„Przyjaciółka zrobiła mi straszne świństwo. Podrzuciła mojej córce do plecaka rzekomo skradzione pieniądze”

kobieta, która została zdradzona przez przyjaciółkę fot. Adobe Stock, Studio Romantic
„Z wiernej przyjaciółki, Michalina została moim największym wrogiem. Miałyśmy wspólny biznes, a ona chciała wplątać moją córkę w przestępstwo. Wszystko z chciwości. Karma wraca i teraz to ja jestem górą - zbijam kokosy, a Michalina klepie biedę”.
/ 07.04.2022 05:51
kobieta, która została zdradzona przez przyjaciółkę fot. Adobe Stock, Studio Romantic

Długo żartowałyśmy z Michaliną, że nazwiemy nasz sklep „Spółka zoo”. Bez kropek. Bo przecież to miał być sklep zoologiczny. Ale ostatecznie zrezygnowałyśmy z tej dość oczywistej gry słów i nazwałyśmy się „Pyszczki i Łapki”. Nazwa okazała się na tyle urocza, że sporo klientów zaczęło do nas zaglądać już na samym początku działalności. Pytań było mnóstwo: „Jest jakaś karma niskobiałkowa dla kota? Ma chore nerki”. Albo: „Jakąś zabawkę dla psa dostanę? Taką, która go zajmie, kiedy wychodzę z domu”. „Ma pani może szelki dla świnki morskiej? Jakie będą najlepsze?”.

Znałam odpowiedzi na wszystkie te pytania. Zwierzaki były ze mną niemal od dnia mojego urodzenia. Wychowałam się z całą masą psów, kotów, chomików, rybek i egzotycznego ptactwa. Moje córki odziedziczyły po mnie skłonność do ratowania wszystkiego, co było zranione, zabiedzone albo porzucone, więc nasz dom był domem tymczasowym dla zwierzaków rozmaitych gatunków. Raz, przez kilka dni, miałyśmy nawet warchlaka!

Pomysł na sklep zoologiczny wyszedł ode mnie

Akurat zostałam zwolniona z firmy, w której przepracowałam czternaście lat. Reorganizacja. Miałam na utrzymaniu dwie córki – 15-latkę oraz maturzystkę. Rozpaczliwie szukałam jakiejkolwiek pracy. To właśnie wtedy zadzwoniła do mnie koleżanka, której nie widziałam z dziesięć lat. Akurat sprowadziła się do mojego miasta, nikogo tu nie znała poza swoim świeżo poślubionym małżonkiem. No i nie miała pracy.

– Jakbyś słyszała o czymś w handlu, to daj mi znać, dobrze? – poprosiła. – Pracowałam w alkoholowym, to wszędzie sobie poradzę.

Powiedziałam jej, że ja też jestem bezrobotna, i nawet nie wiem kiedy wpadłyśmy na ten pomysł. Spotykałyśmy się coraz częściej, jakoś się do siebie zbliżyłyśmy i uznałyśmy, że nie warto czekać, aż praca się znajdzie, tylko trzeba ją sobie stworzyć.

– Powinnyśmy otworzyć sklep – powiedziała Michalina. – Ja się znam na alkoholach, ale wolałabym nie mieć już z nimi nic do czynienia. Może ciuchy? W sumie trochę się znamy na modzie, nie? Albo butik z kawą i herbatą, hm? To nie może być trudne, wszystkiego się nauczymy – przekonywała.

Wtedy pomyślałam, że wolałabym pracować w branży, na której się choć trochę znam. To, że znam się na karmieniu psów, kotów i żółwi podsunęła mi starsza córka.

– Będę wpadać wam pomagać – zaoferowała się Ola.

Wtedy to mi się wydawało kompletnie nierealne. Miałabym mieć własny sklep zoologiczny? Założyć firmę, wziąć pożyczkę, zrobić biznesplan? Michalina zapaliła się do pomysłu. O zwierzakach wprawdzie wiedziała jedynie tyle, że kot i pies mają po cztery łapy, ale przekonywała mnie, że kiedy przyjmowali ją do sklepu z alkoholami, nie odróżniała wermutu od likieru, a została ekspertką w miesiąc.

I tak wystartowały „Pyszczki i Łapki”

Nasz sklep mieścił się w pasażu handlowym, gdzie zawsze byli klienci, musiałyśmy ich tylko jakoś zwabić. Ola zapytała, czy będziemy mieć żywe zwierzęta.

– W sumie to niezła reklama – uznałyśmy wtedy z Michaliną. – Ludzie zawsze się zatrzymują, żeby popatrzeć na żółwie czy węże. Przynajmniej zapamiętają, że tu jesteśmy, i może przyjdą następnym razem, jak im się skończy karma dla psa.

Na gadach akurat świetnie znały się moje córki. Miałyśmy kiedyś cztery żółwie, które uratowano z przemytu, i przez te kilka miesięcy dziewczyny przeczytały chyba wszystko o ich hodowli. Potem młodsza, Tamara, usiłowała namówić mnie na węża, ale wytłumaczyłam jej, że będzie stresował naszego królika. Niby się poddała, ale zainteresowanie terrarystyką jej już pozostało.

– No to może twoje córy będą się opiekować naszymi gadami? – zaproponowała wtedy Michalina.

Tamara była niepełnoletnia, ale z Olą spisałyśmy umowę. Akurat dostała się do szkoły policealnej i potrzebowała pracy w niepełnym wymiarze godzin. Oczywiście siostra dużo jej pomagała i służyła naprawdę imponującą wiedzą, ale to Aleksandra była odpowiedzialna za nasze żółwie, gekony i węże zbożowe. Zainwestowałyśmy w wielkie terraria, oświetlenie, ogrzewanie i wszelkie wygody dla naszych podopiecznych. Sporo to kosztowało, ale klienci pasażu zaczęli się niemal tłumnie zatrzymywać, żeby obejrzeć zwierzęta, a potem wielu z nich wchodziło o coś zapytać albo od razu kupić.

Z całej papierkowej roboty odciążył nas mąż Michaliny. Nie byłyśmy nastawione na to, że inwestycje będą zwracać się tak szybko. Liczyłyśmy raczej na to, że zyski będą rosły powoli, ale systematycznie.

Popularność „Pyszczków i Łapek” nas zaskoczyła

Ola pomagała nam już nie tylko przy gadach, ale rozkładała towar, dbała o porządek w sklepie, a z czasem zaczęła też obsługiwać klientów, bo miałyśmy otwarte przez sześćdziesiąt dwie godziny w tygodniu, a trzeba było jeszcze przyjmować towar i zajmować się całą robotą papierkową. W pewnym momencie miałyśmy takie tłumy w sklepie, że musiały być non stop dwie osoby. Robota papierkowa leżała więc jak nasz nowy legwan wylegujący się pod lampą całymi dniami bez ruchu.

– Wezmę dokumenty do domu, Marcin na nie zerknie – zaproponowała raz Michalina.

Byłam jej wdzięczna. Już dawno przestałam nadążać z płaceniem faktur. Nie miałyśmy też czasu na inwentaryzację ani na wprowadzenie nowych cen do systemu. Mąż Michaliny okazał się naszym wybawcą. Bez namysłu zgodziłam się, by wspólniczka przekazała mu dane logowania do firmowego konta bankowego. Trzy dni później wszystkie papiery były uporządkowane, przelewy zlecone, a my miałyśmy wreszcie czas, żeby pomyśleć o rozszerzeniu oferty i wynegocjowaniu lepszych cen hurtowych za karmy. Rozszerzyłyśmy ofertę jednak nie tylko o nowe przysmaki i zabawki dla czworonogów, ale również o same czworonogi.

Sporo ludzi pytało nas o możliwość zakupienia królika, chomika czy świnki morskiej, więc Ola zajęła się przygotowywaniem dla nich miejsca. Akurat wtedy zwolnił się boks za naszą ścianą i podjęłyśmy decyzję o rozbudowie sklepu. „Pyszczki i Łapki” były już znane w mieście, miałyśmy swoją reklamę w lokalnej gazecie i ulotki z kodem zniżkowym, które Tamara i jej koleżanki roznosiły po osiedlu i wrzucały mieszkańcom do skrzynek.

Byłam tak zaabsorbowana sprawami sklepu, że całkowicie oddałam kontrolę nad finansami wspólniczce i jej mężowi. Zapisywałam tylko, po co mam zadzwonić i kiedy przyjedzie dostawa, a potem natychmiast wracałam do odpowiadania na pytania o najlepszy żwirek dla kota albo przysmak dla królika. Michalina bardzo się starała, ale miała mniejszą wiedzę niż ja, i często się zdarzało, że nie dawała sobie rady z problemami klientów. Powoli zaczynało mnie to męczyć, bo pracowałam za siebie i częściowo za nią.

Coraz częściej dochodziło między nami do scysji

Ja irytowałam się, że ona znowu pyta o coś, co powinna wiedzieć, ona zarzucała mi, że traktuję ją nie jak wspólniczkę, tylko jak pracownicę.

– Nie jesteś moją szefową! – warczała na mnie, kiedy wytykałam jej kolejny błąd.
– I bardzo dobrze, bo bym cię zwolniła! – nie wytrzymałam któregoś razu. – Ciebie w ogóle interesuje to, co tu robimy? Mam wrażenie, że jesteś znudzona i zniecierpliwiona, a do tego wiecznie ci śmierdzi.
– Bo śmierdzi! – zaperzyła się. – Nie mów, że tobie nie. Te cholerne karmy walą jak psie gówno i to jest fakt!

Wtedy zrozumiałam, że ona nie lubi tej pracy. Rzeczywiście w sklepie zoologicznym zawsze unosi się specyficzny zapach, ale mnie on kompletnie nie przeszkadzał, a wręcz go lubiłam. Kojarzył mi się z czasem karmienia moich futrzaków. Ogólnie lubiłam pracę w sklepie. Naprawdę fascynowały mnie różnice w składach poszczególnych karm, wiedziałam, jakie składniki wpływają na lśniącą sierść i co pomoże kotu, któremu brakuje energii. Szczególnie lubiłam, kiedy klienci przychodzili ze swoimi psami, żeby im zmierzyć ubranka czy szelki. Sklep stał się całym moim życiem, czymś jak trzecie dziecko. Dlatego propozycja Michaliny wydała mi się absurdalna.

– Odsprzedać ci moją połowę? – nie mogłam uwierzyć w to, co powiedziała.
– Ale ja nie chcę sprzedawać swojej połowy!

Michalina jednak miała dosyć „Pyszczków”. Nie chciała zajmować się sklepem, ale też nie chciała rezygnować z zysków, jakie przynosił. Wypsnęło jej się, że to „żyła złota”, bo tak powiedział jej mąż. Powiedziałam, że wobec tego możemy zatrudnić na jej miejsce specjalistkę sprzedaży.

– Może wreszcie będzie tu ktoś kompetentny poza mną – wyrwało mi się.

Ale Michalina i Marcin mieli inny pomysł. Chcieli przejąć sklep i otworzyć drugi. Wyczułam, że marzy im się stworzenie sieci. Marcin przeanalizował też nasze wydatki i uznał, że za dużo wydajemy na utrzymanie zwierząt. Za zbędny koszt uznał na przykład leczenie weterynaryjne dwóch królików, które, jego zdaniem, taniej było uśpić.

– One się tylko przeziębiły! – podniosłam głos. – To nie jest towar, tylko żywe zwierzęta!
– Straciłyśmy pieniądze – wytknęła mi wspólniczka. – Właśnie dlatego chcę cię wykupić. Mamy inne wizje zarządzania sklepem. O co ci chodzi? Przecież zarobisz. Nie będziesz musiała pracować przez rok albo dasz Oli na wkład własny. Czemu się tak upierasz?

Nie oczekiwałam, że to zrozumie. Po prostu nie chciałam innej pracy. To było moje miejsce. Wśród regałów z karmami, smyczami i klatek z zakatarzonymi królikami, które czasem trzeba po prostu wyleczyć.

Przyszła pandemia, a z nią trudne czasy

Odpowiedziałam, że nie sprzedam swojej połowy firmy i na razie nie interesuje mnie odkup udziałów Michaliny. Wydawało mi się, że jestem rozsądna: ja dalej zarządzałabym sklepem, na jej miejsce zatrudniłabym kogoś z wiedzą, a ona po prostu liczyłaby zyski. Ale koleżanka miała inny plan. Objawił się on któregoś dnia, kiedy Ola miała zmianę przez trzy godziny sama

. – Mamo, przyjedź tutaj! – zadzwoniła i w jej głosie brzmiała histeria. – Ciocia Michalina oskarża mnie o kradzież pieniędzy! Chce wezwać policję! Mamo, o co tu chodzi?!

Wpadłam na zaplecze blada z gniewu. Wiedziałam, w co gra wspólniczka. Nawet nie udawała, że jest inaczej.

– Z kasy zniknęło półtora tysiąca, a tylko Ola od rana była w sklepie. Po prostu zadzwonię po gliny – oznajmiła sztucznym, nieswoim tonem. – Przeszukają jej plecak. Ale wiesz… – zawiesiła głos. – To może nie być wszystko. Marcin mówi, że od kilku miesięcy były robione jakieś dziwne przelewy z konta firmowego. Musimy to sprawdzić.

Przez moment stałam jak ogłuszona. W głowie wirowało mi milion myśli. To oczywiste, że podrzuciła pieniądze do plecaka Oli, ale te przelewy…? Co się działo? Nagle dotarło do mnie, jaka byłam naiwna. Przecież Marcin nie był pracownikiem sklepu, a miał dostęp do wszystkich naszych danych i całych finansów. Był cwany, to już zrozumiałam. Co to za problem, żeby wysyłał przelewy na konto założone na dane mojej córki? Na pewno potrafił ukartować coś takiego!

– Chcesz, żebym ci sprzedała swoje pięćdziesiąt procent, tak? – zapytałam z zaciśniętymi zębami.
– Chcę, żeby policja przeszukała rzeczy twojej córki – wycedziła w odpowiedzi. – Ale skoro wspominasz o sprzedaży, to dobrze, rozważę to z mężem.

Nie pozwoliłam jej wezwać policji. Torebka śniadaniowa z pieniędzmi z kasy w plecaku mojej córki nie zrobiła na mnie kompletnie wrażenia. Żałowałam tylko, że moje dziecko zobaczyło, jak bezgraniczna może być ludzka podłość. Zgodziłam się na sprzedaż połowy biznesu, bo nie wyobrażałam sobie dalszej wojny z tą dwójką socjopatów. Do czego jeszcze byliby zdolni? Było mi ciężko rozstać się z „Pyszczkami i Łapkami”, jednak odchodząc, zabrałam z sobą coś, czego Michalina nie mogła mi wydrzeć podstępem: wiedzę zoologiczną oraz prawdziwą pasję do pracy.

Dzisiaj razem z córką mam jeden z popularniejszych zoologicznych sklepów internetowych. Mamy klientów z całej Polski. „Pyszczki” zbankrutowały, kiedy przyszła epidemia, i co i rusz zamykano pasaż. Sklep niby był otwarty, ale pasaż nie i klienci przerzucili się na zakupy przez internet. Wyszło więc na to, że chciwość i podłość Michaliny obróciły się przeciwko niej, a mnie przez przypadek uratowały przed stratą pieniędzy. Handlowanie przez internet to jednak nie to samo co tradycyjny sklep, więc coraz bardziej zostawiam to moim córkom. Ja wynajęłam sobie mały boks w tym samym pasażu, ale z oddzielnym wyjściem i… prowadzę salon fryzjerski dla psów. Spotykam masę swoich dawnych klientów, którzy mnie dobrze wspominają. Teraz kąpię, strzygę i czeszę ich psy, a na koniec daję im zniżkę do mojego sklepu internetowego. Nazwy nie zdradzę, bo to nie miejsce na reklamę, ale wierzę, że jak ktoś ma do mnie trafić, to trafi!

Czytaj także:
Moi rodzice od wnuczki wolą butelkę. Nie kochają mojej Paulinki
Mama we wszystkim mnie wyręczała. Nawet nie umiałam nastawić prania
Wiedziałem, że gdzieś żyje owoc mojej zdrady, ale nie sądziłem że zapuka do mych drzwi

Redakcja poleca

REKLAMA