„Przyjaciółka była moim aniołem stróżem, a ja ją zawiodłam. Wstydziłam się jej zaściankowości, a teraz żałuję”

Kobieta straciła przyjaciółkę fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih
„Na koniec Jadzia zdołała tylko powiedzieć, że bardzo mnie kocha, że prosi, żebym zawsze była blisko jej dzieci, że gdyby bliźniaki potrzebowały kobiecej ręki. Cóż ja mogłam powiedzieć? Hamując płacz, obiecałam Jadzi, że wszystkim się zajmę, zadbam o dzieci, pomogę Mirkowi prowadzić dom”.
/ 22.03.2023 08:30
Kobieta straciła przyjaciółkę fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih

– Dzia – to było pierwsze słowo, a właściwie sylaba, jaką wyartykułowałam, mając niespełna rok. Nie mówiłam ani „mama”, ani „tata”, tylko „Dzia”, i wszyscy w domu wiedzieli, o kogo chodzi. Tylko mój dziadek, człowiek cokolwiek zdystansowany wobec krewnych, niemający żadnych przyjaciół, sądził naiwnie, że to do niego się zwracam.

– „Dziadek”! Ona mówi „dziadek”! – miał powiedzieć podczas pierwszego naszego spotkania.

– Nie, tato, Krysia mówi „Jadzia”, a nie „dziadek” – moja mama wyprowadziła z błędu swego ojca.

Nie mogła mu darować, że na swoją pierwszą w życiu wizytę do jedynej wnuczki wybrał się dopiero, gdy zaczynała chodzić. Od tamtej pory widywał mnie średnio raz na pięć lat, ale chyba żadnemu z nas to nie przeszkadzało. Dziadek zajmował się głównie sobą i czasem swoją trzecią żoną…

Jadzia była córką naszych sąsiadów, którzy mieszkali drzwi w drzwi z nami. Kiedy się urodziłam, ona miała zaledwie trzy lata. Od chwili, kiedy mama i tata przywieźli mnie ze szpitala, Jadzia prawie nie odstępowała mnie na krok.

– Pani B., pani da pobujać Klysię – mówiła, sepleniąc, a moja mama z radością oddawała mnie pod czujną opiekę małej sąsiadki.

Jadzia była za mała, by sięgnąć do ciężkiego w owych czasach dziecięcego wózka, więc mój tata skonstruował hybrydę, której podstawę stanowił wózeczek dla lalek, a gondolę – dno podróżnej walizki, pamiętającej jeszcze czasy przedwojenne… Dzięki temu wynalazkowi rodzice mogli zająć się swoją robotą, a Jadzia oddawać się troskliwej opiece nade mną.

Traktowała mnie oczywiście jak żywą zabawkę, ale ja byłam dużo lepsza niż wszystkie lalki świata: wydawałam różne dźwięki, płakałam, otwierałam oczy… Jadzia zauważała każdy mój nowy gest czy grymas. Mama i tata z początku obawiali się, że moja mała opiekunka może mi zrobić niechcący jakąś krzywdę, ale to nigdy się nie stało. Mała Jadzia miała rzadki u dzieci dar: wykazywała się niezwykłym instynktem opiekuńczym i troską o moje bezpieczeństwo.

– Jestem pielęgniarką – mówiła rezolutnie, gdy dorośli pytali, czy nie chce pobawić się prawdziwymi lalkami.

Ta praca ją uszczęśliwiała

Nie pamiętam oczywiście tych najmłodszych lat, znam je tylko z opowieści rodziców, ale z Jadzią – mimo różnicy wieku – nie rozstawałam się właściwie nigdy. Nigdy też, odkąd zaczęłam samodzielnie myśleć, nie miałam wątpliwości, że marzy o pielęgniarstwie.
Kiedy okazało się jednak, że Jadzia nie pójdzie do szkoły pielęgniarskiej – zabrakło jej zdolności do nauki, a jej rodzicom brakowało na chleb – moja sąsiadka bardzo posmutniała.

– Pójdę do zawodówki, może na piekarza się wyuczę? – mówiła z rezygnacją…

Być może w innej rodzinie Jadzia miałaby lepsze szanse, może mogłaby dostać jakąś pomoc w nauce trudniejszych przedmiotów, ale w jej domu żyło się biednie. Jej mama pracowała w fabryce na trzy zmiany, a tata – kiepski murarz – nie miał stałej roboty, i zajmował się głównie dotrzymywaniem towarzystwa nietrzeźwiejącym kolegom z całej okolicy. W końcu Jadzia nie skończyła nawet zawodówki. Poszła na kurs kroju i szycia, a potem i tak wylądowała w szpitalu jako salowa. Dziwiłam się, że takie paskudne zajęcie sobie wybrała.

– Co ty, Jadźka, oszalałaś? Chcesz całe życie ludziom baseny pod tyłki podstawiać? – pytałam z niedowierzaniem. Ale ona wzruszała ramionami, niewiele mówiła i widać było, że cieszy się z tej pracy. Kiedy zachorował jej tata, była jego najtroskliwszą opiekunką. Robiła mu zastrzyki, dawała lekarstwa, myła…

Mnie inaczej potoczyło się życie. Po liceum nie związałam się z księgowością, a kiedy miałam
24 lata, wyszłam za mąż. Urodziłam Bartusia, a rok później Justynkę, wyprowadziłam się na drugi koniec miasta. Jadzia nadal mieszkała w tym samym starym domu. Jej rodzice szybko pomarli, dwaj starsi bracia założyli swoje rodziny, porozjeżdżali się każdy w swoją stronę, a ona została sama. Nawet ja ją w jakimś sensie opuściłam. Zdarzało się, że przez kilka tygodni nie kontaktowałam się z Jadzią. Ona jednak zawsze była blisko mnie, choć o tym nie wiedziałam.

– Mamo, podrzucę ci dzieciaki, dobrze? Mam bilans do skończenia, i nie dam rady bez twojej pomocy.

– A przywieź je, pewnie. Będzie nam weselej.

No i zawoziłam Justynkę i Bartka, którzy potem zostawali u babci na następny dzień, a czasem na dłużej.

– Jak ty to robisz, że ze wszystkim zdążasz i jeszcze dzieciakami się zajmujesz? – dziwiłam się mamie, kiedy odbierałam dzieci. Z moim tatą już wtedy było bardzo źle. Udar zostawił trwałe ślady, a do tego tata tracił pamięć, więc na jego pomoc nie mogła liczyć. Mama z początku się tylko śmiała, ale raz, kiedy odbierałam dzieci, aż się na mnie prawie pogniewała.

– Kryśka, ty naprawdę myślisz, że ja wszystko sama przy nich robię? I jeszcze zdążę ugotować, i ciasto upiec? Aż taka szybka nie jestem.

Wtedy dowiedziałam się, że moimi dziećmi regularnie zajmuje się Jadzia, że chodzi do pracy na noce, żeby pomóc mojej mamie, żeby zaopiekować się moim ojcem, kiedy potrzeba… No i dziećmi też da radę się zaopiekować. Minęło kilka lat. Umarł tata, mama była coraz słabsza, ale się nie poddawała. Jadzia tak jak zawsze była na każde jej zawołanie, chętna do pomocy.

– A ty byś lepiej Jadźce jakiegoś kawalera znalazła, bo mi dziewczyny szkoda – usłyszałam pewnego dnia od mamy. Jadzia zwierzyła się jej, że marzy o własnych dzieciach.

– Ale, pani B., żeby mieć dzieci, to chłop potrzebny, a ja… No, sama pani wie… – powtórzyła mi mama słowa Jadzi.

Nawet zaczęłam myśleć, gdzie tego chłopa dla Jadźki szukać, ale się nagle okazało, że sam się znalazł taki jeden Mirek. Poznali się w szpitalu. On jeździł w zaopatrzeniu medycznym i Jadzia wpadła mu w oko, bo on zawsze marzył o takiej cichej i delikatnej kobiecie.

– Daliśmy, Krysia, na zapowiedzi… Przyjdziesz na wesele? – spytała mnie Jadźka niepewnym głosem.

– No co się pytasz, głupia? Pewnie, że przyjdę. Ja bym na twój ślub miała nie przyjść?! – aż się zdenerwowałam tym jej pytaniem.

Jadzia była na weselu z całą rodziną

Oboje z Mirkiem wyglądali pięknie: ona w prostej śnieżnobiałej sukni, z wypiekami na buzi otoczonej burzą blond włosów, on w szarym garniturze, śniady, z ciemną czupryną, uśmiechnięty, przepełniony szczęściem. Jadzi nie układało się dotąd zbyt dobrze, ale męża dostała wspaniałego. Spełniły się też jej marzenia o macierzyństwie, choć najstarszą z trójki dzieciaków, Wiolę, urodziła dopiero tuż po czterdziestce. Bliźniaki pojawiły się na świecie pięć lat później…

Jak to się stało, że Wiola, moja chrześnica, ma już dwadzieścia jeden lat? Nie wiem, przeleciało jak z bicza strzelił! Ostatnimi czasy rzadko widywałam Jadzię, chyba od ślubu mojej Justynki się nie spotkałyśmy ani razu. Jadzia była na weselu z całą rodziną. Siedziała, jak to ona, w kąciku, nikomu się nie narzucała.

Kiedy Mirek zatańczył z żoną, zauważyłam tylko, że z niej się straszne chuchro zrobiło. Nawet pomyślałam wtedy, żeby po wszystkich uroczystościach, jak młodzi pojadą w tę swoją wymarzoną podróż, zadzwonić do Jadźki, spytać, co u niej słychać. Ale mi z głowy całkiem wyleciało…

– No to już zaraz będzie rok, jak nie rozmawiałyśmy ze sobą! – pomyślałam niespodziewanie któregoś wieczoru przed zaśnięciem.

A następnego dnia, jak na zawołanie, zadzwoniła Wiola.

– Ciociu, czy możesz do mamy przyjechać? Będziesz miała czas? – spytała słabym głosem, ledwie ją słyszałam.

– No jasne, Wioluś, a czemu mama sama nie zadzwoni? – spytałam.

W słuchawce zaległa cisza. Po chwili usłyszałam pociąganie nosem.

– Wiola, coś się stało? – dalej cisza, tylko jakieś westchnienia słyszałam. – No mówże, dziewczyno!

– Bo mama nie daje rady już przez telefon mówić. Zabraliśmy ją ze szpitala, chce się ze wszystkimi pożegnać – w słuchawce rozległ się głośny szloch.

Rozłączyłam się z Wiolą, bo niewiele mogłam zrozumieć. Od Mirka dowiedziałam się, że Jadzia umiera! Rzuciłam całą robotę i pognałam do taksówki. Byłam tak roztrzęsiona, że nie dałabym rady prowadzić auta. Znalazłam Jadzię na łóżku, w stosie poduszek. Ledwo ją poznałam. Kaszel niemal bez przerwy wstrząsał jej drobnym ciałem.

– Prosiła, żeby nie dawać jej morfiny, zanim przyjedziesz – Mirek siedział przy łóżku żony i czule głaskał ją po wychudzonych rękach.

– Co z tobą, Jadziunia? Co się stało, kochana? – z trudem powstrzymywałam łzy.

– Rak, Krysiu.  Umieram… – znowu atak kaszlu.

– Czemu nie powiedziałaś, że jesteś chora? Pomogłabym, zaraz zadzwonię do… – sięgałam do torby po telefon.

Jedyne, co mi przyszło wtedy do głowy, to dzwonić do kuzyna mojego męża, który był ordynatorem w dobrym szpitalu.

– Daj spokój, Krysia. Nie trzeba, to nic nie da… Mam przerzuty – Jadźka zamknęła oczy. Kaszel minął na chwilę, a potem wrócił z jeszcze większą mocą.

Daj mamie zastrzyk, kochanie – zaordynował Mirek, ale Jadzia, nie otwierając oczu, machnęła ręką na znak, że nie chce morfiny.

– Chcę cię prosić, Krysia, chcę… jak byś mogła… – kaszel nie ustępował.

– Nic nie mów, kochana. Pomogę, nie myśl o tym wcale. Ty musisz wyzdrowieć. Zaraz się wszystkim zajmę – plotłam od rzeczy.

Na koniec Jadzia zdołała tylko powiedzieć, że bardzo mnie kocha, że prosi, żebym zawsze była blisko jej dzieci, że gdyby bliźniaki potrzebowały kobiecej ręki… Cóż ja mogłam powiedzieć? Hamując płacz, obiecałam Jadzi, że wszystkim się zajmę, zadbam o dzieci, pomogę Mirkowi prowadzić dom…

Jak ja się jej odwdzięczę?

Ale to wszystko było mało! Nie znaczyło nic! Poczułam straszne wyrzuty sumienia, aż zaczęło mnie dławić w gardle. Zdałam sobie sprawę, że nigdy o Jadźce nie mówiłam „moja przyjaciółka”. Trochę się jej wstydziłam… Taka zahukana, prosta, nieumiejąca poprawnie po polsku mówić. Iza i Gośka, koleżanki z ogólniaka, to były przyjaciółki, tak jeszcze dzień wcześniej myślałam. Ale czy ja od nich zaznałam choć raz prawdziwej dobroci? Czy one choć raz zatroszczyły się o mnie…

Jadzia była dla mnie jak siostra, przyjaciółka i ziemski anioł stróż. „I jak ja ci się odpłacę za tyle serca, troski, miłości, za tyle poświęcenia, jakie mi dałaś?” – siedziałam przy łóżku Jadzi do wieczora i rozmyślałam.

Jadzia odeszła sześć dni później. Umarła w spokoju, pod działaniem środków uśmierzających ból. Byłam z nią każdego dnia, do końca. Wieczorami i nocą czuwali przy niej bliscy.
Przed pogrzebem poszłam do spowiedzi… Nie byłam w konfesjonale od lat, ale teraz potrzebowałam wsparcia. Musiałam się przyznać przed Bogiem, że zawiodłam Jadzię. Choć przez tyle lat nie usłyszałam od niej jednego słowa skargi na mój egoizm i niewdzięczność, to czułam, że nie dałam jej nic!

Dziś mija rok, odkąd pożegnaliśmy Jadzię. Nie wiem, czy jestem lepsza. Wiem jednak, że całym sercem, bez żadnego przymusu, staram się chociaż trochę zastępować bliźniakom i Wioli matkę. Jeśli tylko zdołam, nieba im przychylę. Mirek nie pogodził się jeszcze ze śmiercią ukochanej żony. I pewnie nigdy to nie nastąpi. Bo jak można się pogodzić z odejściem anioła?

Czytaj także:
„Moja przyjaciółka miała romans na wakacjach i zaszła w ciążę. Narzeczonemu wmówiła, że to jego dziecko”
„Moja przyjaciółka wydawała fortunę na remonty, żeby bratowa jej nie krytykowała. Ciągle wytykała jej biedę i brak gustu”
„Moja przyjaciółka ze studiów miała romans z wykładowcą. Okazało się, że był jej zaginionym przed laty ojcem”

Redakcja poleca

REKLAMA