Marylkę poznałam w swojej pierwszej pracy. Dokładnie to ja pracowałam w biurze księgowym, a ona w eleganckim sklepie z armaturą łazienkową tuż obok. Spotykałyśmy się przed budynkiem, kiedy wychodziłyśmy na papierosa i jakoś tak zaczęłyśmy rozmawiać, a potem wyszła z tego przyjaźń. Zapraszałyśmy się do domów, jeździłyśmy razem na zakupy, załatwiałyśmy różne rzeczy w urzędach. No, z tym ostatnim to raczej było tak, że ja pomagałam jej załatwiać te rzeczy. Na zakupy do marketów za miastem też ja ją woziłam samochodem. A kiedy zdecydowałyśmy się pojechać razem do Tunezji, to ja wyszukałam nam biuro podróży i załatwiłam wszystkie formalności.
Wtedy pasował nam ten układ
– Niesamowite, jak ty to wszystko ogarniasz – mówiła z podziwem Marylka. – Ja to nawet bym nie wiedziała, jak się zabrać za szukanie takiej wycieczki…
Pamiętam tamte wakacje. Czułam się trochę jak przewodnik grupy albo matka z małym dzieckiem. Musiałam pamiętać o wszystkim: o tym, żeby żadna z nas nie zapomniała paszportu, o wymiarach bagażu podręcznego i o wydrukowaniu dokumentów podróży. Na lotnisku to ja szukałam naszego lotu na ekranie monitora, musiałam znaleźć odpowiednie stanowisko odprawy, a potem pomóc koleżance przejść przez kontrolę bezpieczeństwa, bo nawet nie wiedziała, że trzeba zdjąć buty i wyjąć telefon z torebki. W Tunezji oczywiście też ja zajmowałam się szukaniem naszej pilotki i odpowiedniego autokaru do hotelu.
– Muszę się nauczyć angielskiego – powtarzała Marylka, kiedy akurat kończyłam konwersację z kimś w tym języku. – Bez ciebie bym tu chyba zginęła!
– Ja nie mówię jakoś specjalnie dobrze – wyjaśniłam. – Mam opanowane kilka zwrotów. Mogę cię poduczyć, jeśli chcesz. Siądziemy na plaży i zobaczysz, że to całkiem łatwe do zapamiętania.
– Jasne. Ale może jak wrócimy do domu. Teraz są wakacje, no nie?
Nie poduczyłam jej więc i do końca pobytu w Tunezji musiałam za nią zamawiać drinki, pytać o drogę do zabytków i o ceny pamiątek na bazarach. To było męczące. Na przestrzeni lat obie zmieniłyśmy pracę. Ja wylądowałam na stanowisku koordynatora zamówień w dużej firmie, a Maryla w eleganckiej perfumerii jako konsultantka.
– Zobacz, co dla ciebie mam! – mówiła, przynosząc mi testery rozmaitych, nierzadko bardzo drogich kosmetyków. – To kremy, a tu masz próbki perfum. Nowy zapach Gucci! Boski, no nie?
Przez jakiś czas miałam więc kosmetyczkę pełną produktów Chanel, Diora i innych światowych marek. Maryla dostawała te próbki za darmo i miała ich więcej niż mogła zużyć, ale i tak zawsze podkreślała, jakie to cenne podarki mi przynosi.
– To serum kosztuje trzysta pięćdziesiąt złotych za dwadzieścia pięć mililitrów – oznajmiała, prezentując jakiś słoiczek. – Tu masz pięć mililitrów, czyli siedemdziesiąt złotych czystego zysku!
Miała rację, dokładnie to sobie wyliczyła
Szkoda, że kiedy rozliczała sobie PIT, to już nie umiała tak dobrze dodawać. Miałam wykształcenie księgowe, więc to było oczywiste, że pomagałam rodzinie i znajomym w wypełnianiu deklaracji rocznych, Marylce też. Tyle że ona zwykle miała po kilka fuch i zleceń rocznie, do tego jakieś odliczenia, słowem: przynosiła mi całą teczkę dokumentów i faktur, a opracowanie tego zajmowało mi nieraz kilka godzin. Nigdy nie powiedziałam jej, że ma sto złotych „czystego zysku”, bo tyle kosztuje rozliczenie przez profesjonalne biuro księgowe na mieście. Bywały więc dni, a nawet miesiące, kiedy Marylka mnie po prostu męczyła, a nawet irytowała, ale nie miałam innych przyjaciółek. Z facetami też mi się specjalnie nie układało, więc cieszyłam się, że jest przynajmniej jedna osoba, z którą mogę iść na drinka w swoje urodziny.
Potem ona poznała swojego przyszłego męża. Nigdy nie zdołałam polubić Ignacego, dla mnie był zwyczajnie nudny. Ale byłam oczywiście świadkową na ich ślubie, wzniosłam toast podczas wesela i załatwiłam im wszystkie formalności związane z podróżą poślubną. Pomagałam im też przy załatwianiu kredytu na mieszkanie, rozmawiałam w ich imieniu z urzędnikami bankowymi oraz deweloperem, gromadziłam dokumenty i odpowiadałam na tysiące pytań. Czułam się trochę jak niańka, a trochę jak doradca finansowy, chociaż nigdy nie dałam im odczuć swojego zmęczenia tą rolą. Okazało się, że mąż Marylki był taką samą, hm… pierdołą jak ona. Nic nie umiał załatwić, nawet wyciągnąć prostego zaświadczenia o numerze Regon, kiedy zakładał firmę. Niby firma więc była na niego, ale ja zostałam nieformalną księgową. Oczywiście darmową, bo przecież byłam przyjaciółką jego żony. Kilka razy usiłowałam odmówić pomagania im przy załatwianiu jakichś formalności albo tłumaczyłam krok po kroku, co mają zrobić sami.
Zawsze jednak kończyło się to katastrofą
Marylka dzwoniła do mnie ponownie niemal z płaczem, że ZUS nie chce jej wydać zaświadczenia, bank żąda bezzasadnej opłaty albo nie wie, o co pyta pani z urzędu skarbowego i boi się odpowiedzialności, gdyby udzieliła złej odpowiedzi. Co miałam robić? Ratowałam przyjaciółkę z opresji, najczęściej w swoim czasie wolnym. Fakt, usiłowała się za to odwdzięczać. Póki pracowała w perfumerii, znosiła mi te próbki, których w większości nie potrzebowałam i nigdy nie użyłam.
Potem zmieniła branżę na odzieżową i dostawałam od niej bony zniżkowe do jej eleganckiego sklepu z ubraniami. Pięćdziesiąt, czasami nawet siedemdziesiąt procent zniżki od ceny podstawowej. Kupiłam tam kilka rzeczy, ale to był bardzo drogi sklep i nawet po takiej obniżce spodnie czy bluzka kosztowały tyle, co normalnie w popularnych sieciówkach, a nawet więcej. A mnie nie zależało na metkach. Nie miałam więc de facto żadnego zysku z tych jej kuponów.
Marylka chyba jednak uważała, że próbki kosmetyków i bony zniżkowe, którymi mnie obdarowywała, jakoś wyrównują nasze rachunki. Kiedy wkładałam sweterek z jej salonu, nigdy nie omieszkała podkreślić, ile naprawdę jest wart. Fakt, w standardowej cenie kosztowałby kilkaset złotych, ale wtedy nawet bym nie pomyślała, żeby go kupić! Tak naprawdę nie różnił się specjalnie od tych, które miałam w szafie. Którejś wiosny Marylka znalazła reklamę tanich lotów do Paryża. Strasznie się tym ekscytowała, ale jej mąż bał się latać.
– Lećmy we dwie! – namawiała. – Zrobimy sobie babski weekend! Tam muszą być jakieś tanie hostele, jeść możemy w budkach na ulicy, a co zobaczymy, to nasze!
Musiałam przyznać, że to była kusząca perspektywa. Nigdy nie poleciałabym sama do Paryża, bo nie stać by mnie było na pokój jednoosobowy. Ale kiedy koszty dzieliło się na pół, wychodziło naprawdę przyzwoicie.
– Dobra, kupiłam te tanie bilety – oznajmiłam w końcu koleżance. – Tu masz adres strony, na której można zabukować pokój. Wejdź tam i coś wybierz, ja się jeszcze zajmę ubezpieczeniem.
To naprawdę było proste
Strona po polsku, bez żadnych udziwnień. Wystarczyło jedynie poszukać w ich bogatej ofercie taniego lokum, zarejestrować się, kliknąć parę razy i pokój był zarezerwowany. Przeciętny uczeń podstawówki zrobiłby to w dziesięć minut. Ale Marylka nie dała rady. Dzwoniła do mnie z dziesiątkami pytań. A gdzie ma się zarejestrować, a jaki adres tam podać, a w ogóle to jak wybrać odpowiednie miejsce, skoro ona nie zna Paryża?
– To zobacz na mapie, tam można kliknąć w mapkę przy każdym hotelu – doradziłam. – Wybierz coś niezbyt daleko od centrum.
Dzwoniła jeszcze trzy razy. W końcu nie wytrzymałam i dla świętego spokoju powiedziałam, że ja to załatwię. Znalazłam i zapłaciłam za pokój, ona tylko oddała mi pieniądze. Załatwiłam też wszystko inne: bilety lotnicze, dalszy transport, ubezpieczenie i przewodnik po mieście.
Marylce zostało tyko spakowanie walizki i podjechanie taksówką na lotnisko. Dalej oczywiście też ja miałam się nią zająć, nie musiała nawet wiedzieć, jaki jest numer naszego lotu. Na lotnisko podjechałam wcześniej, Maryli nie było. Nie niepokoiłam się, miała jeszcze dwie godziny. Na półtorej godziny przed odlotem do niej zadzwoniłam, ale nie odebrała. Potem próbowałam jeszcze kilka razy. Niestety, jej telefon nie odpowiadał. Dopiero na niecałą godzinę przed czasem zadzwoniła i zarzuciła mnie pytaniami:
– No, gdzie ty jesteś? Ja tu już ponad godzinę czekam! I coś jest chyba nie tak, bo nie ma żadnego samolotu do Paryża! Chyba pomyliłaś godzinę!
– Czekaj… – spojrzałam na monitor z wyświetlonymi najbliższymi odlotami. – Numer 2178, widzisz to? Paryż, trzynasta dwadzieścia. Gdzie ty w ogóle jesteś?
– Nie ma takiego lotu! – krzyczała podenerwowana. – I jak to gdzie? Na terminalu odlotów, hala A. Ledwo tu trafiłam!
– Hala A? – powtórzyłam, nic nie rozumiejąc. – Ale tu nie ma żadnej hali A. To małe lotnisko, jest tylko jedno wejście…
– Co ty gadasz? Tu są hale A, B, C i D…
I wtedy mnie olśniło!
Marylka pojechała na główne lotnisko w mieście, a nasz samolot odlatywał z tego mniejszego, dla tanich linii lotniczych! Położonego czterdzieści kilometrów za miastem… Nie wiem, jak mogła się tak pomylić. Mówiłam jej, że ten lot kosztuje niewiele, bo lecimy tanią linią i trzeba dojechać autobusem za miasto. Zapomniała o tym? Spojrzałam na zegarek i dotarło do mnie, że nie ma takiej siły, żeby Maryla zdążyła dojechać i wsiąść do naszego samolotu. Ja już musiałam iść do bramki, a ona była kilkadziesiąt kilometrów dalej.
– Słuchaj… – nie wiedziałam, co powiedzieć. – Pomyliłaś lotniska i wygląda na to, że nie złapiesz samolotu.
Zdenerwowała się, chyba nawet rozpłakała. A potem zapytała, czy możemy spotkać się na mieście za godzinę, bo ona bezwzględnie potrzebuje drinka.
– Eee… – zająknęłam się. – Wiesz, mam bilet, pokój jest opłacony. Szkoda, żeby się tyle kasy zmarnowało. Ja naprawdę chcę lecieć do tego Paryża…
Nie mogła w to uwierzyć. Jak to? Chcę lecieć bez niej? Zostawię ją? Przecież przyjaciółki tak nie robią! Teraz ja się zdenerwowałam. Wydałam na tę wycieczkę kupę pieniędzy i nie zrobiłam nic złego. Dlaczego miałam stracić okazję zobaczenia Paryża tylko dlatego, że jej się pomyliły lotniska? Niczego nie potrafi zrobić sama, zawsze liczy na mnie i w porządku, jakoś z tym żyję, nawet jej tego nie wypominam. Ale żeby nie umieć nawet podać taksówkarzowi właściwego adresu?!
– Nie do wiary! – krzyknęła, kiedy powiedziałam, że kieruję się do kontroli bezpieczeństwa. – Ile ja ci prezentów dałam! Na setki, jeśli nie tysiące złotych! A ty tak mnie traktujesz! Jak można…
– Proszę wyłączyć telefon – powiedział mężczyzna w mundurze.
Posłuchałam go. Nie włączyłam komórki przez następne trzy dni. Do niedzieli włóczyłam się po stolicy Francji, jadłam croissanty w malutkich piekarniach, siedziałam przy kawie, patrząc na Wieżę Eiffla i spacerowałam po Montmartre, robiąc zdjęcia mimom.
To był wspaniały weekend!
Odkryłam, jak cudownie jest poruszać się swobodnie i decydować, na co się ma w danej chwili ochotę. Nie musiałam spełniać zachcianek Marylki, tłumaczyć kelnerom jej zamówień i wyjaśniać, jak się kasuje bilet w paryskim metrze. Czułam się wolna i szczęśliwa, zatrzymując się przy tych sklepach, które mnie interesowały i omijając te, do których chciałaby wejść koleżanka.
Nie musiałam kłócić się w jej imieniu o ceny i mogłam leżeć na Polach Marsowych tak długo, aż mi się znudziło, bez poczucia winy, że marnuję czas, który ona chciałaby spędzić inaczej. Kiedy wróciłam do domu, Maryla domagała się zwrotu pieniędzy za bilet lotniczy, ubezpieczenie i połowę opłaty za pokój. Powiedziałam, że nie mogę jej oddać, bo przecież te pieniądze zostały wydane.
– Ale ja nie wykorzystałam tych biletów – kłóciła się, ale potem obniżyła poprzeczkę. – No dobra, to chociaż oddaj mi połowę za hotel. Przecież mieszkałaś w pokoju sama!
Może gdybym miała te pieniądze, to nawet bym jej je oddała. Ale nie miałam. I wcale nie chciałam mieszkać sama w dwuosobowym pokoju. Mogła jechać ze mną, tak jak było zaplanowane. Wystarczyło zatroszczyć się o to, by pojechać na właściwe lotnisko. Powiedziałam jej to i usłyszałam, że ją okradłam i zrywa naszą przyjaźń.
Myślałam, że rozpad tej przyjaźni mnie zasmuci, poczuję się samotna i będę tęsknić za przyjaciółką. Nic z tych rzeczy. Tak naprawdę ogromnie mi ulżyło i zrozumiałam, że to wcale nie była żadna przyjaźń. Ja się musiałam Marylą wiecznie zajmować, a ona miała tylko roszczenia i pretensje. Zupełnie jak małe dziecko, które samo nic nie potrafi zrobić, ale za to świetnie wie, jak urządzać histerie i wrzeszczeć na opiekunów, kiedy nie dostaje tego, czego sobie zażyczy. Z Marylą nie mam kontaktu od dwóch lat, ale nie zostałam całkiem sama. Na portalu podróżniczym poznałam kilka osób, z którymi byłam w Pradze, a potem z jedną dziewczyną latem we Włoszech.
Iza jest zaradna, wesoła i zna kilka języków
Załatwiła nam tanie pokoje u Włochów, ja znalazłam bilety lotnicze w promocyjnej cenie. Jesteśmy świetnym podróżniczym tandemem, chociaż na co dzień się nie spotykamy, bo ona mieszka w innym mieście. Ale to nie przeszkadza nam planować kolejnej wyprawy. Tym razem zbieramy pieniądze na podróż do Walii. Pojedzie z nami jeszcze jakichś dwóch jej znajomych, wszyscy obrotni i świetnie zorganizowani. Dzielimy się zadaniami, rozmawiamy przez Skype’a.
Może nie mogę ich jeszcze nazwać przyjaciółmi, ale kto wie, jak to będzie po wspólnej podróży? Zresztą, z perspektywy czasu widzę, że Maryli też nie mogłam określić tym mianem. To była po prostu toksyczna znajomość. I całe szczęście, że się skończyła.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”