Pamiętam, ze swojego dzieciństwa, jak bardzo czekałam na wyjazd na kolonie. Może komuna była systemem do bani, ale miała jeden niezaprzeczalny plus. Dopłaty do wakacyjnych wyjazdów, które dostawali i mama, i tata w swoich zakładach pracy. Wyjeżdżałam na dwa tygodnie w góry i na kolejne dwa nad morze lub jezioro. Dzięki dopłatom rodziców było na to stać, a ja uwielbiałam kolonie.
To była wielka przygoda! Na obozy jeździły dzieciaki z całej Polski. Potem wysyłało się jakiś czas kartki i listy do przyjaciół, których znało się krótko, ale intensywnie. W dwa tygodnie nawiązywały się niesamowite więzi, które ze względu na odległość i brak technologii umierały potem śmiercią naturalną. Ale to też był swoisty urok kolonii. W pakiecie z innymi atrakcjami. Takimi jak drewniane domki. Sale gimnastyczne, w których spaliśmy. Podchody w lesie. Grupowe kąpiele w jeziorach albo morzu. Okropne jedzenie, które smakowało jak najlepsze rarytasy, bo jak dzieciarnia się wyszalała, to zjadłby konia z kopytami.
Chciałam, by moja córka doświadczyła czegoś podobnego
Dlatego gdy tylko podrosła na tyle, by móc samodzielnie wyjechać, znalazłyśmy ofertę kolonii. Oczywiście na żadne dopłaty nie mogłam liczyć. Dwa tygodnie kolonii nad jeziorami kosztowało tyle, co budżet naszej rodziny na dwa miesiące. No ale czego się nie robi dla szczęścia jedynaczki…
– I jak ci tam, kochanie? – zadzwoniłam do córci wieczorem, gdy opiekunowie na chwilę oddali dzieciom telefony, które zamykali w specjalnej skrzynce, by małolaty nie gapiły się cały czasy w ekrany.
– Super! – Maja była autentycznie zachwycona, słyszałam to w jej głosie. – Mam tu najlepszą przyjaciółkę!
Nie spodziewałam się, że moje dziecko od razu znajdzie koleżankę na śmierć i życie, ale najwidoczniej szybko jej poszło. Odtąd codziennie, gdy dzwoniłam, słyszałam o Luizie. O tym, co razem robiły, co jadły… Krótkie wiadomości wysyłane przez wychowawców też potwierdzały, że Maja i Luiza są jak papużki nierozłączki.
– Żeby z tego płaczu na koniec wyjazdu nie było… – ostrzegał małżonek.
– Luiza mieszka kilkadziesiąt kilometrów od nas. Przecież czasem możemy ją zaprosić, a ona może zaprosić Majkę. Są nielimitowane rozmowy i można dzwonić na kamerkach. To nie czasy komuny, że się zbierało na znaczki, by napisać do przyjaciół z kolonii.
– Bo ja wiem… Jakieś to dla mnie zbyt egzaltowane – Staszek kręcił głową.
A co tam facet może wiedzieć o dziewczyńskich relacjach! Zwłaszcza taki, który sam nie jeździł na kolonie i nie miał pojęcia, jak to jest. Ja byłam zachwycona faktem, że moja córka poznaje ten intensywny smak kolonijnej przyjaźni zawiązanej w pięć minut, możliwe, że jeszcze w autobusie. Gdy masz dwa tygodnie na wszystko, trzeba skracać dystanse.
Zdaniem opiekunek dziewczyny zachowywały się jak rodzeństwo syjamskie, zawsze razem. Bawiły się razem, jadły razem, zajmowały ten sam pokój i nawet ubierały się podobnie. Tyle że po kilku dniach, obok tych pozytywnych informacji na temat mojej Majki, zaczęły się też pojawiać inne, negatywne. Majka podobno zabrała komuś coś z walizki, jakąś pamiątkę kupioną na straganie, i nie chciała oddać. Tłumaczyłam jej przez telefon, że to kradzież, nic innego. Ja rozumiem, że mogła chcieć taką samą pamiątkę, której już nie było, a bardzo jej się podobała, i dlatego poczuła się smutna, ale to nie powód, by zabierać ją komuś innemu.
– Wcale mi się nie podobała… – jęknęła do telefonu.
– Więc dlaczego ją zabrałaś? – już niczego nie rozumiałam.
– Luiza mnie poprosiła.
– A ty jej posłuchałaś? I ukradłaś?
Normalnie ręce mi opadły. Próbowałam tłumaczyć Majce, że kradzież sama w sobie jest zła, co powinna już wiedzieć, a popełnienie jej na czyjeś polecenie to na dokładkę głupota. I bardzo nieładnie ze strony Luizy, że żądała takiego dowodu przyjaźni.
Nie poznawałam własnej córki
Majka niby mi przytakiwała, ale dalej zachowywała się jak nie ona. A to zabrała komuś deser. A to nie pozwalała zgasić światła w pokoju, choć inni chcieli już spać. Kiedy pytałam, czemu tak robi, czemu jest złośliwa i niemiła, nie potrafiła odpowiedzieć albo nie chciała. Doszło do tego, że zaczęłam odliczać dni do powrotu córki, byle nieprzyjemne telefony od opiekunów kolonijnych się skończyły.
Wreszcie dzieciaki wróciły. Na parkingu, skąd rodzice je odbierali, rozgrywały się iście dantejskie sceny pożegnań. Bo mimo zapewnień, że przecież nie rozstają się na zawsze, nawet dzieci wiedziały, że kolonie to jedno, a codzienne życie zupełnie coś innego. Maja też żegnała się płaczliwie z Luizą. Przyjrzałam się tej dziewczynce i nie dostrzegłam niczego niepokojącego. Ot, zwykła jedenastolatka. Uprzejma, uśmiechnięta… Może kolonie tak na nie wpłynęły, brak rodziców – myślałam – ktoś trzeci dawał zły przykład…
W końcu dziewczyny się wyściskały, przyrzekając sobie, że już na zawsze zostaną najlepszymi przyjaciółkami. Wzruszające, ale „na zawsze” to bardzo długo, zwłaszcza w tym wieku, gdy miesiąc ciągnie się jak wieczność.
Rozpoczął się rok szkolny, a moje dziecko nadal zachowywało się jak nie moje. Zwykle Majka była towarzyską, otwartą dziewczynką. Miała kilka koleżanek w szkole i dwie „z podwórka”, które chodziły do innych klas, ale spotykały się po lekcjach. Teraz niemal przestała się do nich odzywać. Ciągle debatowała z Luizą, jakby składały sobie relacje z każdej przeżytej oddzielnie chwili, i naprawdę cieszyłam się, że nie trzeba płacić za każdą minutę tych raportów-pogawędek.
– Hej, Zosia wisi na domofonie i pyta, czy wyjdziesz?
Stałam w drzwiach pokoju Majki. Widziałam, jak jej twarz na samo imię przyjaciółki rozjaśnia się – dziewczynki zawsze bardzo się lubiły, od czasów piaskownicy – ale potem zerknęła na telefon i posmutniała.
– Nie, nie mam ochoty – odparła, ściągając usta, jakby samej sobie zabraniała się cieszyć.
Naprawdę dziwne.
Nie poznawałam własnej córki. Zrobiła się jakaś taka przygaszona, ponura. Wychowawczyni zwróciła mi uwagę, że Majka nie chce brać udziału w grach zespołowych na lekcjach wychowania fizycznego, że stroni od rozmów z dziećmi, z nikim nie chce żartować jak wcześniej, a na lekcjach, co aż szokowało, siedzi sztywno, wpatrując się w tablicę i na nikogo nawet nie spojrzy. To nie było zdrowe i wychowawczyni martwiła się, że Majka ma jakiś kłopot…
Domyślałam się chyba, jak ten kłopot się nazywa. I postanowiłam zrobić babski wieczór, podczas którego poważnie porozmawiałam z Majką.
Wyjaśniłam jej, że niepokoi mnie to, co się dzieje
I nie tylko mnie, bo zmianę zauważyła także jej wychowawczyni. Smutno mi, gdy widzę, jak siedzi w pokoju, wpatrując się w telefon, zamiast wyjść na podwórko i pobawić się z koleżankami.
– Pogoda wciąż taka piękna, czemu nie korzystasz?
– No ale Luiza może zadzwonić.
Nie pozwalałam córce zabierać komórki na dwór, fakt.
– No to zadzwoni później. Albo ty do niej oddzwonisz. Przecież ja też nie zawsze odbieram telefon…
– Ty nic nie rozumiesz! Nic a nic! – zawołała Majka. – Ja muszę odebrać! Muszę, inaczej ona będzie wiedziała, że lubię jeszcze kogoś, i wtedy przestanie lubić mnie!
No i doszłyśmy do sedna. To był zwyczajny emocjonalny szantaż. W końcu Majka przyznała niemal z płaczem, że obiecały sobie z Luizą, że nigdy nie będą mieć żadnych koleżanek poza sobą. I ona tej umowy dotrzymywała, bo takie było moje dziecko. Odrzuciła dawne przyjaciółki i koleżanki, starała się nawet nie rozmawiać z nikim w szkole, bo wiedziała, że Luiza będzie zła.
Nie wymyśliła sobie tego. Luiza obrażała się o każdy przejaw nieposłuszeństwa – dlatego Majka na koloniach kradła innym dzieciom rzeczy albo nie pozwalała gasić światła, mimo że też była zmęczona, ale jaśnie pani Luiza chciała jeszcze pograć na telefonie. Mała terrorystka wysługująca się innymi. Na szczęście dowiedziałam się o tym w porę.
– Skarbie – pogłaskałam córkę po policzku – dzieciństwo to czas nie tylko zabawy, ale też nauki. Właśnie nauczyłaś się, że są ludzie, którzy tylko z pozoru wydają się mili i uroczy – jak meduza, która wygląda jak słodki żelek, a potrafi mocno poparzyć. Najlepiej unikać takich osób.
– Ale ona się pogniewa…
– No i co? – spytałam z uśmiechem.
Moja córka spojrzała na mnie zaskoczona. A potem wzruszyła ramionami. Zrozumiała, że… w sumie nic. Mieszkały daleko od siebie i pewnie już nigdy więcej się nie spotkają. Gdyby nie telefon działający jak smycz, Luiza nie miałaby żadnego wpływu na jej życie. Pogniewa się? Wielkie rzeczy! Ważne, że wokół miała koleżanki i kolegów, którzy chcieli się z nią przyjaźnić, nie żądając niczego w zamian, żadnych dowodów lojalności czy chorych testów.
Socjopaci też byli kiedyś dziećmi. Wampiry emocjonalne trenują żerowanie od małego, na przykład na koloniach. Duzi czy mali, trzeba ich unikać i uzbroić się w relacjach z nimi w „czosnek” zdrowego rozsądku.
Czytaj także:
„Moja pasierbica to wredna, rozwydrzona małpa, ale robię wszystko, żeby mnie polubiła, bo... się jej boję”
„Nasz sąsiad uważał się za elitę, ale był zwykłym wiejskim bucem. Bogaty pan prezes, a żartował jak pijany wuj na weselu”
„Własna matka ukradła mi faceta! Tyle czasu go uwodziłam, a ona to perfidnie zignorowała i złamała mi serce”