Proces Stanisława M. był w mieście wydarzeniem. Sala sądu rejonowego była wypełniona po brzegi. M. był wszystkim znany – właściciel apteki, trener piłkarskich młodzików ze szkoły podstawowej. Przewodniczący rady parafialnej. Wzór obywatela, męża, ojca. Mój przyjaciel od siedemnastu lat, od kiedy przyjechałem do tego miasta. Pomógł mi się zainstalować, zaaklimatyzować. Przegadaliśmy niejeden wieczór przy piwie i winie. To ja chowałem jego pierwszą żonę, gdy zmarła po ciężkim wylewie, dałem mu ślub z drugą żoną, chrzciłem dwójkę jego dzieci.
Patrzyłem na niego, siedzącego na miejscu oskarżonego, z bólem serca. Zrozumiałem wreszcie słowa, które powiedział mi mój mentor, proboszcz Jan, wiele, wiele lat temu, gdy byłem jeszcze nieopierzonym ministrantem:
„Najbardziej bolą własne pomyłki. Poczucie winy, które mówi, że powinieneś wiedzieć więcej, bo masz wgląd w ludzkie życie, w duszę człowieka”.
Był naiwny. Wierzył, że księża wiedzą wszystko, bo ludzie mówią im wszystko. Mam nadzieję, że nigdy się nie przekonał, jak bardzo się mylił.
Spowiadałem przyjaciela
Przez te siedemnaście lat podczas spowiedzi słyszałem od Staszka, że trochę za bardzo popija, że często w myślach zdradza żonę (ale tylko w myślach!), że uważa większość mieszkańców naszego miasta za idiotów. Że czasem kłamie, i że kiedy był w Krakowie na konferencji farmaceutów, kasjerka w księgarni się pomyliła i wydała mu więcej, niż miał zapłacić, a on, choć to widział, nic nie powiedział. Uznał, że ona jest sama sobie winna.
„Czy jestem złodziejem?”, spytał mnie wtedy. Odparłem, że z pewnością w tym wypadku nie można go nazwać kryształowo uczciwym. I jeśli chce zmazać grzech, powinien oddać tę sumę, z procentem, na kościół. Pośmialiśmy się, a Staszek wrzucił banknot do skarbony. Ja dałem mu rozgrzeszenie.
Na tle spowiedzi wielu innych ludzi wyglądał na człowieka niemal bezgrzesznego. Spokojnego i pogodzonego z rolą, jaką przeznaczył mu do odegrania Bóg.
Fasada. Iluzja. Maska
Siedziałem na sądowej sali, przysłuchiwałem się procesowi i co jakiś czas bezwiednie kierowałem wzrok na Staszka. Nie miałem wyjścia – jego oczy wlepione były we mnie, pełne niewypowiedzianego oskarżenia: „To twoja wina, zdrajco”. Moje spojrzenie mówiło: „Nie. Twoja”.
Jedną z najbardziej irytujących cech człowieka jest skłonność do obarczania winą innych. I nie chodzi o klasyczną wymówkę, że „jestem taki, bo w dzieciństwie mnie bili”. Chodzi o to, że kiedy musimy zapłacić za złe uczynki, nie siebie, ale tego, kto to ujawnił oskarżamy o własne nieszczęście. Tak jakby zło nie było złem, gdy nikt nie widzi.
Kiedy tego dnia wróciłem do domu, przed drzwiami na ławce siedziała Iwona, żona Staszka. Była blada, postarzała. Zła.
– Nie miał ksiądz prawa – powiedziała.
– Do czego? – spytałem.
– Proszę nie obrażać mojej inteligencji – prychnęła. Z jej wykrzywionych ust wyleciały w moją stronę drobinki śliny. – Nikt inny nie mógł się dowiedzieć. A oni nikomu innemu nie mówili. Nie zasługuje ksiądz na bycie księdzem – patrzyła na mnie z pogardą.
– A pani wiedziała? I nic nie zrobiła z tą wiedzą? – zapytałem.
Jej oczy otworzyły się szeroko.
– Jak ksiądz śmie! Oczywiście, że nie wiedziałam.
Hm, pomyślałem. Może i nie wiedziała. I może z tego właśnie powodu czuje się tak winna, że na mnie chce choć część tego brzemienia przerzucić.
– Sądząc po reakcji, nie jestem pewien, czy wiedząc, postąpiłaby pani jak należy – wbiłem jej szpilę z premedytacją.
Znaliśmy się tyle lat, wierzyłem, że jest dobrą żoną i matką. Ale teraz już nie ufałem własnemu osądowi. Ani temu, co mi mówiła podczas spowiedzi. Zazdroszczę siostrze…, zbyt często krzyczę na męża…, jestem zbyt pobłażliwa dla dzieci… Jakie mroczne winy kryją się pod tymi drobnymi grzeszkami, które przecież wcale nie są uczynkami wartymi spowiedzi?
– Jak pan śmie! – powtórzyła drżącym głosem. – Jestem dobrą katoliczką, przestrzegam wszystkich dziesięciu przykazań.
– A co z jedenastym?
Zamilkła na chwilę. Zamykałem za sobą drzwi domu, kiedy usłyszałem zdumione:
– Nie ma jedenastego przykazania.
A powinno być. Mądry Bóg z pewnością o nim nie zapomniał, przecież zna ludzką naturę. I tak sobie myślę, że sprytni żydzi nie wspomnieli o nim w swoich przekazach, bo było im bardzo nie na rękę.
Chciałem być magiem
Księdzem chciałem być, jeszcze zanim się dowiedziałem, czym jest wiara. Jeszcze zanim pojąłem, kim jest ten mężczyzna ubrany w czarną suknię, z dziwną czapką na głowie. Mężczyzna, na widok którego gasły kłótnie moich rodziców, ich kolana się uginały, głowy pochylały pod groźnym spojrzeniem, i przez jakiś czas w domu było dobrze. Kochałem go za to.
A kiedy podczas niedzielnych mszy obserwowałem magiczny obrządek, który odprawiał – tym razem ubrany z przepychem, otoczony złotymi rzeźbami – czułem, że to on jest prawdziwym magiem, czarodziejem, takim, o jakich czytała mi mama w bajkach. Może nawet potężniejszym. I chciałem być jak ten mężczyzna. Chciałem być magiem, czarnoksiężnikiem, proboszczem.
Miałem siedem lat, kiedy mama została gospodynią u proboszcza Jana. Byłem tym bardziej przejęty niż ona. Oto zbliżyłem się do swojego idola. Swojego Boga. Może i było w tym trochę bluźnierstwa, ale Bóg był dla mnie (i nie tylko dla mnie, jestem tego pewien) istotą niepojętą, niewidzialną, daleką. O bojaźni Bożej mówiono, ale tak naprawdę Boga nie bał się nikt, kogo znałem – a proboszcza Jana bali się wszyscy.
Ksiądz mógł sobie mówić, że jest skromnym urzędnikiem Najwyższego. Jego władza nad ludźmi była realna, namacalna. Jego opinie decydowały o ludzkim powodzeniu. Jego pochwała wygłoszona z ambony uskrzydlała, nagana wbijała w błoto. W końcu zrozumiałem, że proboszcz Jan był najpotężniejszym człowiekiem w naszym mieście – potężniejszym od komendanta milicji, od burmistrza, a nawet od pierwszego sekretarza komórki partyjnej.
Miałem chyba dwanaście lat – od trzech lat byłem ministrantem w kościele – gdy spytałem go, co mu daje taką władzę nad ludźmi.
– Wiara – odparł. – Moja wiara w Najwyższego, poprzez którą On daje mi tę moc.
Teraz, z perspektywy dekad doświadczenia życiowego wiem, że się mylił. To nie jego wiara czyniła go władcą ludzi, ale ich strach, że jedno słowo księdza może wyrzucić ich poza nawias społeczności.
Proboszcz Jan był bowiem surowym pasterzem, który kierował się niewzruszonymi zasadami. Bywał czasem okrutny, ale, co trzeba mu oddać, nigdy dla własnej satysfakcji. W gruncie rzeczy był dobrym człowiekiem, tylko ślepym na prawdziwe boskie przesłanie miłości.
Miłość i współczucie bowiem nigdy nie dają się uwięzić w ramach sztywnych zasad. Są płynne, by móc dopasować się do potrzeb ludzi, z których każdy jest przecież inny i czego innego potrzebuje. Ja zrozumiałem to podczas wysłuchiwania ludzkich grzechów.
I tak dotarłem do sedna mojej opowieści – do spowiedzi. Gdy mając siedemnaście lat, pojąłem, jaka potęga kryje się w tym obrządku, zrozumiałem, że odnalazłem źródło boskiej władzy księży na ziemi. To, co wyróżniało ich od prezydentów, generałów, królów, z których przecież żaden nie miał władzy nad duszą człowieka. Tylko księża mogli ją oczyścić lub skazać na wieczne potępienie.
Chciałem moim wiernym, przychylić nieba
W tym miejscu powiem to wprost, nie kryjąc się za pięknymi słowami: moja wiara, silna i głęboka, była wiarą w władzę. Moje marzenie o byciu proboszczem jak Jan, było marzeniem o władzy, jaką on miał nad ludźmi w miasteczku. Nad ich życiem i duszą. Zgadza się, nie jest to pozytywna motywacja, ale na swoją obronę mam to, że jako młody człowiek byłem idealistą, a tę władzę, o której marzyłem, chciałem wykorzystać dla dobra wiernych. Chciałem im, nomen omen, przychylić nieba.
Rzeczywistość była, jak zwykle, inna od marzeń. Skrzeczała. Na własnej skórze przekonałem się, że sama wiara – ani moja, ani parafian – nie wystarczy, by być takim władcą ludzi jakim był proboszcz Jan. Żeby wzbudzić strach, trzeba mieć do tego odpowiednią osobowość, siłę i bezwzględność, czego byłem pozbawiony. A spowiedź? Okazała się nie kluczem do panowania nad ludźmi, a brzemieniem, z którym było mi coraz ciężej.
Te rzeczy, które mi opowiadano w mroku konfesjonału… Sekrety, od których robiło mi się zimno, które wzbudzały we mnie gniew, i, co gorsza, bezsilność. Rzadko kto z moich wiernych zmieniał się, bo tak mu kazałem w imię Boga.
Wiedziałem o krzywdach, jakie mężowie wyrządzają żonom i dzieciom, o nieszczęściach mężów gnębionych przez żony. O złodziejstwach, molestowaniu, kłamstwach, nienawiści pożerającej serca, podczas gdy usta się uśmiechały. Nie mogłem zrobić nic. Niczego zmienić. Miałem wiedzę, ale ona w żaden sposób nie przekuwała się na władzę. Krępowała mnie tajemnica spowiedzi.
Pewnego dnia siedziałem w konfesjonale, czekając na kolejną spowiedź. Tego dnia miałem szczęście – żadnych mrocznych tajemnic, żadnego wysłuchiwania zwierzeń pijaka czy złodzieja, który odejdzie z lekkim sercem i czystym kontem. Coraz bardziej czułem, że to nie ma najmniejszego sensu, że więcej – to jakaś koszmarna pomyłka. Miałem wrażenie, że mówię do nich: „Idź i grzesz dalej, a ja i tak otworzę ci wrota niebios”. Ta władza, która kiedyś tak mnie zachwycała, teraz wychodziła mi bokiem.
Ktoś ukląkł za kratką konfesjonału. Po pierwszych cichych słowach poznałem jedenastoletnią Elę, córkę mojego przyjaciela Staszka. Ostatnio spowiadała się z pierwszego ciepłego uczucia do kolegi z klasy. Uśmiechnąłem się, oczekując podobnego „grzechu”.
Po pierwszej formułce zamilkła na chwilę. A potem cicho spytała mnie, czy to, co robi jej tatuś jest dobre. „Czy anioły naprawdę mu na to pozwalają, żeby mnie przygotować na bycie bliżej Pana Jezuska?”.
Spytałem, co robi jej tatuś. Więc mi powiedziała. Bił ją. I że to samo zaczął robić jej młodszemu o dwa lata braciszkowi. Krzysio płakał, nie chciał, więc ona zaczęła się zastanawiać… I nie, mamusia o niczym nie wie, tatuś kazał przysiąc, że jej nie powiedzą, bo on będzie bardzo smutny i przestanie ich kochać. I ona nikomu nie powie, ale przecież Pan Jezus o wszystkim wie, a ksiądz jest jego uchem i ustami, więc ona się pyta, czy tak jest dobrze. I czy wszyscy tatusiowie…
Jak mogłem trzymać to w tajemnicy?
Tak, wiedziałem, że są księża, którzy wiedzą o rzeczach równie złych, i milczą. Ale ja nie mogłem. Nie tylko dlatego, że byliśmy przyjaciółmi, a ja nie mógłbym spojrzeć mu w oczy i nie splunąć mu w twarz. Nie mógłbym patrzeć na jego dzieci, głaskać je po główkach z uśmiechem, dawać święte obrazki – wiedząc, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami. Nie mógłbym rozmawiać z Iwoną, ich matką, nie pytając: jakim cudem tego nie widzisz?
Godzinami modliłem się o wskazówki. Ale tak naprawdę modliłem się, by Bóg dał mi podstawę do zrobienia tego, co już zdecydowałem, że zrobię. I wtedy przyśniło mi się, że jestem Mojżeszem i wykuwam w kamieniu przykazania, które otrzymałem od Boga na Górze Synaj.
Bóg wręczył mi dwie tablice, ale je rozbiłem z gniewu, widząc, że pod moją nieobecność mój lud czcił złotego cielca. Teraz musiałem na nowo wykuć przykazania. Kiedy dotarłem do dziesiątego zrozumiałem, że nie ma miejsca na jedenaste: Nie stój bezczynnie, gdy dzieje się niesprawiedliwość, bo wina spadnie na ciebie. Trudno, niech będzie dziesięć.
Obudziłem się, czując pewność, że postępuję właściwie. Napisałem anonim do policji. Zdecydowałem, że jeśli to nie wystarczy, zgłoszę się osobiście, nawet gdyby miało to skutkować wyrzuceniem ze stanu kapłańskiego. Ale anonim wystarczył. Pewnie dlatego, że prokurator rejonowy miał na pieńku ze Staszkiem (o czym wiedziałem).
Miałem na coś wpływ
Choć czułem wyrzuty sumienia względem lojalności do mojego przyjaciela, to wiedziałem też, że dzieci są już bezpieczne, a Iwona się ogarnie i spojrzy na męża właściwym wzrokiem. A dla niego samego w miasteczku nie ma już życia.
Po raz pierwszy w życiu poczułem, że na coś miałem wpływ. Że zrobiłem coś naprawdę dobrego. Kiedy tamtego dnia po powrocie z sądu siadałem z kawą w fotelu, usłyszałem w głowie głos Iwony: Nie zasługuje ksiądz na bycie księdzem.
Hm, być może. Ale mam czas, by to zmienić. Z pomocą jedenastego przykazania.
Czytaj także:
„W stolicy miałam znaleźć bogatego męża. Pech chciał, że zakochałam się w zwykłym parobku bez szkoły i zaszłam w ciążę”
„Znajoma z pracy wzięła zwolnienie na chorą matkę, a naprawdę wyjechała na wczasy. Kusi mnie, by na nią donieść”
„Mężczyzna jest dla mnie bankomatem, a ja dla niego towarem. Nie widzę w tym niczego złego, gdy chce się osiągnąć sukces”