Chyba każdy z nas zna przygody przystojnego szpiega, który w imieniu Jej Królewskiej Mości ma prawo zabijać złych i ratować świat przed zagładą. Przedstawia się: „Bond. James Bond”. Mężczyźni go podziwiają, kobiety się w nim kochają. Ja zaś zawsze marzyłam o tym, że sama zostanę Bondem w spódnicy.
Oczywiście nigdy nie traktowałam tych marzeń na serio. Nie interesowałam się sprawami bezpieczeństwa narodowego, nie próbowałam się dostać do służb specjalnych, nie miałam nawet styczności z ludźmi, którzy by te służby interesowali. Do czasu…
Mam 32 lat i jestem tłumaczką symultaniczną. Od dziecka miałam dryg do języków obcych i bardzo wcześnie zaczęłam się ich uczyć. Dziś znam perfekcyjnie trzy, a pozostałe dwa w stopniu zaawansowanym. Ponieważ mimo młodego wieku miałam już spore doświadczenie zawodowe, dwa lata temu zaproponowano mi pracę
w agencji, która wypożycza tłumaczy do obsługi ważnych konferencji naukowych, politycznych czy ekonomicznych.
Ja akurat specjalizuję się w naukach technicznych, dlatego zostałam oddelegowana do pracy przy międzynarodowym sympozjum naukowym dotyczącym zastosowania najnowszych technologii, w tym grafenu, o którym swego czasu mówiło się, że będzie polskim hitem eksportowym.
Miałam opiekować się grupą Brytyjczyków, którzy przyjechali do nas z Oksfordu. Pięciu profesorów – czterech starszych panów, będących ucieleśnieniem stereotypu napuszonego, sztywnego Angola, i piąty, niewiele starszy ode mnie, który od razu wpadł mi w oko. Ted był przeciwieństwem swoich kolegów – skromny, towarzyski, ciekawy świata, uprzejmy, no w ogóle dżentelmen w każdym calu. I w dodatku całkiem przystojny, taki trochę w typie młodego Colina Firtha. Już po dwóch dniach na sam jego widok serce biło mi szybciej.
Ta sytuacja była dla mnie całkiem nowa
Nie da się bowiem dobrze poznać trzech języków obcych, i to w ich najtrudniejszym, naukowym żargonie, jeśli nie poświęca się na naukę i pracę, czytanie podręczników, słowników, literatury itp. całego swego czasu. Niestety, praca tłumacza wymaga poświęceń. Stąd w wieku 33 lat wciąż byłam panną, w dodatku samotną.
Dopiero Ted uświadomił mi, że jestem kobietą i że pragnę czegoś więcej. Niby nic prostszego – skoro wreszcie spotkałam faceta, który obudził moje serce, to już połowa sukcesu. Teraz wystarczy zrobić to, co podobno od wieków robią kobiety, czyli sprawić, żeby on zechciał mnie poderwać.
Czytałam o tym. Rzucam chusteczkę, mężczyzna ją podnosi, podaje, patrzę mu zalotnie, porozumiewawczo w oczy – i jest ugotowany. Albo robię to w bardziej nowoczesny sposób, wykorzystując magnetyczną mowę ciała. Na przykład odbicie. On unosi rękę, ja unoszę rękę. On siada, ja siadam… Słyszałam, że to skuteczne.
Jest też metoda sugestii. Siedzimy przy stole, a ja powoli, zmysłowo przesuwam palcami po nóżce kieliszka – w górę i w dół, w górę i… Podobno działa za każdym razem. Jednak ja nie mogłam użyć żadnego sposobu. To byłoby nieuczciwe. Dlaczego? Bo przed konferencją przyszło do mnie dwóch smutnych panów i zaproponowało wcielenie się w rolę… Bonda w spódnicy. Naturalnie, pracownik ABW nie użył słowa „Bond”. Powiedział tylko:
– Za parę dni w Warszawie odbędzie się konferencja naukowa. Wiemy, że została pani przydzielona do grupy naukowców z Oksfordu. Mamy więc pewną prośbę…
– Mam szpiegować? Są niebezpieczni? – wyrwało mi się, a w mojej głowie natychmiast pojawiły się obrazy szalonych pościgów, nocnego zakradania się do pokojów hotelowych i otwierania sejfów.
Jednocześnie poczułam lęk – nie byłam do tego ani stworzona, ani przygotowana!
– Żadnego szpiegowania – uśmiechnął się pan. – Chcemy tylko, żeby zaprzyjaźniła się pani z naszymi naukowcami.
– Jak bardzo? – zmarszczyłam brwi.
No wiecie co? Ten kierunek zupełnie mi się nie podobał. Bond – jak najbardziej. Ale Mata Hari – w żadnym wypadku!
– To nic zdrożnego – zapewnił mnie szybko. – Myślę o zwykłej sympatii, jak między dobrymi znajomymi. Już wyjaśniam. Będzie pani towarzyszyła naukowcom bez przerwy niemal przez cały dzień. Przed, w trakcie i po konferencji. Ludzie nauki lubią między sobą na gorąco komentować wykład czy oceniać prezentację…
Miał rację
Podczas innych konferencji nieraz byłam świadkiem zażartych dyskusji między moimi podopiecznymi. Spierali się na korytarzu, na dworze, w taksówce czy w hotelowym korytarzu. Czasami nawet miałam ich dosyć, gdyż prosili mnie o rozstrzyganie zawiłych kwestii naukowych, jakby zapomnieli, że nie jestem naukowcem i tak naprawdę nie znam się na czasoprzestrzeni, grawitacyjnej dylatacji czasu czy horyzoncie zdarzeń czarnej dziury.
– Chcielibyśmy znać treść i zakres ich rozmów – podsumował facet z ABW.
– Tych mniej oficjalnych także.
– Czyli mam ich podsłuchiwać?
– Coś w tym rodzaju.
– Ale to nie fair – stwierdziłam naiwnie.
– Szanowna pani, ogólnie rzecz biorąc, życie nie jest fair – westchnął facet.
– Mogę panią zresztą zapewnić, że podobną opieką otaczani są również polscy naukowcy na konferencjach za granicą. Nie namawiam panią do wyciągania od Brytyjczyków informacji, przeszukiwania ich rzeczy. Chcielibyśmy tylko prosić, żeby miała pani oczy i uszy szeroko otwarte. By pilnie słuchała pani tego, o czym rozmawiają, i co wieczór sporządzała w miarę dokładną notatkę z zakresu i tematyki owych rozmów. Nic więcej. Na koniec konferencji, kiedy już wszyscy rozjadą się do swoich domów, pani wręczy nam swoje notatki i tyle.
Zgodziłam się. W końcu dorośli faceci chyba wiedzą, o czym mogą rozmawiać przy tłumaczu, a o czym nie. I chyba wiedzą o istnieniu służb wywiadowczych… No i nie musiałam zakradać się nocą do niczyjego pokoju, aby zakładać pluskwy, ani dolewać nikomu trucizny do szampana. Miałam tylko słuchać. No więc słuchałam.
Brytyjczycy rzeczywiście toczyli ze sobą zażarte dyskusje. Coś sobie udowadniali na wykresach i zapisywali wzory na karteczkach, które ja potem pilnie zbierałam, żeby niby wyrzucić je do kosza na śmieci. To raczej nie było nic poufnego, inaczej nie pozwoliliby mi ich zabrać, ale pomyślałam, że moje szpiegowskie notatki, które sporządzałam na zakończenie każdego dnia, z pewnością będą cenniejsze, gdy dołączę do nich oryginalne zapiski uczonych. A jednak cały czas czułam się nieswojo.
Nie byłam wobec moich podopiecznych uczciwa. Byłam… szpiegiem. Teraz rozumiałam, jak czuł się Hans Kloss, kiedy musiał oszukiwać kobiety, z którymi sypiał, i swoich niemieckich przyjaciół… Nie, zdecydowanie nie nadawałam się na szpiega.
Miałam więc spore wyrzuty sumienia i dlatego nie potrafiłam dać Tedowi żadnego znaku, że mi się podoba. Teoretycznie, zgodnie z moją umową, przyjaźń z naukowcami była wskazana, ale ja trzymałam się na dystans. Tłumaczyłam, byłam przewodnikiem, opiekunką, ale nikim więcej. Patrzyłam tylko, coraz bardziej zła, jak kilka innych kobiet, przeważnie uczestniczek konferencji, próbowało z Tedem flirtować. I cieszyłam się, gdy odrzucał ich zaloty.
Ku mojej rozpaczy zauważyłam coś jeszcze – on był zainteresowany mną! Okazywał to bardzo subtelnie, ale i tak zauważyłam. Siadał przy mnie, „odbijał” moje ruchy, słuchał uważnie, co mówię, i patrzył wtedy na moje usta, jakby każdy ich ruch odbierał jak delikatny pocałunek.
Przedostatniego dnia konferencji zaprosił mnie na kolację. Odmówiłam… Serce mi krwawiło, targała mną rozpacz i poczucie straconej szansy, marzyłam o zaciągnięciu go do pokoju hotelowego… i odmówiłam. Cudem udało mi się zachować kamienną twarz, kiedy odmawiałam. Skłonił się tylko i odszedł.
Kiedy następnego dnia żegnaliśmy się na lotnisku, uścisnął moją wyciągniętą dłoń. I przytrzymał o chwilę dłużej, niż to było konieczne. Patrzyłam na odlatujący samolot, a po mojej twarzy spływały łzy. Szansa, że się jeszcze zobaczymy, były niewielka.
Nie doceniłam go…
Miesiąc później szef zlecił mi opiekę nad zagranicznym naukowcem, który wynajął mnie – właśnie mnie i nikogo innego – na trzy dni, żebym tłumaczyła jego rozmowy z kontrahentami. Gdy pojawiłam się w hotelu, w którym zatrzymał się ów naukowiec, z fotela w lobby wstał… Ted.
– Anna – powiedział. – Cieszę się, że znów będziemy ze sobą pracować.
Kłamał. Wcale nie o pracę mu chodziło
Przyznam, że w ciągu 30 sekund, kiedy tak stałam, patrząc na niego ze zdumieniem i przerażeniem pomieszanym z niebotyczną radością, w głowie sam ułożył mi się plan. Wypełniłam go w stu procentach. Mój mąż wierzy, że podczas pierwszej konferencji był mi całkiem obojętny, a moje uczucie zdobył za drugim razem, dzięki JEGO starannie opracowanemu planowi zdobycia niedostępnej Polki.
I tak, gdyby nie agent ABW i moja praca „szpiega”, najpewniej kochałabym się w Tedzie bez wzajemności. Co tu kryć, był świetną partią i nie narzekał na brak adoratorek. Męczyły go już kobiety, które dawały mu jasne sygnały zainteresowania czy go wręcz podrywały.
To, że ja nie zwracałam na niego uwagi, wzbudziło jego ciekawość. Potem zdenerwował się, bo odrzuciłam jego zaproszenie na kolację, i tym bardziej zapragnął mnie zdobyć. Aż w końcu się we mnie zakochał i gdy wrócił do Anglii, nie mógł zapomnieć. Musiał spróbować raz jeszcze. Więc obmyślił plan…
Tak, życie bywa przewrotne. Spełniłam swoje dawne marzenie. I choć nie odnalazłam się w roli Bonda, to zdarzenie przyniosło mi szczęście innego rodzaju…
Czytaj także:
„Zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Zamiast jej to wyznać, krążyłem wokół jej domu i podrzucałem listy jak nastolatek"
„Zakochałem się do szaleństwa w zaręczonej dziewczynie. Nie wiedziała, że jej narzeczony… ma 2 dziewczynę, z którą mieszka!”
„Mąż od razu zakochał się w córeczce, na mnie jej widok nie zrobił większego wrażenia. Nie czułam do niej miłości”