy nagle usłyszałam trzask za plecami, wstrzymałam oddech. Bałam się choćby drgnąć. Oni też usłyszeli... Mężczyzna w dresie zerwał się na równe nogi.
– Słyszałeś to? – spytał kumpla.
– Co? – burknął drugi z mężczyzn.
– No nie wiem. Jakiś trzask z tamtej strony.
Facet z latarką poświecił w moim kierunku. Serce łomotało mi tak głośno, że bałam się, iż tamci dwaj je usłyszą. Modliłam się, by rozwijające liście drzewa, za którym kucałam, zdołały mnie osłonić. A jeśli nie? Zamknęłam oczy, czekając na najgorsze.
– Okej, niczego nie widzę. Dalej, pakujemy. Przytrzymaj worek.
Brzęknęły jakieś metalowe przedmioty, a ja znowu zaczęłam oddychać. Potem dresiarz zarzucił worek na plecy i ruszył w stronę ścieżki. Światło latarki wydobyło z ciemności kształt zaparkowanego między drzewami auta. Złodzieje załadowali worek do bagażnika, wsiedli do samochodu i odjechali. Na szczęście, nie kierowali się w stronę naszej wsi
Myślałam, że to już koniec historii
Odważyłam się wstać dopiero, gdy ucichł warkot silnika. Przemknęło mi przez głowę, żeby sprawdzić, jakich zniszczeń dokonali. Byłam ciekawa, ale... tylko przez chwilę. Bo co będzie… jeżeli wrócą?!
Do domu dobiegłam w mgnieniu oka. Zapomniałam o złości na męża. Rzuciłam mu się w objęcia i nieco nieskładnie opowiedziałam o tym, czego byłam świadkiem. Uznał, że jutro koniecznie musimy iść na policję i złożyć zawiadomienie o przestępstwie.
Tej nocy śniły mi się koszmary. Młodzi mężczyźni z kilofami włamywali się do mojego domu. Następnego dnia z samego rana odwiedziłam moją sąsiadkę Agnieszkę. Wszystko jej opowiedziałam. Była wyraźnie wstrząśnięta.
– Boże, a Wiktor właśnie wczoraj pokazywał swojemu koledze różne ciekawe miejsca w okolicy. Gdyby poszli na cmentarz, też mogliby się natknąć na tych bandytów! Boże, Boże… Słyszałeś, skarbie – zwróciła się do syna, który właśnie wszedł do kuchni – jaką straszną historię przeżyła wczoraj pani Joasia? Na tym starym cmentarzyku ktoś okradał groby!
– Tak…? – Wiktor zmierzył mnie wzrokiem. – A widziała pani kto?
Nim zdążyłam odpowiedzieć, w progu kuchni stanął drugi młody mężczyzna. Natychmiast go rozpoznałam, choć w świetle dnia nie wydawał się tak groźny. Niemniej to był on: dresiarz z kilofem. A ten drugi, mrukliwy, który trzymał latarkę, to musiał być Wiktor. Bo kto inny? No i co teraz? Mam donieść na syna sąsiadki? Byłam wystraszona jeszcze bardziej niż na cmentarzu.
Czytaj także: „Od lat uczę dzieci, ale takiego talentu nigdy nie widziałem. Chora rywalizacja rodziców mogła doprowadzić do tragedii”
„Krysia nie miała pojęcia, co wyczynia mąż pod jej nosem z moją siostrą. Gryzło mnie sumienie, ale tylko stałam i patrzyłam”
„Rodzice mają mnie za niedojdę. Myśleli, że studiuję, a ja pracowałam w supermarkecie. Nawet z takiej pracy mnie wylali”