„Przyjaciółka troszczyła się o mnie bardziej niż o własne dzieci. Wychowałam potwory, które wolą pracę od podstarzałej matki”

szczęśliwe przyjaciółki fot. Adobe Stock, shurkin_son
„Nie podejrzewałam, że w wieku siedemdziesięciu lat uda mi się jeszcze znaleźć przyjaciółkę od serca, a do tego grupę przemiłych koleżanek, z którymi połączyła mnie kulinarna pasja. A tak dzięki Reni i jej wielkiej trosce, odzyskałam zapał do życia i samotność zupełnie przestała mi doskwierać”.
/ 11.12.2022 08:30
szczęśliwe przyjaciółki fot. Adobe Stock, shurkin_son

Dziesięć już lat jestem na emeryturze, lecz dopiero po śmierci męża pięć lat temu poczułam się tak naprawdę samotna. Cały mój kontakt ze światem stanowiły sporadyczne telefony od dzieci, z kolei zakupy stały się dla mnie jedną z nielicznych okazji na spotkanie jakichś znajomych, na rozmowę z kimś innym niż dozorczyni w bloku. Z dawnych przyjaźni, które jeszcze w czasach, gdy pracowałam, było całkiem sporo, nic nie zostało. Okazało się, że osoby, na które w przeszłości mogłam liczyć, teraz wciąż były zajęte albo niechętne do jakichkolwiek spotkań, kilka nie żyło…

Tamtego dnia nie czułam się najlepiej i wyskoczyłam do marketu dosłownie na chwilę, w dresie i nieuczesana. Chciałam kupić kilka składników na rosół. Liczyłam na to, że szybko przemknę alejkami handlowymi i niezauważona przez nikogo wrócę do domu. Oczywiście, nie miałam co liczyć na przychylność losu– przy skrzynkach z warzywami trafiłam na Renię, sąsiadkę z bloku obok, którą znałam jeszcze z czasów, gdy nasze dzieci chodziły do jednej klasy.

– O, cześć, Krysiu! Źle się czujesz? Jakoś marnie wyglądasz – zawołała na mój widok, a ja natychmiast pożałowałam, że nie poszłam do warzywniaka za rogiem.

– A, wiesz, trochę się przeziębiłam – odparłam, unikając jej wzroku.

– W taką ładną pogodę? Masz ci los. A wiesz? Całkiem niedawno o tobie myślałam… – zagadała życzliwie. – Chciałam cię zaprosić na spotkanie kulinarne.

– Sprzedaż garnków? – zapytałam i od razu zawstydziłam się swojej złośliwości; to nie było miłe, więc Renia spojrzała na mnie oburzona.

– Żadna sprzedaż. Koleżanka prowadzi warsztaty kulinarne. Są cudowne. Wiem, że świetnie gotujesz, bo przecież pamiętam twoje ciasta ze szkolnych festynów, ale to jest naprawdę przyjemne spotkanie dla pań w różnym wieku. Można i pogadać, i nauczyć się czegoś ciekawego. Są tam takie podrostki jak moja wnuczka i panie w naszym wieku.

Słuchałam jej piąte przez dziesiąte, bo bolała mnie głowa i trudno było mi się skupić. Powiedziałam więc, że to bardzo ciekawe i chętnie się kiedyś wybiorę. Miałam jednak zamiar szybko wywinąć się od rozmowy i zakopać w domu pod kocem.

Odechciało mi się już nawet gotowania rosołu

– Na pewno wszystko w porządku? Może powinnaś iść do lekarza? – podpytywała Renia, a ja zapewniłam ją, że dobrze i wróciłam do domu.

Prawda była jednak inna. Czułam się coraz gorzej. Położyłam się spać. Miałam jakieś koszmary senne i męczyłam się nawet spaniem. Obudziłam się kilka godzin później zlana potem, rozdygotana. Wiedziałam, że muszę mieć wysoką gorączkę, bo dawno tak źle się nie czułam. Byłam zła sama na siebie, że nie kupiłam nawet paracetamolu. Teraz nie miałam już siły na wycieczki do apteki.

W pewnej chwili się przeraziłam, bo zaczęło mi dzwonić w uszach. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to dzwonek do drzwi. Resztką sił zwlokłam się z łóżka i ledwie doszłam, żeby otworzyć. Zobaczyłam jak przez mgłę Renię i chwilę później tak zakręciło mi się w głowie, że straciłam równowagę. Renia natychmiast złapała mnie pod rękę i pomogła dojść do łóżka.

– Tego się obawiałam! Czemu nie zadzwoniłaś, że tak się źle czujesz? Normalnie miałam nosa, przychodząc tutaj! – powiedziała karcąco.

Okazało się, że zapobiegliwie wzięła ze sobą leki przeciwgorączkowe, które natychmiast mi podała, potem zadzwoniła do lekarza, żeby poprosić o wizytę domową. Mnie jakoś nawet nie przeszło przez myśl, żeby to zrobić. Próbowałam jeszcze przez chwilę walczyć ze zmęczeniem, ale po chwili zasnęłam. Musiałam spać kilka dobrych godzin, bo kiedy otworzyłam oczy, poczułam przyjemny znajomy zapach. To był rosół. Ale jak…? – pomyślałam zdumiona, bo zupełnie zapomniałam o Reni.

– Obudziłaś się już? Gorączka trochę spadła. Pomyślałam, że może poczujesz się lepiej, jeśli zjesz trochę rosołu, a zauważyłam, że masz wszystkie składniki. Chyba się nie obrazisz, że porządziłam trochę w twojej kuchni?

Pomogła mi podejść do stołu.

– Nawet ci nie podziękowałam, że przyszłaś – powiedziałam zawstydzona jej bezinteresowną pomocą.

– Ależ dziękowałaś już kilka razy. Nie pamiętasz? – uśmiechnęła się i podała głęboki talerz pełen złotego rosołu z drobnym makaronem.

Był przepyszny! Zupełnie taki jak ten mojej mamy. Mnie nigdy nie udało się zrobić tak dobrego.

– Jak zrobiłaś taki dobry rosół? – zachwyciłam się, wciągając makaron, który – niesamowite! – także sama zrobiła.

– Mówiłam ci, chodzę na warsztaty kulinarne. Jak wyzdrowiejesz, zaciągnę cię tam. Ale teraz jedz i się wzmocnij.

Tak dawno nikt o mnie nie dbał

Jadłam rosół, rozkoszując się każdym łykiem. Czułam się znów jak mała dziewczynka, którą opiekuje się mama. Miło było po tylu latach znów poczuć, że nie jest się skazanym tylko na siebie. Nie przypuszczałam, że Renia okaże się prawdziwa przyjaciółką. I pomyśleć, że jeszcze rano miałam ochotę się przed nią schować! Gdybym tak zrobiła, pewnie teraz cierpiałabym w samotności.
Wieczorem przyszedł lekarz i przepisał mi antybiotyk.

Przez kilka kolejnych dni Renia wpadała co chwilę, żeby upewnić się, że dochodzę do siebie, przynosiła mi małe zakupy i rozmawiała przez chwilę przy herbacie z cytryną i miodem. Było mi niezmiernie miło, że tak o mnie pamięta i dba. Odkryłyśmy przy tym, że mamy mnóstwo wspólnych tematów. Rozmawiałyśmy już nie tylko o naszych dzieciach i dawnych czasach, ale też o serialach, które obie uwielbiamy, kwiatach balkonowych, w tym moich ukochanych pelargoniach. Najczęściej przewijał się ulubiony temat Reni, czyli warsztaty kulinarne.

Nie byłam szczególnie przekonana do tej całej zabawy, bo uważałam, że w kuchni radzę sobie całkiem nieźle, ale entuzjazm Reni z czasem zaczął mi się udzielać. Postanowiłam, że się z nią wybiorę na próbę. Spotkania odbywały się co czwartek w małej restauracyjce, której właścicielką była pani Klara. To właśnie ona prowadziła warsztaty. Brała dosłownie symboliczną stawkę, żeby pokryć koszty składników, i co tydzień wymyślała inny temat warsztatów. Tego dnia, gdy poszłam z Renią po raz pierwszy, na tapecie był sernik wiedeński.

– Och, moja pięta achillesowa – zaśmiałam się, bo to ciasto zawsze wychodziło mi za suche i mocno opadało.

Pani Klara przywitała się ze mną serdecznie i zaprosiła do środka. Byłyśmy tam w szóstkę: dwie małolaty, czyli kobitki 40 plus, i cztery mocno starsze panie. Klara rozdała nam ładne fartuszki, ustawiła przy stolikach i zaczęła tłumaczyć, jak upiec sernik idealny. Wspólnie ukręcałyśmy masło z cukrem, do tego dorzuciłyśmy aż siedem żółtek z wiejskich jaj, pół szklanki mąki i trzykrotnie przemielony twaróg.

– Koniecznie trzy razy? – zapytałam.

– Nie, jeśli chcesz grudki – odparła pani Klara obrazowo. – Możesz też wziąć z wiaderka, ale dla mnie jest zbyt jednolity. Wolę klasyczny ser… Teraz ubijamy białka. Pamiętajcie, żeby dodać szczyptę soli. Sztywna piana utrzyma strukturę lepiej niż proszek do pieczenia.

Spojrzałam na Renię, która w skupieniu wykonywała wszystkie polecenia – wyglądała jak jedna z tych pilnych uczennic siedzących zawsze w pierwszej ławce i skrupulatnie notujących każde słowo nauczyciela.

– Teraz rodzynki namoczone w rumie i skórka pomarańczowa. Nic nie da takiego aromatu jak te proste składniki – powiedziała Klara i skubnęła jedną z rodzynek w rumie.

Piekarniki były już dobrze nagrzane, pozostało przelać masę do wysypanych mąką blaszek… Ciasto rosło jak na drożdżach, a w tym czasie my popijałyśmy kawkę i gadałyśmy, jakbyśmy były wszystkie grupką dobrych koleżanek. Może to magia zapachu kawy i ciasta, ale czułam tam jak w domu.

Po godzinie Klara wyjęła swój sernik i szybko okroiła go wokół, po czym bez cackania się przycisnęła mocno brzegi, żeby sernik był równy.

Starość może być całkiem przyjemna…

– Nie za ostro? – zaśmiałam się, a ona uśmiechnęła się zadziornie.

– Z ciastem jak z facetem, nie można za bardzo się nad nim rozczulać, bo się spierniczy!

– Słuszna uwaga – odparłam rozbawiona, a Renia zanotowała.

Wróciłam do domu z pysznym sernikiem i przekonaniem, że za tydzień muszę koniecznie także stawić się na zajęciach, bo były naprawdę świetne.

– Reniu, dzięki, że mnie tam zaciągnęłaś. To co? Jutro rano kawka i serniczek?

– Nie, nie kochana – zaśmiała się Renia.– Jutro rano kawka i dwa serniczki!

Nie podejrzewałam, że w wieku siedemdziesięciu lat uda mi się jeszcze znaleźć przyjaciółkę od serca, a do tego grupę przemiłych koleżanek, z którymi połączyła mnie kulinarna pasja. A tak dzięki Reni i jej wielkiej trosce, odzyskałam zapał do życia i samotność zupełnie przestała mi doskwierać. Starość może być całkiem przyjemna…

Czytaj także:
„Starsi rodzice udawali, że radzą sobie ze wszystkim, żeby tylko dzieci nie zagnały ich do ciasnej kawalerki w mieście”
„Kochanka szefa awansowała i zaczęła się panoszyć. Obcinała pensję tym w najgorszej sytuacji, bo wiedziała, że i tak nie odejdą”
„Facet zostawił mnie przez… spóźnialstwo! Rodzice wychowali go na sztywniaka żyjącego pod linijkę, a ja jestem wolnym duchem”

Redakcja poleca

REKLAMA