„Przychodziła co roku i wpłacała na fundację kilka tysięcy złotych. Starsza kobieta oddawała nam niemal cały swój zarobek”

Kobieta odkładająca pieniądze na cele charytatywne fot. Adobe Stock, kasto
Spotkałam ją przypadkiem. Siedziała na krzesełku przed kościołem, sprzedając kolorowe hafty. Tam poznałam jej historię.
/ 27.05.2021 14:18
Kobieta odkładająca pieniądze na cele charytatywne fot. Adobe Stock, kasto

Pracuję w fundacji, która zajmuje się pomaganiem dzieciom chorym na raka. Zbieramy pieniądze, żeby sfinansować kosztowne terapie, kupić ważny i drogi sprzęt, a czasem po porostu obdarować prezentami dzieci udręczone szpitalnym życiem. Ludzie pytają mnie, czy to ciężka praca. Jak sobie radzę z tymi wszystkimi dramatami? I czy nie czuję się, jakbym walczyła z wiatrakami? Bo przecież ciągle chorują kolejne dzieci. Odpowiadam stanowczo: nie!

Lekarzom udaje się wyleczyć coraz więcej małych pacjentów, więc i w mojej pracy przeważają szczęśliwe momenty. Od czasu do czasu spotyka nas wszystkich tragedia, któreś z dzieci odchodzi, ale i tak w mojej codziennej pracy jest więcej nadziei niż smutku. Tym bardziej że poznaję mnóstwo ludzi o wielkich sercach.

Tyle się teraz mówi o znieczulicy, o tym, że każdy dba tylko o swój interes – a do nas ciągle przychodzą osoby, które całkiem bezinteresownie chcą pomagać innym. Dlatego chciałabym opowiedzieć historię jednej z nich.

Zdziwiłam się, bo kwota była naprawdę spora

Pierwszy raz tamta kobieta zjawiła się u nas cztery lata temu. Miała ponad sześćdziesiąt lat i była bardzo zawstydzona. Nieśmiało przeszła przez próg fundacji i rozejrzała się dokoła.
– Dzień dobry, w czym mogę pani pomóc? – zapytałam uprzejmie.
– Chciałam wpłacić wam pieniądze – odparła po prostu. – Czy mogę?
– Jasne, proszę bardzo – wskazałam jej pokój, gdzie mogłyśmy usiąść.

Ubrana była schludnie, ale raczej skromnie. Ze starej, zniszczonej torebki wyciągnęła grubą kopertę i położyła ją na stole. Sięgnęłam po nią i zapytałam, ile jest tam pieniędzy. Odpowiedziała, że sześć tysięcy złotych. Zerknęłam do środka i od razu zrozumiałam, że nie żartuje. Był tam spory plik banknotów. Przeliczyłyśmy komisyjnie pieniądze, podziękowałam naszej donatorce i opowiedziałam ze szczegółami, na co zostanie przeznaczona ta darowizna.

Zapytałam też, czy możemy jej pięknym gestem pochwalić się na stronie internetowej. Opublikować jej imię i nazwisko.
– Broń Boże! – odparła natychmiast. – Nie robię tego dla rozgłosu, tylko dla samej siebie.
Po tych słowach pożegnała się i wyszła. Nie widzieliśmy jej przez rok. Po tym czasie znów się u nas pojawiła i przyniosła podobną kwotę. Jej wizyty stały się rytuałem – zawsze pod koniec roku przychodziła do nas z dużą darowizną. Za każdym razem była to prawie taka sama suma.

Chciałyśmy sprawdzić w internecie, kim ta pani jest, bo zawsze interesują nas historie osób, które nas wspierają. Zwłaszcza kogoś, kto co roku odkłada na cele charytatywne tak dużą kwotę. Jednak nie mogliśmy znaleźć o niej żadnych informacji. Przyjmowaliśmy ją więc co dwanaście miesięcy z tą grubą kopertą i próbowałyśmy trochę poznać. Ale ona za każdym razem unikała rozmowy o sobie. Zaraz po wręczeniu pieniędzy żegnała się z nami i wychodziła.

Jej historię poznałam przypadkiem. Dowiedziałam się, jakim sposobem ta skromna kobieta odkłada dla naszych podopiecznych tak znaczące kwoty. To była niedziela, a ja akurat wybrałam się z wizytą do rodziców. Mama przed obiadem wyciągnęła nas do kościoła. Wychodziliśmy spokojnie po mszy, przeciskając się w tłumie. Nagle zobaczyłam naszą donatorkę. Siedziała na krzesełku przed kościołem, a na łóżku polowym miała rozłożone najróżniejsze hafty, serwety i obrusy. Podeszłam do niej z uśmiechem.
– Dzień dobry! – powiedziałam przekonana, że pozna mnie od razu.
– Dzień dobry – odpowiedziała nieco niepewnym głosem.
– To ja, Monika, z fundacji. Nie pamięta mnie pani? – zdziwiłam się.
– A tak! – machnęła ręką. – Przepraszam, ale tu tyle ludzi się przewija… Dzień dobry, dzień dobry.
– Piękne hafty – pochwaliłam szczerze, bo to, co leżało na prowizorycznym kramie, było niezwykłe. Na chustach i obrusach ktoś starannie wyhaftował przeróżne sceny. – To pani robota? – zapytałam pełna podziwu dla takiego talentu.
– Tak, tak. Sama je robię i tutaj sprzedaję. Ale mam też stałych klientów… Przychodzą do mnie do domu – powiedziała.
– Fantastycznie! Nie wiedziałam, że ma pani tak wielki talent.
– To właśnie z tych haftów są te pieniądze, które wam przynoszę – uśmiechnęła się porozumiewawczo.
– Naprawdę? Musi pani tego mnóstwo sprzedawać! – zdziwiłam się.
– Ludzie teraz coraz chętniej kupują dobrą ręczną robotę – pokiwała głową. – Wie pani, jak to jest. W sklepach sama chińszczyzna. A tak w ogóle, to Halina jestem. Nie pamiętam, żebyśmy kiedyś na ty przechodziły.
– Monika – uśmiechnęłam się. – Halinko, a jak już sobie tak rozmawiamy, powiedz mi, proszę, dlaczego nam te pieniądze tak regularnie nosisz? Co cię skłoniło, żeby aż takie kwoty nam przekazywać? Umieramy z dziewczynami z ciekawości… – zawstydziłam się swoją odwagą, ale chwila sprzyjała, by zadać to pytanie.
– Życie, dziecko kochane, życie… – odparła Halina ze smutnym uśmiechem.
– Rak zabrał ci kogoś bliskiego? – domyśliłam się.
– Mnie nie. Siostrze… – odparła z ciężkim westchnieniem i wtedy dowiedziałam się, dlaczego ta kobieta postanowiła poświęcić jesień swojego życia na walkę z tą straszną chorobą.

Ona sama była szczęśliwą matką trójki zdrowych dzieci i ciągle jeszcze cieszyła się towarzystwem męża na aktywnej emeryturze. Ale rak zniszczył życie jej siostry. Odebrał jej jedyne dziecko. Nie oszczędził też męża. Siostrzenica Haliny zmarła, zanim osiągnęła dorosłość; jej siostra nigdy już nie miała dzieci. Natomiast szwagier odszedł z tego świata przed pięciu laty i od tego czasu siostra nie mogła dojść do siebie. Zamieszkała u pani Haliny i była pod jej stałą opieką ze względu na stan psychiczny.

Właśnie wtedy pani Halina postanowiła, że poświęci swoje życie walce z rakiem. A że najlepiej w życiu wychodziło jej artystyczne haftowanie, to doszła do wniosku, że będzie w ten sposób zarabiać pieniądze, które przeznaczy na jakąś fundację. Trafiło na naszą.

Fajnie pomyśleć, że tacy ludzie chodzą po świecie!

– Halinko, ależ ty musisz poświęcać temu haftowaniu cały swój wolny czas! – zawołałam. – Przecież, żeby rocznie uzbierać z tego aż kilka tysięcy, musisz się nieźle namęczyć.
– A co mam innego do roboty? Dzieci samodzielne, wnuki czasem pobawię, a tak poza tym siedzę i haftuję – uśmiechała się. – Mam wtedy poczucie sensu, wiem, że się jeszcze do czegoś przydaję. No i mam wielką satysfakcję, bo walczę z tym wrednym choróbskiem …
– To naprawdę krzepiące, że są tacy ludzie jak ty. Nie mogę się doczekać, aż opowiem dziewczynom! – byłam niezwykle podekscytowana.
– Ach, przesadzasz, kochana – zbagatelizowała sprawę. – Człowiek musi sobie jakoś zająć ręce, więc chyba lepiej znaleźć coś pożytecznego do roboty niż bez sensu marnować czas.

Naprawdę byłam pod wrażeniem! Wielu ludzi wolałoby przecież przeznaczyć pieniądze na przyjemności. Ułatwić życie dzieciom, kupić wnukom coś fajnego. Ale ona postanowiła, że przekaże je potrzebującym! Pytałam ją jeszcze, czy dzieci się nie buntują; czy nie mają jej za złe, że poświęca swój czas obcym. Ale ona na to, że doskonale wiedzą, dlaczego to robi, i nawet z nią nie dyskutują.

Takie są właśnie najwspanialsze chwile w mojej pracy. Najpierw te, kiedy dzieci zdrowieją, ale też i te, gdy spotykamy ludzi takich jak Halina. Którzy nie muszą, ale chcą. Którzy znajdują w sobie współczucie dla innych, a przy tym mają odwagę i moc, by ofiarować cząstkę siebie na rzecz ważnej sprawy. Dzięki nim mam siłę pracować. Bo moja praca ma sens.

Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy

Redakcja poleca

REKLAMA