„Przy niedzielnym rosole mama obwieściła, że odchodzi od taty. Rozbiła rodzinę, bo zachciało jej się hulaszczego życia”

Kobieta, której rodzice się rozwodzą fot. Adobe Stock, JenkoAtaman
„Z wrażenia aż zakrztusiłam się rosołem. Tata poklepał mnie między łopatkami, mama podała mi chusteczkę.. Przyjechałam na niedzielny obiad, zjeść ziemniaki z pieczenią, a tu słyszę o rozwodzie rodziców. Pogięło ich?! Ile oni mają lat, żeby to robić”.
/ 05.12.2021 05:57
Kobieta, której rodzice się rozwodzą fot. Adobe Stock, JenkoAtaman

Dorosłe dzieci lubią wpadać do domu rodzinnego. Na święta, rocznice, uroczystości albo po prostu na niedzielny obiad. Taka była u mnie w domu tradycja. Po wyfrunięciu z gniazda zawsze można było wrócić na niedzielny obiadek. Robili tak mój brat i moja siostra. Kiedy ja się wyprowadziłam do innego miasta, też przyjeżdżałam choć raz w miesiącu.

To była właśnie taka niedziela. Zjawiałam się z samego rana, żeby pomóc przy przygotowywaniu obiadu, bo lubiłam pichcić z mamą. Kiedy mięso wylądowało w piekarniku, poszłam pomóc tacie w ogrodzie. Od zawsze kochał grzebać się w ziemi. Tym razem dosadzał nowe krzewy wzdłuż ogrodzenia.

Byłam w szoku. Przecież rodzice nawet się nie kłócili!

W końcu usiedliśmy do stołu. Mama rozlała rosół do talerzy i zaczęliśmy jeść.

– No, takiego rosołu jak ty to nikt nie robi – rzucił tata w przestrzeń.

– To będzie ci go brakowało – odparła lekkim tonem mama. – Kochanie… – zwróciła się do mnie – musimy ci z tatą coś powiedzieć. Bierzemy rozwód.

Z wrażenia aż zakrztusiłam się rosołem. Tata poklepał mnie między łopatkami, mama podała mi chusteczkę.

– Tyle razy ci mówiłam, Misiu, żebyś spokojnie przełykała, a nie tak łapczywie, jakbym ci za chwilę miała talerz zabrać… – mama pokręciła głową z dezaprobatą.

– To… – odkaszlnęłam i wytarłam załzawione oczy. – To nie kwestia jedzenia, tylko tej bomby, którą rzuciłaś. Jaki rozwód? Co to znaczy?

– To znaczy, że twoja matka zwariowała… – mruknął ojciec.

– To znaczy, że zamierzamy rozwiązać nasze małżeństwo. No dobrze, ja zamierzam – dodała mama, gdy ojciec znacząco chrząknął.

– Ale… dlaczego? Co? Jak? – jąkałam się, nie ogarniając, co się, na miłość boską, dzieje.

Przyjechałam na niedzielny obiad, zjeść rosół, ziemniaki z pieczenią, a tu słyszę o rozwodzie rodziców. Pogięło ich?!

– Po prostu nadszedł czas… Cała wasza trójka jest już dorosła, macie swoje życie. Pora, żebym ja też zaczęła żyć po swojemu.

– I musisz to robić z dala od taty?!

Patrzyłam z bezbrzeżnym zdumieniem na ludzi, którzy od blisko trzydziestu lat byli moimi bohaterami. Wodziłam spojrzeniem od jednego do drugiego i nie poznawałam. Ojciec był wyraźnie zły, mama dla odmiany spokojna, niemal beztroska.

– Tak. Od lat łączyliście nas tylko wy. Misiu, wiem, że to ci burzy pewien obraz świata, ale jesteś już dorosła, więc to raczej nie będzie dla ciebie żadna trauma. Twoje pokolenie przyjmuje takie rzeczy zdecydowanie łatwiej niż nasze…

– Ale nie wtedy, gdy chodzi o naszych rodziców! – zerwałam się od stołu i zaczęłam chodzić po salonie, nie wiedząc, jak inaczej rozładować emocje. Najchętniej bym uciekła, byle dalej od tych słów, wiadomości, min, sytuacji, tego całego absurdu…

Nie słyszałam, żeby moi rodzice kiedykolwiek się kłócili. Zawsze odnosili się do siebie z szacunkiem. Koleżanki zazdrościły mi, że moja mama mówi do taty „Staszeczku”, a on do niej „Żabko”, nie przejmując się, czy słyszą ich sąsiedzi albo dzieciaki, goszczące u mnie lub mojego rodzeństwa. Gdy wychodzili gdzieś razem, mama zawsze trzymała ojca pod rękę. Tata nigdy nie zapominał, by otworzyć przed mamą drzwi, pomóc jej wysiąść z auta czy odsunąć krzesło. I co? To była tylko kurtuazja, nie miłość?

Próbowałam ich zrozumieć, ale było mi naprawdę trudno

Wracałam do siebie, próbując skupić się na drodze, a nie na tym, że za chwilę będę dzieckiem z rozbitej rodziny. I nieważne, że nie byłam już dzieckiem. Zawalił mi się obraz naszej piątki jako szczęśliwej bandy, która ostała się razem, pomimo różnych przeciwności losu, pomimo mody na rozwodzenie się, na rozstawanie w gniewie. Nie umiałam sobie poradzić z rozczarowaniem. Gryzło jak sweter z owczej wełny. Kłuło jak niewycięta metka z chińskiej bluzki. Niby dało się z tym żyć, ale przeszkadzało. I nie pozwalało o sobie zapomnieć.

– To śmieszne – mówiłam przyjaciółce, która słuchała mnie i pocieszała kolejną porcją ciastek z masłem orzechowym.

– Ja jestem dorosła. Oni są dorośli. Mają do tego prawo. A jednak czuję się, jakby mi ktoś zabrał ważną część dzieciństwa, jakąś magię… Rozumiesz? Jakbym się dowiedziała, że sorry, ale drzwi do Narnii są już zamknięte. Że już nikt nie wpuści mnie do Matrixa. Czaisz? Nie ma wstępu na statek Star Treka…

– No, rozumiem, nie musisz mi tłumaczyć jak krowie na rowie. Mnie było chyba łatwiej. Ja pamiętam, że moi rodzice po prostu mieszkali osobno. Kłócili się o pieniądze, o mnie… Może lepiej, że twoi potrafili zaczekać, aż dorośniecie, by dopiero wtedy kulturalnie podać sobie ręce, powiedzieć: dobra robota, dzieci wyszły na ludzi, teraz zajmijmy się sobą i swoją ostatnią trzydziestką na tym padole. Nie będą się tłuc o alimenty, o to, z kim będziecie mieszkać, kto kogo będzie mógł odwiedzić w który weekend… Spójrz na to w ten sposób, a będzie ci łatwiej.

Próbowałem, naprawdę, ale było łatwiej tylko odrobinę. Pół roku później miałam oficjalnie rozwiedzionych rodziców. Dom, w którym dorastaliśmy, został sprzedany. Rodzice podzielili się pieniędzmi i kupili dwa małe mieszkanka, odpowiednie dla, jak to ujęła mama, za chwilę seniorów, którzy nie będą musieli ogarniać pięciu pokoi, ale będą mogli przyjąć dzieci i wnuki herbatą z ciastem. Wymienili nasz dom na uroczą dziuplę – według mamy – i… zapchloną norę borsuka, jak nazywał swoje nowe lokum ojciec, który przyzwyczaił się, że w przynajmniej trzech pokojach, nie licząc garażu, mógł zostawiać kubki z kawą i gazety.

Niedziele dzieliliśmy teraz na pół. Przedpołudnie u mamy, popołudnie u ojca albo odwrotnie. Mama już nie gotowała rodzinnych obiadków. W swojej dziupli nie miała miejsca na duży stół, więc najczęściej wychodziła z nami gdzieś na miasto, żeby pogadać i zjeść coś dobrego. Okazało się, że ona wcale nie lubi pieczonych ani smażonych mięs. Najchętniej codziennie jadłaby makaron z owocami morza! Gotowała tradycyjne potrawy tylko ze względu na ojca i na nas.

– Już wiem, po kim mam takie zamiłowanie do włoskiej kuchni – śmiałam się, gdy siedziałyśmy obydwie nad talerzami pełnymi ravioli z masłem szałwiowym.

Ojciec potrafił co najwyżej odgrzać mrożoną lazanię, która i tak było jego daniem popisowym, bo zazwyczaj po prostu smażył kiełbasę i zjadał z chlebem. Matka zaczęła nosić dopasowane sukienki, które kończyły się nad kolanem. Ojciec donaszał dwudziestoletnie swetry i nie widział nic złego w chodzeniu w tej samej koszuli kilka dni z rzędu. Matka chodziła teraz do klubów, na które nawet ja nie miałam czasu. Ojciec rozwiązywał krzyżówki. Patrzyliśmy na to z rodzeństwem, nie wiedząc, co myśleć.

– Mama przeżywa kryzys wieku średniego piętnaście lat później, a ojciec chyba całkiem stracił chęć do życia – orzekł mój brat.

– No i co zamierzasz z tym zrobić? – spytałam, mając nadzieję, że może wpadł na jakiś genialny pomysł, tak by wszystko wróciło na właściwe tory, czyli takie, które znaliśmy, żeby było… normalnie.

– A co ja mogę? Są rozwiedzeni, mieszkają osobno, mają swoje pasje…

– Taaa… matka wyrywa seniorów na parkiecie, a ojciec ogląda się jedynie za „jolkami”.

– Matkę trzeba trochę przystopować, a ojca rozkręcić. I spalić mu te swetry…

– Ale z was okropne dziady – odezwała się nagle moja starsza siostra.

Spojrzeliśmy na nią spode łba, jak w dzieciństwie, gdy próbowała nami rządzić, choć to mój brat był najstarszy.

– No tak, tak. Zachowujecie się jak rozkapryszone bachory, którym ktoś śmiał zabrać ulubioną zabawkę.

– W sumie tak się czuję – przyznałam. – Jak okradzione dziecko.

– To przestań. Dorośnij też mentalnie. Podziękuj im, że zachowywali się przyzwoicie, ba, więcej niż przyzwoicie, przez trzydzieści siedem lat. Czy oni ci mówią, jak masz się ubierać i z kim sypiać?

W końcu zrozumieliśmy, że mają prawo żyć po swojemu

Mój brat jęknął po tych słowach i zakrył oczy, nie chcąc nawet wyobrażać sobie, że nasi rodzice mogliby…

– Więc się zamknijcie, tłuki jedne, ruszcie mózgownicami i dajcie im żyć. Mama niech sobie nosi sukienki w kwiatki, a ja sama jej kupię najbardziej czerwoną szminkę, jaką znajdę. Niech wcina spaghetti i obtańcowuje panów na parkiecie. Zawsze lubiła i umiała się ruszać. Ojca za to trzeba trochę zaktywizować, wyciągnąć z tej jego nory, niech odetchnie świeżym powietrzem, pozna jakichś ludzi, a nie tylko siedzi przed telewizorem. Popieram spalenie swetrów, ale… to jednak ich życie. Możemy robić dokładnie to samo, co oni robili dla nas, gdy stawialiśmy pierwsze samodzielne kroki. Możemy być obok, wspierać, ale nie wolno nam podcinać im skrzydeł. Dotarło?

Słowa siostry dały nam do myślenia. Zaczęliśmy patrzeć na naszych rodziców jak na dwie niezależne osoby, odrębne jednostki o indywidualnych preferencjach, planach, marzeniach, oczekiwaniach, które mają prawo iść dalej bez siebie nawzajem, do tego, by śmiać się i płakać, wzruszać i złościć z różnych rzeczy, bo co jednemu miód, to drugiemu pokrzywa. Kiedy przyznaliśmy im w duchu prawo do takiej „rewolucji”, łatwiej było nam przejść do porządku dziennego nad ich nagłym rozwodem. Rodzice przestali być parą, zrośniętą w naszych wyobrażeniach jak bliźnięta syjamskie, a stali się mamą-kobietą i tatą-mężczyzną, dwoma oddzielnymi bytami.

Szczerze byliśmy im wdzięczni za to, że poświęcili większą część swojego dotychczasowego życia, by nas wypuścić w świat wychowanych, jak trzeba, niepołamanych, niepokrzywionych. Zaradnych, uśmiechniętych, przyzwoitych. A teraz musieliśmy pozwolić, by resztę życia przeżyli tak, jak chcą. Na własny rachunek, po swojemu.

Rok później jeszcze raz musieliśmy wziąć głęboki oddech i uśmiechać się nieco z przymusem, gdy ojciec przedstawił nam Teresę, którą poznał w osiedlowym kółku szachowym. Ostre spojrzenie siostry przywołało mnie i brata do porządku. A gdy mama zamieszkała z Tadeuszem, musieliśmy się nauczyć, że już nie wpada się do niej bez pukania.

Na komunii mojej siostrzenicy, trzy lata później, cała czwórka siedziała przy jednym stole i śmiała się do łez z różnych historii, dotyczących naszego dzieciństwa i nie tylko. A my… My cieszyliśmy się, że nasi rodzice są szczęśliwi. Obydwoje, choć nie razem.

Czytaj także:
„Zmyśliłam, że mam faceta idealnego, który traktuje mnie jak królową. Wymyśliłam go, by koleżanki mi zazdrościły”
„Eksmąż Dagmary wciskał ich córce głupoty, żeby mała mnie znienawidziła. Prał jej głowę, bo chciał zniszczyć nasz związek”
„Jestem singielką, a nie mam wygórowanych wymagań. Mnie wystarczy, żeby mężczyzna był tylko trochę ładniejszy od diabła”

Redakcja poleca

REKLAMA