Nie wiem, czy do tej wsi i rosnącej na jej środku starej lipy trafiłam przypadkiem, czy kierowało mną przeznaczenie. Ale czy to ważne…
Wewnętrzy głos kazał mi tam jechać
To było trzy lata temu. Jechałam do rodziców na majówkę. W połowie drogi zatrzymałam się na stacji benzynowej, by skorzystać z toalety. Zazwyczaj jechałam inną trasą, ale tym razem gdzieś był wypadek i mapy Google poprowadziły mnie objazdem. Już dawno zjechałam z drogi ekspresowej i przedzierałam się jednopasmową krajówką.
Po wyjściu z toalety kupiłam wodę gazowaną i, stojąc przy samochodzie, wypiłam kilka łyków. Wtedy mój wzrok padł na wiejską szosę, która szła hen, przez pola kukurydzy. Wzdłuż wąskiej asfaltowej drogi rosły rzędy topoli. Nie wiem dlaczego ogarnęła mnie przemożna chęć, by tam pojechać. Zapytany o drogę pracownik stacji powiedział, że prowadzi do wioski M.
– Jest tam coś ciekawego?
Wzruszył ramionami.
– Wieś jak wieś – odparł. – Tyle że na majówkę ludzie tam ściągają, bo czekają na cud.
– Cud?
– W drzewie Matka Boska się pokazuje. Takie tam głupoty.
Nie wierzę w cuda, tym bardziej na drzewach. Ale kiedy ruszałam spod dystrybutora, nie wiedzieć kiedy skręciłam w tę szosę. Wioska pojawiła się za trzecim zakrętem. Nie była mała, kilka ulic, przy których stały murowane domy w zadbanych ogródkach, sklep wielobranżowy, spożywczy, w centrum kościół. A przy tym samym placu, nieco z boku, rosło drzewo otoczone płotkiem obwieszonym dziesiątkami kolorowych kłódek, jak na Moście Zakochanych we Wrocławiu. Były też karteczki, pewnie z modlitwami czy życzeniami. Zawiązane kolorowe wstążki. Stało też tam kilka ławeczek.
Czułam, jak opada ze mnie napięcie
Zatrzymałam samochód, wysiadłam i podeszłam do drzewa. Samo w sobie wyglądało na cud. To była wielka, stara lipa. Nie wielka – ogromna! Rozłożysta, o pniu tak grubym, że kilkanaście osób musiałoby się trzymać za ręce, by go objąć. A baldachim liści unosił się tak wysoko, że musiałam zadrzeć głowę. To było lipowe monstrum, nie drzewo.
Usiadłam na ławce. Było ciepło, lekki wiatr szeleścił liśćmi. Wiejski placyk był pusty. Byłam ja i ta lipa, która nawet teraz, w maju, już pachniała obietnicą lipowego miodu. Przymknęłam oczy. Byłam zmęczona. Ostatnie miesiące to jakiś koszmar. Utrata pracy, odejście męża, kłótnia z córką, która zakończyła się tym, że nie widziałam już jej od dwóch miesięcy. Być może zobaczę ją na rodzinnej majówce. Bałam się tego spotkania – z córką, rodzicami, całą rodziną. Ze wszystkimi od jakiegoś czasu byłam na wojennej ścieżce. Ale nie mogłam nie jechać.
Szum liści koił moją znękaną duszę. Uspokajał lęk. Czułam, jak powoli opada ze mnie napięcie. Jakby ktoś nieskończenie życzliwy głaskał mnie i szeptał, że wszystko będzie dobrze. Że nie jestem sama.
– Niech będzie pochwalony – usłyszałam cichy męski głos.
Niechętnie uniosłam powieki. Duchowny miał z sześćdziesiąt lat, twarz pociętą zmarszczkami i niebieskie oczy patrzące łagodnie. Na wąskich ustach błąkał się życzliwy uśmiech.
– Chyba mogę tu siedzieć?
– Oczywiście. Po to są te ławki. Mogę?
Jeszcze się zastanawiałam, co odpowiedzieć, kiedy on uznał swoje pytanie za retoryczne i usiadł na drugim końcu ławki. Spojrzał na drzewo. Po dłuższym czasie, gdy wciąż milczał, spytałam:
– Podobno Matka Boska się tu ukazuje. Gdzie? Na pniu? W koronie?
Spojrzał na mnie spod oka.
– Jednym się pokazuje Matka Boska, innym co innego – odparł enigmatycznie. – Co komu jest potrzebne.
– A pan coś widział?
Działo się ze mną coś złego
Odwrócił ode mnie spojrzenie. Zrobiło mi się głupio, bo sama usłyszałam w swoim tonie napastliwość. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Nigdy taka nie byłam – agresywna, złośliwa. A od kilkunastu miesięcy jakby diabeł we mnie wstąpił. Wiedziałam, że źle robię, ale zanim udawało mi się powstrzymać, już wyrzucałam z siebie słowa, które raniły.
Jakiś czas temu poszłam nawet do psychoterapeuty, żeby pomógł mi z tym walczyć. A on powiedział: „Wreszcie wybija się pani na wolność. Pani podświadomość uznała, że czas skończyć z poddaństwem mężowi, dzieciom, rodzinie. Pani też jest ważna, jej potrzeby, pragnienia, marzenia. Wreszcie zaczyna pani o nie walczyć.”
Inaczej mówiąc, ten człowiek z dyplomem, który ma za zadanie leczyć ludzkie dusze, usprawiedliwił moją złośliwość, arogancję, a nawet chamstwo i egoizm. Zgodnie z obowiązującym trendem: czas zawalczyć o własne szczęście. A inni? Niech walczą o swoje. To nie mój problem.
Czułam, że to droga donikąd. Do świata stworzonego z archipelagu samotnych ludzi. Nigdy wcześniej nie czułam się tak samotna jak teraz, gdy „wybijałam się na wolność”. Problem w tym, że nie potrafiłam być jak kiedyś. Jakby wkradł się we mnie ktoś innym i przejmował stery.
– Przepraszam – mruknęłam.
Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę. Skinął głową, jakby przyjmował przeprosiny.
– To drzewo jest starsze niż ta wioska. Podobno rosło już za potopu szwedzkiego. Widziało wiele nieszczęść, słyszało mnóstwo zwierzeń. W jego aurze tkwi mądrość wieków. Ludzie przyjeżdżają tu prosić o łaski. O odpowiedzi. Zakochani o związanie ich wieczną miłością – wskazał na kolorowe kłódki na płotku.
– To brzmi tak, jakby było sławne na cały kraj. A pierwsze słyszę.
– Trafiają tu tylko ci, którzy tego potrzebują. Których wzywa drzewo – spojrzał w niebo. – Zaraz zrobi się ciemno. Pani jest zmęczona. Radzę zostać na noc. Na plebanii mamy pokój gościnny. Moja siostra, która jest gospodynią, się tym zajmuje.
Nie wierzyłam w moc drzewa
Faktycznie, robiło się ciemno, a ja byłam tak zmęczona, że ledwie powstrzymywałam się od zaśnięcia. Pewnie to świeże powietrze tak mnie rozłożyło. Gospodyni proboszcza, miła kobieta po pięćdziesiątce, położyła na kanapie czystą pościel.
– Ma pani szczęście, że przyjechała dzisiaj. Od jutra nie będzie w wiosce wolnego miejsca, kiedy zjadą się ludzie.
– Naprawdę pani wierzy, że to drzewo spełnia życzenia?
– Życzenia? – spojrzała na mnie zdziwiona, może i lekko oburzona. – Lipa nie spełnia życzeń, tylko daje to, co jest potrzebne. Na przykład nowemu sołtysowi dała wiarę w siebie. Ludzie go wybrali, bo wiedzieli, że będą mogli nim kręcić wedle życzenia. I zaczęło się robić nieciekawie. Każdy ciągnął w swoją stronę – Ł. chciała mieć drogę do swojego gospodarstwa, i M. chciał mieć do swojego. A droga do szkoły potrzebowała remontu. Sołtys, ciągany we wszystkie strony, nie mógł podjąć właściwej decyzji. To i poszedł do lipy po pomoc. I skończyło się kręcenie sołtysem. Od pięciu lat rządzi tu twardą ręką, i chwała mu, bo mądry człowiek. A jak nie wie, co robić, to nie wstydzi się o radę prosić.
– No to jak ona to robi? – spytałam. – Siadamy jak Budda pod liśćmi i czekamy na oświecenie?
Nie zdążyłam ukryć w pytaniu sarkazmu i gospodyni go wyczuła. Przyjrzała mi się, zupełnie jak jej brat, i usiadła na krześle przy stole.
– Nie wiem, jak to jest z innymi, ale ze mną było tak. Kiedyś nie wiedziałam, że mam brata. Rozdzielono nas w domu dziecka. Miałam trzy lata, kiedy adoptowała mnie pewna rodzina. Rysio był siedem lat ode mnie starszy, więc zawsze pamiętał, że miał siostrę. Gdy dorósł, próbował mnie znaleźć, ale przepadłam jak kamień w wodę. A ja tymczasem dorosłam w rodzinie, która właściwie nigdy nie powinna była mieć dzieci
Twarz kobiety była spokojna, ale jej dłonie zacisnęły się kurczowo na spódnicy.
– Kiedy wyszłam z domu, do męża, trafiłam z deszczu pod rynnę. W końcu udało mi się uciec. Miałam wtedy trzydzieści pięć lat. Pamiętam, że szłam całymi dniami, jak najdalej od miasta, gdzie był… on. – wzruszyła ramionami. – Nieważne. Idąc polami, trafiłam do tej wioski. Pamiętam, że wtedy się dziwiłam, że nieustająco słyszę w głowie szum liści. Jakby mnie prowadził. Dotarłam do lipy w środku nocy – wtedy jeszcze nie miała tego płotka wokół ani ławek – opadłam na ziemię i oparłam się o jej pień.
Gospodyni na chwilę zawiesiła głos.
– Byłam głodna, bo nie jadłam chyba trzy dni, i śmiertelnie zmęczona. Zasnęłam. Gdy się obudziłam, zobaczyłam stojącego przede mną księdza i starszą kobietę. To była jego ówczesna gospodyni. Wzięli mnie na plebanię, zaopiekowali się. Ona od razu zauważyła, że jestem bardzo podobna do proboszcza. Gdy usłyszał moje imię, postanowił wszystkiego się wywiedzieć. I tak wyszło, że to mój brat. Zostałam tu i jestem absolutnie szczęśliwa – uśmiechnęła się tak, że zrozumiałam, że naprawdę tak czuje.
– Przypadek. Zdarza się – powiedziałam, jednak w uśmiechu pani Krystyny było coś takiego, że zapytałam: – Nie mam racji?
Pokręciła głową.
– Nigdy bym nie zebrała w sobie tyle odwagi, by uciec, gdyby nie sen. Ujrzałam w nim wielkie drzewo unoszące się wśród galaktyk i mgławic. Między jego gałęziami i liśćmi przemykały dziwne energetyczne istoty. Jedna z nich podleciała do mnie. Przybrała postać młodej dziewczyny w greckiej tunice. Wyglądała jak driada, duch drzew, którą kiedyś widziałam w mojej ulubionej książce z mitami greckimi. I ta driada powiedziała mi, że ktoś na mnie czeka, na końcu drogi, u korzeni drzewa świata. I żebym tam poszła, już. Obudziłam się i wiedziałam, że czas na ucieczkę. A jak się to skończyło, już powiedziałam.
Dlaczego byłam zła?
Myślałam o tym, gdy kładłam się na tapczan, by zasnąć. Niestety, od tygodni miałam z tym kłopot. Nieważne, jak byłam zmęczona, sen odchodził ode mnie, ledwo przyłożyłam głowę do poduszki. W głowie natychmiast pojawiały się niechciane myśli, znowu przeżywałam konflikty, własne słowa, znowu widziałam ból w oczach bliskich mi osób.
Może bym i zasnęła, kiedy przyszedł esemes. Ciche pyknięcie brzmiało wystarczająco głośno w absolutnej ciszy pokoju, żeby przegoniło opary snu. Spojrzałam na ekran. Mama. W takim razie czekamy. Godzinę wcześniej wysłałam wiadomość, że przyjadę dopiero następnego dnia. Cóż…
Sen odszedł. Niestety, nie zabrał ze sobą zmęczenia. Ani nękającego mnie od tygodni poczucia przegranego życia. Było jak robak pogryzający serce i żołądek. Może to przez niego nie mogłam spać. Ani oddychać. Wstałam i otworzyłam okno. Dobiegł mnie szelest liści z drugiej strony plebanii. Wyszłam z budynku. Lipa w ciemności wyglądała tak, jak to kosmiczne drzewo w opowieści gospodyni księdza – przez jej koronę przeświecały gwiazdy.
Przelazłam przez płotek i przytuliłam się do ciepłego, chropowatego pnia. Kiedyś moja córka zaprowadziła mnie do lasu i kazała przytulać się do drzew, że niby w ten sposób nasycę się uzdrawiającą mocą Natury. Nie wierzyłam w te rzeczy, ale nie chciałam robić jej przykrości, więc udawałam, że czuję. Radość w oczach córki wynagrodziła mi tę drobną uległość.
A teraz nie powstrzymałam się od ostrych słów na temat jej wyborów. Nie chciała brać ślubu, nie chciała mieć dziecka. Miała inny pomysł na życie. Ja nie byłam w stanie wyobrazić sobie, że tak można, inaczej niż ja, niż poprzednie pokolenia. Ale przecież wiem, że jest mądrą, wspaniałą kobietą, która ma prawo do własnych wyborów. Nigdy wcześniej tego nie kwestionowałam. Więc dlaczego ją zrugałam? Dlaczego rzuciłam jej w twarz, że jest idiotką, że się jej wstydzę, że…
Osunęłam się na ziemię, czując, że brakuje mi sił. Po twarzy spływały mi łzy. Poczułam tęsknotę za córką, za mężem… Mój mąż. Moja miłość. Przecież wiem, że mnie kocha. To dlaczego oskarżyłam go o zdradę? Dlaczego śledziłam go, przeszukiwałam kieszenie i nie wierzyłam jego zapewnieniom? Zachowywałam się jak niespełna rozumu. Nic dziwnego, że odszedł. Wrzeszczałam na niego, plułam jadem, a kiedy zamknął za sobą drzwi, płakałam całą noc.
Wreszcie to do mnie dotarło
A może jestem chora psychicznie? Czy to raczej jakaś paranoja? Mania prześladowcza?
– Strach.
Głos dobiegł z boku. Otarłam twarz z łez i spojrzałam tam, już zjeżona, gotowa odeprzeć atak. Mężczyzna wyglądał na młodego, przed trzydziestką. Nie pamiętam, jak był ubrany, bo uwagę przykuwała jego twarz – piękna, eteryczna, a w niej lśniące oczy. I właściwie tylko te oczy pamiętam, ten blask. I głos, który mówił dalej:
– Czas stawić czoła potworowi, Anno. Razem z innymi. Samotność nie jest odpowiedzią. Nie jest rozwiązaniem. Nie jest ochroną bliskich. Jest tchórzostwem. A za tchórzostwo płaci się najwyższą cenę. Jeszcze masz szansę wszystko naprawić. Staw czoło potworowi.
Poczułam dotknięcie na ramieniu, obróciłam głowę. Nade mną pochylała się pani Krystyna oświetlona promieniami wschodzącego słońca. Spojrzałam w bok, ale nikogo nie było.
– To był sen… – wyszeptałam.
Kiwnęła głową i pomogła mi wstać. Byłam cała zesztywniała od spania całą noc na twardej ziemi. Ale spałam. I teraz czułam się inaczej. Na różne sposoby. Gdy usiadłam za stołem w kuchni, gospodyni postawiła przede mną talerz z jajecznicą. Po drugiej stronie stołu proboszcz słodził kawę. Patrzył na mnie, ale milczał.
Zjadłam kilka kęsów jajecznicy. Była wyjątkowo smaczna. Ale więcej nie mogłam. W gardle kłębiły mi się słowa. Odsunęłam talerz.
– Wyczułam go… trzynaście miesięcy temu – powiedziałam. – Tu – dotknęłam palcami miejsca z boku piersi. – Mały kamyczek. Wiedziałam, co to jest. Przeraziłam się. Miałam plany: awans w pracy, dwudziesta piąta rocznica ślubu. Mieliśmy wyjechać… – potrząsnęłam głową. – Nie chciałam tego, co było konsekwencją odkrycia. Strach. Ból. Więc… – wzruszyłam ramionami. – Wyparłam.
– Ale chyba była pani u lekarza? – spytała gospodyni.
Potrząsnęłam głową.
– Oczywiście, że nie. Jeśli ktoś by się dowiedział, nazwał to… stałoby się realne i moje życie ległoby w gruzach. Po prostu… więcej tego nie dotknęłam. Może myślałam, że jeśli nie uznam jego istnienia, to zniknie. Ale istnienie guzka objawiło się w inny sposób.
Teraz to rozumiałam. Ujrzałam sens swojego postępowania jak na dłoni. Moja podświadomość szykowała się na śmierć i próbowała ochronić najbliższych przed rozpaczą. Więc odpychałam ich od siebie złośliwościami, okrutnymi, niesprawiedliwymi słowami. Niszczyłam dobre uczucia, którymi mnie obdarzali. Po to, żeby potem po mnie nie płakali. Podczas tej majówki dokończyłabym dzieła. Nikomu by na mnie już nie zależało. Szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałam, że taki miałam plan. Ale tak by było.
– A potem odjechałaby pani w stronę zachodzącego słońca jak dumny, samotny rewolwerowiec? – w głosie gospodyni usłyszałam kpiące niedowierzanie.
– Krysiu, daj spokój – zganił ją łagodnie brat. A potem powiedział, patrząc na mnie poważnie: – Strach jest najgorszym doradcą. A w połączeniu z miłością bywa najgłupszy. Niech sobie pani wyobrazi, że jest pani na miejscu swojej matki. Albo córki. I dowiaduje się pani, że ukochana osoba chorowała w samotności, bo nie chciała ich martwić. Że nie dała im możliwości opieki. Okazania miłości. A co więcej – walki o powrót do zdrowia. Gdy kochamy, nie chcemy zamykać oczu, usuwać się. Chcemy działać, chcemy móc powiedzieć samym sobie, że zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Że poruszyliśmy ziemię i niebo. Nie może im pani tego odebrać. A przede wszystkim, nie może im pani okazać, że w nich nie wierzy. To byłby największy grzech.
Wtedy rozpętała się burza
Miał rację. Oczywiście, że miał rację. Co ja sobie myślałam?! W ogóle nie myślałam. Strach zrobił ze mnie bezmyślną istotę, która, zapędzona w kąt bez wyjścia, reagowała agresją. Wygryzała z siebie własne serce. Poczułam wokół siebie ciepłe ramiona pani Krysi, która mruczała uspokajająco, gdy zanosiłam się szlochem.
Do domu rodziców dotarłam w samo południe. Byli już wszyscy – kuzyni, moja córka z partnerem, mój mąż. Mama na przywitanie przytuliła mnie i poprosiła, bym nie warczała na tatę, bo jego to denerwuje, a przecież wiem, że ma słabe serce. W końcu nie jest już najmłodszy. Poczucie winy niemal ścięło mnie z nóg.
Oczywiście przeprosiłam wszystkich za swoje zachowanie i wyjaśniłam jego powód. Że poczułam guzek i boję się, że wkrótce umrę.
– Znaczy masz raka, mamuś? – spytała córka, a jej oczy były wielkie, przestraszone, ale już widziałam jak zaciska wargi i prostuje drobne plecy.
Była gotowa do walki o mnie. Gardło ścisnęło wzruszenie.
– Tak myślę. Nie miałam odwagi sprawdzić.
Chyba wyobrażacie sobie, jaka się wtedy rozpętała burza. Nie mogli uwierzyć, że przez ponad rok wypierałam z myśli swoje odkrycie. Usłyszałam, że jestem idiotką, skoro natychmiast nie poszłam do lekarza. Nie zaczęłam leczenia.
– Przecież nie wiesz, czy teraz nie jest już za późno! – krzyczeli mąż, córka i rodzina na zmianę. – Jak można być taką głupią i nieodpowiedzialną? Chować głowę w piasek! Prosić się o tragedię!
Gniewali się, zrzucali na mnie gromy, czułam się okropnie winna swojej głupoty i tchórzostwa, ale jednocześnie szczęśliwa, bo wreszcie nie byłam sama. I nawet śmierć nie wydawała mi się taka straszna. Przez chwilę. Mąż nie zgodził się, bym poszła się zbadać po majówce. Już następnego dnia on i córka zaciągnęli mnie do prywatnej kliniki. I stali na korytarzu, czekając na wyrok.
To był niegroźny tłuszczak. Kiedy lekarz mi to powiedział, niemal zasłabłam z ulgi. A potem pomyślałam o nieznajomym ze snu i jego słowach o cenie tchórzostwa i o tym, że jeszcze jest czas, by wszystko naprawić. Zrobiło mi się zimno z przerażenia, gdy uświadomiłam sobie, do czego bym doprowadziła, gdybym nie posłuchała przeczucia i nie skręciła w tamtą drogę.
Czytaj także:
„Mąż żeruje na zasiłkach, a ja haruję na 2 etaty, by opłacić rachunki. Boję się go kopnąć w tyłek, bo nie chcę być sama”
„Myślałam, że znam męża na wylot. Po jego śmierci przekonałam się, że był kłamcą i katolikiem na pokaz”
„Mam 45 lat i męczy mnie rodzina. Żałuję, że wyszłam za mąż i urodziłam dzieci. Chętnie rzuciłabym wszystko w diabły”