„Przyjechałam ze Stanów, żeby zaopiekować się babcią. Zamiast zająć się staruszką, urządziłam polowanie na męża”

zawstydzona dziewczyna fot. Adobe Stock, sanneberg
„Nudziłam się. Rano budziło mnie pianie kogutów i ciężkie kroki krów gnanych na pastwisko – uroki wsi. Byłam przyzwyczajona do innej scenerii… Pewnego popołudnia siedziałam na podwórku, bezmyślnie gapiąc się w przestrzeń, gdy nagle usłyszałam rumor dochodzący z szopy. Po chwili zza winkla wyłonił się chłopczyk w krótkich spodenkach.”
/ 05.05.2023 22:30
zawstydzona dziewczyna fot. Adobe Stock, sanneberg

Gdy miałam trzy lata, rodzice zdecydowali się na wyjazd do Ameryki. Na Podhalu to częste zjawisko, wielu górali wyjeżdża za chlebem. Tacie żal było opuszczać góry, lecz wierzył, że za oceanem czeka go lepsze życie. W Polsce została jego mama, czyli moja babcia, i ciotki ze strony mamy.

Rodzice ciężko pracowali, żeby mojej młodszej siostrze i mnie zapewnić szczęśliwe dzieciństwo. Często opowiadali nam o Polsce – musiałyśmy chodzić do polskiej szkoły, w domu mówiłyśmy tylko po polsku. Dziewiętnaście lat później przyszła wiadomość z Polski, że babcia jest chora i leży w szpitalu.

Był czerwiec, rodzice nie mogli nawet marzyć o urlopie

Ja za to miałam właśnie przerwę w zajęciach na studiach, zostałam więc oddelegowana do Polski. Babci nawet nie pamiętałam, znałam ją tylko ze zdjęć i krótkich rozmów przez telefon. Z lotniska odebrał mnie daleki kuzyn Rafał. Pojechaliśmy prosto do szpitala, gdzie – o cudzie! – okazało się, że z babcią lepiej.

Kiedy mnie zobaczyła, łzom radości nie było końca. Mnie też bardzo wzruszyła ta wizyta. Zamieszkałam w domu, w którym wychował się mój tata, niedaleko Zakopanego. Muszę przyznać, że widoki były piękne, ale poza wyjazdami do szpitala i odwiedzinami sąsiadów oraz różnych ciotek i pociotków, którzy przyszli zobaczyć „tę Amerykankę”, nie miałam co robić. Nudziłam się.

Rano budziło mnie pianie kogutów i ciężkie kroki krów gnanych na pastwisko – uroki wsi. Byłam przyzwyczajona do innej scenerii… Pewnego popołudnia siedziałam na podwórku, bezmyślnie gapiąc się w przestrzeń, gdy nagle usłyszałam rumor dochodzący z szopy.

Po chwili zza winkla wyłonił się chłopczyk w krótkich spodenkach, na oko pięcioletni. A potem drugi, dokładnie taki sam. Przez moment pomyślałam, że mam zwidy. Jednak nie. Dzieci okazały się jak najbardziej realnymi bliźniakami.

Niezmieszani moją obecnością chłopcy wyjaśnili mi, że muszą na jakiś czas zamieszkać w szopie cioci Jasi (czyli mojej babci), bo inaczej zostaną uduszeni. Nie wyglądali na ofiary przemocy domowej, lecz na wszelki wypadek postanowiłam zbadać sprawę.

Okazało się, że Andrzejek i Łukaszek niechcący połamali malwy pod oknem swojej babci i boją się, że kiedy ona to zobaczy, to ich zabije. Rozbawiona zaproponowałam, że odprowadzę chłopców do domu i postaram się przekonać babcię, żeby darowała im życie.

Trafiłam przed drzwi wielkiego domu

Otworzyła mi czerwona ze złości starsza pani, która gdy tylko zobaczyła chłopców, zaczęła na nich wrzeszczeć i obiecywać im, że zaraz weźmie pasa i… Wtedy, no cóż… ja też się przestraszyłam i zaczęłam krzyczeć, że wezwę policję i zobaczymy, kto będzie żałował.

Wtedy na podwórku pojawił się najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziałam. W dodatku bił od niego dziwny spokój, który momentalnie udzielił się i mnie, i krzyczącej kobiecie, i dzieciakom.

– Tato, tato! – wrzasnęli chłopcy.

Kiedy wyjaśniłam, w jakiej sprawie przyszłam, zostałam zaproszona na herbatę… Dom tej interesującej gromadki całkowicie mnie zaskoczył – nie zdziwiłabym się, gdyby nagle z kąta wyskoczyła małpa albo przefrunęła mi nad głową papuga. Istna dżungla! Rośliny, głównie egzotyczne, były na podłodze, na ścianach, na parapetach. Wszędzie!

Po powrocie do domu zapytałam o tych ludzi babcię, którą wypisano już ze szpitala. Dowiedziałam się, że chłopcy są półsierotami, a Staszek, ich ojciec, wdowcem. Owszem, jest niezwykle przystojny i niejedna miałaby na niego chrapkę, jest to jednak mężczyzna z przeszłością i problemami. Po pierwsze, ma dwoje dzieci, a po drugie – upiorną matkę.

Dziś mogę śmiało powiedzieć, że właśnie po tej rozmowie ja się zdecydowałam. Naprawdę. Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że to mężczyzna dla mnie.

Pozostało jedynie go zdobyć. Tylko jak?

Na szczęście cała wieś chciała odwiedzić rekonwalescentkę… Ledwo energiczna babcia pokazała się na podwórku, sąsiedzi zaczęli jeden przez drugiego ściągać w odwiedziny. Przybyły również bliźniaki ze swoją wojowniczą babką, która od razu mnie ofuknęła za to, że całymi dniami przesiaduję na podwórku, zamiast pochodzić sobie po górach. Jej syn, gdyby mógł, chodziłby codziennie! Ostatnio chciał nawet zabrać chłopców, ale oni są jeszcze zbyt mali.

Może więc zamiast się obijać, wzięłabym ich nad rzekę! Czy na takie dictum mogłam jakkolwiek się sprzeciwić? Opłaciło się. Następnego dnia Staszek w rewanżu za opiekę nad dziećmi zabrał mnie na wędrówkę po górach. Już po godzinie nie czułam nóg, byłam zmęczona i obolała, ale szczęśliwa. Lepszej okazji do nawiązania bliższej znajomości z przystojnym wdowcem nie mogłabym sobie wymarzyć…

I tak sobie do tej pory chodzimy na wycieczki. Chyba nawet polubiłam te góry ukochane przez mojego męża, choć dla mnie równie pięknie wyglądają z dołu.

Chłopcy są wspaniali, a co do teściowej – da się z nią wytrzymać. Jej uznanie zdobyłam chyba tym, że mam rękę do kwiatów. Umiem rozsadzać orchidee, jej to się nigdy nie udaje.

Czytaj także:
„Nasza miłość zrodziła się z cudzej tragedii. Ktoś musiał zginąć, bym to ja mógł przeżyć i poznać przyszłą żonę”
„Urządziłam polowanie na męża i przystojny kochanek złapał mój haczyk. Przekonał się, że zakazany owoc smakuje najlepiej”
„Grażyna przypadkiem dowiedziała się, jak zarabiam na życie. Myślałem, że mnie rzuci, ale ona postawiła mi ultimatum”
 

Redakcja poleca

REKLAMA