Jola długo rozglądała się po pokoju. Zbyt długo, biorąc pod uwagę jego mikroskopijne rozmiary.
– Wiem, wiem, strasznie tu ciasno. Ale za to czysto i wygodnie. Zresztą nie przyjechałyśmy tu, żeby siedzieć na kwaterze, prawda? – spojrzałam na przyjaciółkę. – Mamy jeździć na rowerach, podziwiać okolicę i dobrze się bawić. Pamiętasz?
Do położonych na Suwalszczyźnie Smolnik trafiłyśmy przypadkiem. Jeden znajomy zachwalał szlaki rowerowe, drugi wspomniał o agroturystyce niedaleko Starej Hańczy. Decyzję podjęłyśmy z Polą błyskawicznie. Krótki urlop miał być odskocznią od zabieganej codzienności.
Obie go potrzebowałyśmy
– Magda, pięknie tu, prawda? – po pierwszej wycieczce Pola wypiła do kolacji dwie szklaneczki wina i jej radość zaczęła przechodzić w egzaltowany zachwyt.
– Wzgórza i pofalowane wiatrem tafle jezior. Bajka! A do tego te wszystkie legendy.
– Tak, śliczna okolica. I pyszne jedzenie – mimo późnej pory wciąż miałam w pamięci smak kartaczy. – Uwielbiam lokalne kuchnie. A ta słynie z wielu specjałów. Dlatego jutro zabieram cię do Oklin po sery.
– Po co?
– Po sery – powtórzyłam. – Wyczytałam w internecie, że są tu małe, ukryte w stodołach czy piwniczkach przetwórnie, w których warzy się domowe sery. Takie jak w Korycinie. Tyle że te z okolic Wiżajn mają specyficzny smak. Tajemnica tkwi w macierzance. Krowy, które pasą się na bogatych w zioło pastwiskach, dają niespotykane w innych częściach kraju mleko.
– Jasne, Magda, mleko o smaku macierzanki. Niech ci będzie – zaśmiała się Pola. – Ale teraz chyba się położę. Ten rajd wokół jeziora nieco mnie sforsował – ziewnęła i uwaliła się na łóżko.
Po chwili malutki pokój wypełnił się miarowym pochrapywaniem. Wyszłam przed domek.
Wiatr przyniósł zapach nadchodzącej burzy. Wiosenne słońce dawno skryło się za lasem i czułam wdzierający się pod ubranie chłód. Na szczęście w oplu Poli znalazłam koc. Otuliłam się nim i przysiadłam na ławce. Chciałam zapalić, ale wtedy zza szpaleru strzegących posesji świerków wyłonił się cień. Wysoki mężczyzna wyglądał na miejscowego. Miał na sobie turecki sweter w romby i klasyczne gumofilce.
– Dobry wieczór – przywitał się. – Panie z daleka przyjechały?
Przez chwilę zastanawiałam się, skąd wie, że nie jestem tu sama, szybko jednak doszłam do wniosku, że w małych wioskach wieści roznoszą się błyskawicznie.
Z piwnicy cuchnęło stęchlizną i kurzem
– Owszem, kawałek musiałyśmy przejechać – przyznałam, częstując go papierosem. – Prawie 300 kilometrów.
– Czyli nic nie wiecie o okolicy? – mężczyzna poczekał, aż podam mu ogień.
– Tylko tyle, co wyczytałyśmy w przewodniku – przyznałam.
– To piękne miejsce, ale strzeżcie się kamieni – ostrzegł enigmatycznie.
– Faktycznie ścieżki rowerowe nieco się osypują. No i pełno tu porozrzucanych głazów. Ale nie zamierzamy zbaczać ze szlaku – zapewniłam mężczyznę.
– W słońcu nic wam nie grozi – dodał cicho, lecz zanim zdążyłam dopytać, co konkretnie ma na myśli, zniknął.
Jego sylwetka zamajaczyła między świerkami. Zaczął padać deszcz. Rano obudziłam się wypoczęta. Tapczanik Poli był pusty. Z przyzwyczajenia sięgnęłam po telefon. Żadnych nieodebranych połączeń ani wiadomości. Cisza i spokój. Odłożyłam komórkę, poszukałam wzrokiem bluzy.
Prześcigając wielkie krople deszczu dobiegłam do budynku, który w sezonie pełnił funkcję stołówki. Właścicielka udostępniła nam kuchnię wraz z wszelkimi sprzętami. Spodziewałam się, że zastanę tu Polę, jednak kuchnia była pusta.
Zrobiłam sobie więc kawę, potem kanapkę z szynką i wróciłam do pokoju.
– Pola, odezwij się – nagrałam się na pocztę głosową. – Nie wiem, gdzie jesteś i co mam ze sobą zrobić…
Samochód, którym przyjechałyśmy, wciąż stał obok domku. Brakowało za to jednego roweru. Pomstując na wątpliwy intelekt przyjaciółki, przeszukałam jej torebkę. Znalazłam kluczyki i dowód rejestracyjny. Z aplikacją google maps w ręce wyruszyłam na poszukiwania.
Najpierw objechałam Hańczę. Kierując się wskazówkami z internetu, przemierzyłam najpopularniejsze szlaki. Telefon Poli wciąż nie odpowiadał. Wiedziałam już, że w tej okolicy zasięg jest błogosławieństwem, a nie normą… Nagle zaświtała mi myśl: „Ser! Pola pojechała kupić dla mnie ser z mleka o zapachu macierzanki!”.
Ruszyłam w kierunku Wiżajn. Dalej droga prowadziła na Żytkiejmy. Ja jednak odbiłam wcześniej. Wieś Okliny, według nawigacji, była za kolejnym zakrętem. Wielki głaz narzutowy znajdował się tuż przy wjeździe na podwórko. Zawieszona na nim tablica z napisem: „Świeże jaja i sery” upewniła mnie, że dobrze trafiłam. Wjechałam między zabudowania i zaparkowałam przy drewnianej stodole. Nie zdążyłam wyłączyć silnika, gdy obok auta pojawiła się przygarbiona staruszka.
Uchyliłam okno.
– Pani pewnie po sery, co? – zaczęła śpiewnie.
– Ale Hanusi nie ma. Wyjechała do Włoch.
– Dzień dobry – przywitałam się i wysiadłam, a moje stopy ugrzęzły w błocie. – A pani nie może sprzedać? – zapytałam, sięgając na tylne siedzenie po parasol.
– Ja tylko pilnuję obejścia. Hanusia robi sery. Teraz jej nie ma, ale… Pewnie w piwnicy mamy coś zamrożonego.
– Mrozicie ser?
– Jak jest sezon, to dużo się produkuje. A co się nie sprzeda, Hanusia chowa do zamrażarki. Pani idzie za mną.
Nie zdążyłam nawet zapytać o Polę. Posłusznie podreptałam przez grząskie podwórko w kierunku drewnianych drzwi. Były na tyłach starej chałupy i prowadziły wprost do wykopanej w ziemi piwniczki. Stanęłam w progu. Zapach był bardzo intensywny. Poczułam w gardle nieprzyjemny ucisk.
Kilka starych skrzynek, zdezelowany rower i stos zwalonych wprost na klepisko ziemniaków nie zachęcały do wejścia. Staruszka stała tuż za mną.
– Pani wchodzi – poczułam jej kościstą rękę między łopatkami. – Zobaczymy, co Hanusia tam trzyma.
Postawiłam stopę na wyślizganym schodku. Zanim jednak zrobiłam kolejny krok, w kieszeni zawibrowała komórka.
– Przepraszam, muszę odebrać.
Staruszka syknęła nieprzyjaźnie, a jej małe wąskie oczka zrobiły się żółte. Przepuściła mnie jednak i znów znalazłam się na zalanym deszczem podwórku.
Odczytałam wiadomość od operatora: „Abonent, z którym próbowałaś się skontaktować, jest już w zasięgu”.
– To Pola – krzyknęłam bardziej do siebie niż do staruszki. – Muszę jechać.
Po chwili odpaliłam silnik i wyjechałam na drogę. Jedną ręką zmieniałam biegi, drugą wystukiwałam na komórce numer przyjaciółki. Niestety, nie odbierała.
Muszę tam jechać, ratować przyjaciółkę!
W Smolnikach zatrzymałam samochód pod sklepem. Skończyły mi się papierosy, a organizm domagał się nikotyny. Młoda ekspedientka uprzejmie zapytała, jak oceniam walory turystyczne Suwalszczyzny. Przyznałam, że okolica jest magiczna, a lokalne specjały podbiły mój żołądek.
– Chciałam kupić te słynne sery z macierzanką. Byłam w Oklinach. Niestety, pani Hania wyjechała.
– Tak – twarz ekspedientki stężała.
– Wszyscy bardzo przeżyliśmy tę tragedię. Mówiłam nawet rano do pani koleżanki, żeby tam nie jechała, bo nie ma po co. Ale chyba mnie nie zrozumiała.
– Pola tu była? W sklepie?
– Taka blondynka z kucykiem. Była z rowerem i pytała o drogę. Tłumaczyłam, że po deszczu nie ma co jeździć. A już na pewno nie do Oklin. Ale ona pojechała.
– A mówiłem, żebyście uważały! – usłyszałam za plecami znajomy głos.
Mężczyzna w tureckim sweterku wyjął z lodówki kwas chlebowy i rzucił na ladę odliczone monety. Poprosiłam, by wyszedł ze mną przed sklep. Deszcz osłabł, a niebo wyraźnie się przecierało.
– Wspominał pan coś, ale… Sądziłam, że niebezpieczeństwo czai się po zmroku.
– W słońcu! Mówiłem, że tylko w słońcu jesteście bezpieczne. A od wczoraj pada.
– A ja byłam w Oklinach. Widziałam kamień przy drodze. I nic mi się nie stało.
– Co jeszcze pani widziała?
– Gospodarstwo. I staruszkę. Chyba matkę tej pani Hani. Zaprowadziła mnie do piwnicy na tyłach chałupy.
– Tam nie ma żadnej chałupy! – krzyknął. – Jest tylko kamień. Jeden z wielu porzuconych przez diabły na Suwalszczyźnie. I zgliszcza. Robotnicy bali się rozebrać to, co zostało po pożarze. Dlatego wciąż w ruinach znaleźć można wejście do piwnicy.
– Widocznie, mówimy o innym miejscu.
– O tym samym – jego głos był złowieszczy. – Mieszkały tam dwie kobiety. Młodsza latem robiła sery, a po sezonie jeździła do Włoch. Pół wsi tam dorabia. Wiadomo, bieda. Stara zostawała w Oklinach i pilnowała obejścia. No i wtedy też tak miało być. Młoda spakowała się wcześniej niż zwykle. Wrzesień był deszczowy i turyści nie dopisali. Ale trafił się jeden Warszawiak. Pędził setką przez wioskę. W ostatniej chwili zauważył kamień z napisem: „Świeże jaja i sery”. Lał deszcz. Ona stała przy drodze i czekała na autobus do Wiżajn. Warszawiak zahamował, wpadł w poślizg. Wgniótł ją w ten kamień, prawie nie było co zeskrobywać. A stara wszystko widziała. I z tej rozpaczy podpaliła się w chałupie. Wszystko poszło z dymem. Tylko że ciała nigdy nie znaleźli. Może spaliło się na popiół, a może… Baby gadają, że stara została w piwnicy. I tylko w deszczowe dni wyłazi. Chodzi po obejściu. Czeka.
– Na kogo?
– Na tych z miasta. Takich jak tamten.
– O Boże, muszę tam jechać!
Nagle przypomniałam sobie, że w piwnicy leżał rower. Wyraźnie widziałam jego przekrzywioną ramę i zdezelowane koła. Był czerwony. Taki sam jak Poli.
–Z Bogiem! – mężczyzna zdeptał niedopałek i odszedł wolnym krokiem.
Gdy dojeżdżałam do Oklin, niebo się wypogodziło. W promieniach słońca okolica wydawała się jeszcze piękniejsza. Sielankę mącił jedynie widok pogorzeliska. Na jego tle wielki głaz narzutowy i przytwierdzona do niego tablica: „Świeże jaja i sery” wydawały się drwić z przejeżdżających. Na chwiejnych nogach wyszłam z samochodu. Podwórko wciąż było grząskie od błota. Na próżno jednak wypatrywałam starej chałupy i stodoły. Znalazłam za to wejście do piwnicy. Nie było, co prawda, drewnianych drzwiczek, lecz czarna dziura w ziemi wciąż ziała odorem gnijących ziemniaków… Zadzwonił telefon.
– Magda, nie wyobrażasz sobie, co mi się przytrafiło! – Pola radośnie szczebiotała. – Pojechałam na ten cypel nad Hańczą. Wiesz, tam gdzie leży wielki głaz. Czytałyśmy, że pod nim diabeł ukrył klucze do jeziora. Tylko że była ulewa i… Chciałam przeczekać w gospodzie. No i poznałam takiego chłopaka z Krakowa. Opowiedział mi legendę o Hance, co się utopiła. Stąd nazwa jeziora. No i tak fajnie nam się gadało… Magda, słyszysz mnie w ogóle?
Nie słyszałam. Napięte jak postronki mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Usiadłam na ziemi. Zaczęło padać.
Czytaj także:
„Moja 18-letnia córka spotyka się z facetem przed 30-stką. Jestem przerażona. Co taki dorosły facet może robić ze smarkulą?”
„Mąż sprowadzał do domu tabuny ludzi i oczekiwał, że będę ich obsługiwać jak gosposia. Gdy odmawiałam, robił mi awanturę”
„Mój syn mnie okradał. Ten tłumok zrujnował biznes, na który pracowałem całe życie. Na starość nie mam co włożyć do garnka”