„Przez tę babę żyłam w piekle i nic nie osiągnęłam. Gniję w domu z mężem i niewdzięcznymi dzieciakami, a ona zwiedza świat”

Smutna matka fot. Adobe Stock, Krakenimages.com
„Spojrzałam na nią raz jeszcze, jakby znowu innym okiem. Delikatna, krucha, uśmiechnięta, trochę wycofana, ale jednocześnie otwarta, szczera. Ciekawa drugiego człowieka. Ciekawa naszych losów, choć byłyśmy dla niej takie okropne, takie wredne. Nie moralizująca”.
/ 01.02.2023 22:00
Smutna matka fot. Adobe Stock, Krakenimages.com

Był rok 1980, a mnie się zdaje, że startowałam w dziewiętnastym wieku. Szkoła mieściła się w starym budynku z czerwonej cegły, ciasnym, ciemnym i pełnym tajemniczych zakamarków. Niektóre lekcje odbywały się w piwnicy zwanej Hadesem, pomieszczeniu bez okien, wymalowanym przez uczniów starszych klas w czarne esy floresy.

Nosiliśmy fartuszki, w wersji dziewczęcej były to granatowe kawałki materiału obrębione pliską, paski przechodziły przez ramiona, krzyżowały się na plecach i poniżej związane były w wielką kokardę. Kokardy – zwykle białe – mamy wiązały nam również na kucykach albo końcach ciasno splecionych warkoczy. Wyglądałyśmy jak przyszpilone do ławek motyle.

Tak było w pierwszej klasie, może jeszcze w drugiej? – nie pamiętam. Fartuszki krzyżaki wyszły z mody wraz ze wstążkami. Wszystko, co dotyczyło szkoły, stało się codzienne, zwyczajne i banalne. „Buda” oznaczać zaczęła nudę.

Były koleżanki z jednej ławki, pierwsze przyjaźnie, zauroczenia, wielkie miłości nawet, prawdziwe życie towarzyskie toczyło się jednak po lekcjach, w drodze do domu, na podwórku, przed albo na klatce schodowej czy też w czyimś ciasnym pokoiku. Wakacje witaliśmy z ulgą i nigdy nie czekaliśmy na początek roku szkolnego. W liceum zrobiło się jeszcze gorzej, poza tym że, pod pewnymi względami, lepiej. Staliśmy się dorośli, wyluzowani, odważni i złośliwi. Drwina i śmiech zastąpiły respekt i lęk przed „panią” .

Czułam się utopiona w smętnej beznadziejności

Historyczkę rzucił mąż, dlatego taka znerwicowana, o, jak jej się trzęsą ręce i jakie okropne te opuchnięte gały, trudno facetowi się dziwić. Dziwne by było, gdyby jej NIE rzucił. Rusycystki w ogóle nikt nie chce i nigdy nie zechce, o co zakład? Geograf onanizuje się pod biurkiem. Matematyk? Nawet godny współczucia, ale „bez przesadyzmu”.

Nasze dobre samopoczucie rosło wprost proporcjonalnie do stopnia zezłośliwienia. W okolicach matury najbardziej łagodna dusza w klasie na torturach nawet nie przyznałaby, że uczy nas ktokolwiek sensowny. Wszyscy nauczyciele prędzej czy później okazywali się absolutnie bezsensowni. Najprędzej zaś – polonistka.

Była naszą wychowawczynią, więc pierwszą nauczycielką, z którą zetknęłyśmy się w liceum, my – żeńska klasa humanistyczna, ponad trzydzieści panien. Stała na wprost nas i wyglądała jak generał przed osobliwym pułkiem wojska. W roli munduru wystąpiła granatowa garsonka z krempliny. Pyzata twarz z trądzikiem miała wyraz zawzięty, zacięty i surowy. Musiała być całkiem młoda, ale wcale nam się taka nie wydała. Raczej całkiem stara. Mierzyła nas zimnym wzrokiem i ani trochę nie próbowała się przypodobać.

– Przeczytam teraz listę obecności. Każda z dziewcząt niech wstanie i się pokaże. I zapamięta swój numer. Dużo was w tej klasie, za dużo.

– Nienawidzi nas – komentowałyśmy wkrótce, wydychając w szkolnej toalecie kłęby papierosowego dymu.

– To dlatego, że jesteśmy młode i ładne. Przyszłość przed nami, a przed nią co? Strach pomyśleć. Zazdrości nam.

– Jasne, że zazdrości, brzydactwo, kretynka, ofiara losu.

– Ofiara losu? Ha, ha. Przecież to potwór. Jak się nie obronimy, zeżre nas żywcem, wykończy z zimną krwią, zobaczycie.

– Ojciec Marka widział ją w operze.

– Ale obciach!

– Biedna.

– Sama poszła, chyba nikt jej nie zmusił. Do opery, Chryste! Mnie to by tam tylko w trumnie zaprowadzili, na własny pogrzeb.

– Była w kremplinie?

– A w czym? Widziałaś ją kiedy w czym innym?

Rozgorzała wojna czteroletnia, wojna na wykrwawienie. Po jednej stronie barykady  samotny, tyleż żałosny co groźny, bo uzbrojony we władzę, generał. Po drugiej – banda wrednych smarkul, nakręcających swą złośliwość jak sprężynę w szwajcarskim zegarku. Ani jedna nie wyłamała się z szeregu.

– Z tą waszą wychowawczynią to chyba coś nie tak – mówiła mama za każdym razem, gdy wracała z wywiadówki – ciągle ma do was pretensje, uważa, że jesteście krnąbrne, bezczelne, leniwe, do tego mało inteligentne. Trzeba chyba choć trochę kochać młodzież, by ją z sukcesem czegoś nauczyć?

Słuchałam ze zgryźliwym uśmieszkiem.

– Ależ mamo, oni wszyscy tacy są, ci belfrzy w naszej budzie.

– Niemożliwe. To przecież bardzo dobre liceum, jedno z lepszych w Warszawie.

– Akurat. To, co o nas mówią ci debile, w równym stopniu można odnieść do nich. Banda aroganckich frustratów.

– No nie, Maja, tego już stanowczo za wiele. Absolutnie zabraniam ci tak mówić, nie waż się więcej! Rozumiem, że możesz nie lubić wychowawczyni, ale wszystkim nauczycielom należy się szacunek. To piękny zawód. Na pewno masz do czynienia również z ludźmi, którzy godni są jego wykonywania. Trzeba tylko mieć odrobinę dobrej woli, by to dostrzec.

– Aha – ziewnęłam demonstracyjnie. Stara pieprzy jak zwykle.

– Dziecko, zmień ton, zmień nastawienie. Na negacji daleko nie zajedziesz.

No cóż, jednak jechałam. Czułam się utopiona w szarej, ponurej, smętnej beznadziejności, której ucieleśnienie stanowiła znienawidzona szkoła. Dom na drugim miejscu. Albo odwrotnie, jak kiedy.
Gdybym zamiast „Minogi” – tak ją nazywaliśmy – trafiła na polonistkę z prawdziwego zdarzenia, może zostałabym pisarką? Badaczką literatury? Profesorem lingwistyki? Szanowanym wydawcą? Lubiłam tak myśleć, pomarzyć w bezsenną noc.

Ponieważ jednak żadne z członków pedagogicznego ciała nie wybiło się ponad mizerną przeciętność, nie zostałam ani badaczką, ani profesorem w żadnej dziedzinie. Ani nawet wydawcą. Pisarstwo sporadycznie szlifuję na społecznościowym profilu (choć wolę publikować zdjęcia). Ja również nie wybiłam się ponad mizerną przeciętność.

Jestem… nikim

– Maja? Powinnam powiedzieć: pani Maja. Co za spotkanie.

Ile to lat minęło od matury? A niech mnie, równe trzydzieści… Minogę poznałam natychmiast. Nawet tak bardzo się nie zmieniła, rysy jej niegdyś puciatej twarzy wyostrzyły się, można powiedzieć, że z wiekim wyładniała, co charakterystyczne bywa dla niepięknych kobiet. Tylko jej włosy, kiedyś długie i gęste, dziś krótkie i siwe, zdradzały, że jest grubo po pięćdziesiątce. Była też znacznie szczuplejsza niż kiedyś i odziana – no nie!– w dżinsy oraz krótką kurtkę. Wcale nieźle to na niej leżało. Oczom nie mogłam uwierzyć, choć właściwie dlaczego, mieszkamy w tym samym mieście, które nie jest jakimś Kairem.

– Pani profesor.

– Tam profesor! Niegdyś marzyła mi się kariera naukowa, dawno i nieprawda.

– Ale tak mówiliśmy do pani w szkole. Czy dalej pani uczy?

Oczywiście, że nie, doszło do mnie. Pewnie jest już na emeryturze. Powinna być zgrzybiałą staruszką. A nie jest.

– Nie uczę od lat. Na szczęście w porę sobie uświadomiłam, że to nie dla mnie droga. W porę albo i nie w porę.

– Ale, pani Maju, trzeba uczcić to spotkanie. Ma pani chwilę? Wypiłybyśmy kawę.

– Bardzo małą chwilkę, szczerze mówiąc.

– Ale i to dobre. Stoimy naprzeciw kawiarni. Więc bardzo mała kawka?

– Okej.

Usiadłyśmy przy stoliku w samym rogu niewielkiego lokalu, wymusiło to pewien rodzaj bliskości, nieomal – intymności.

– I jak daje sobie pani w życiu radę, Maju?

– Dziękuję, świetnie.

Jeszcze miałabym jej się zwierzać!

– To się cieszę. Pani, zdaje się, poszła na prawo, dobrze pamiętam?

Świetnie pamięta, poszłam na prawo. Wyszłam na lewo. Ten wyświechtany dowcip pasuje do mnie jak ulał.

– Niestety, nie skończyłam studiów. Zaszłam w ciążę, urodziłam dziecko, potem szybko drugie, cudowna parka. Rodzina jest moją ostoją, największym szczęściem. Całym życiem, powiedziałabym.

To akurat żadne kłamstwo, skłamałabym dopiero wtedy, gdybym powiedziała, że ta cudowna rodzina oddaje mi moje wielkie uczucia. Że gra u nas harmonia i akordeon.

– O jak miło! Oczywiście, że nie każda kobieta musi się zawodowo spełniać. Mamy różne powołania, wszystkie trzeba szanować.

Kiwnęłam głową. Cóż innego mi pozostało, jak przed taką Minogą grać rolę spełnionej żonki i mateczki, bardzo happy?

– A pani? Znalazła swoje powołanie? Skoro nie szkoła, to co?

– Szkoła była wielką pomyłką, przyznaję. Czasami jest mi bardzo przykro. Nie byłam dobrą nauczycielką.

Zawiesiła głos, aż poczułam się w obowiązku zaprzeczyć, hipokrytka, wstrętna obłudnica.

– Ależ skąd, maturę z polskiego wszystkie zdałyśmy świetnie.

– Tak, ale wiem, jak mnie nie znosiłyście. I w jakimś sensie z wzajemnością, to straszne, ale muszę przyznać. Choć wstydzę się bardzo.

Uśmiechnęła się tak szczerze i spojrzała tak przepraszająco, że zrobiło mi się jej nawet trochę żal.

– Wie pani, Maju… To nie tak, że was nie lubiłam, ja się was po prostu zwyczajnie bałam. Och, jak ja się was bałam, od pierwszej chwili. Byłam młoda, nieśmiała, zakompleksiona. I zagubiona. Długo liczyłam, że zostanę na uczelni, jeden z profesorów – prawdziwych profesorów – robił mi nadzieję na asystenturę, a potem wszystko się rozwiało, rozleciało, nie miałam pojęcia z czyjej winy, z jakiego powodu. Sama pani wie, jakie to były czasy – układy, układziki. Więc ostatecznie wylądowałam w szkole. Przed każdą lekcją czułam strach. Zimny, lodowaty strach. Jak wyście na mnie patrzyły!

Tym spojrzeniem zabijałyście resztki mojej pewności siebie, jeśli jakąś w ogóle jeszcze posiadałam.
Roześmiała się z udawaną zgrozą. Zrobiło mi się głupio. Nauczycielka, która boi się swoich uczennic? Na cholerę ta cała rozmowa. Co mnie dzisiaj obchodzi Minoga? Nigdy mnie nie obchodziła.

– Przepraszam. Rzeczywiście nie byłyśmy dla pani profesor łaskawe, stado głupich gęsi.

– To nie tak. To ja nie umiałam do was dotrzeć. Jako pedagog okazałam się zerem, poniosłam kompletną klęskę.

– Proszę tak nie mówić, pani profesor. Było, minęło, po co do tego wracać? Ważne, co nastąpiło potem.

– Tak, ma pani rację. Rzuciłam szkołę, zahaczyłam się w redakcji, jednej, drugiej, właściwie też bez wielkich sukcesów. A potem poznałam kogoś cudownego i życie przewróciło mi się do góry nogami. Mój mąż jest fotografikiem. Ale, ale – powinnam się pani przedstawić, Maju, moim obecnym nazwiskiem.

Rzuciła je z błyskiem w oku. Obiło mi się o uszy, dałam po sobie poznać. Choć Bogiem a prawdą – tych uszu mi nie rozbiło. Aż tak to ja się fotografią nie interesuję.

– Przejechaliśmy razem cały świat. Podróżowanie stało się pasją mojego życia, dzieloną z mężem. I pisanie. Próbowałam reportaży, założyłam blog, jestem bardzo aktywna w sieci.

Ach tak. Patrzyła na mnie z uśmiechem, miała w oczach ciepło.

– Tak się cieszę, pani Maju. Nieraz myślałam, żeby odnaleźć którąś z was. I się pochwalić, prawda? Kim to ja nie jestem – pisarką, blogerką, żoną znanego artysty.

– To teraz nietrudne, w czasach internetu.

– Akurat! Wszystkie pozmieniałyśmy nazwiska i weź się człowieku połap!

„Pozmieniałyśmy”. No tak, teraz jesteśmy już w jednym wiekowym przedziale. Ile lat ona może być ode mnie starsza? Piętnaście? Dziesięć?

– A dzieci pani ma, pani profesor?

– Jedno. Maks urodził się w Meksyku, dwadzieścia pięć lat temu. Jestem już babcią.

– Ja też!

– Naprawdę? Proszę mi opowiedzieć!

Jasne, o wnukach mogłabym bez końca

Doszłyśmy do drugiej kawy i koniaku. Język mi się rozwiązał, więc przejechałam się jeszcze po paru koleżankach.

– Jak pani chce, dam pani namiary…

– Dzięki. Może się odważę do którejś zadzwonić? Nie wiem jeszcze. I chciałabym, i się strasznie boję, nadal się boję. Co myślisz, Maju? Warto? Będą chciały ze mną gadać?

Jakoś niepostrzeżenie zaczęła mówić mi po imieniu. A i ja zrezygnowałam z „pani profesor”. Spojrzałam na nią raz jeszcze, jakby znowu innym okiem. Delikatna, krucha, uśmiechnięta, trochę wycofana, ale jednocześnie otwarta, szczera. Ciekawa drugiego człowieka. Ciekawa naszych losów, choć byłyśmy dla niej takie okropne, takie wredne. Nie moralizująca.

Gdybym poznała ją dzisiaj, gdybyśmy zagadały do siebie siedząc samotnie w tej knajpce, jak kobieta z kobietą, polubiłabym ją natychmiast, bez dwóch zdań – myślałam wychodząc. Pożegnałyśmy się jakoś tak nieśmiało, niezręcznie, obie zaskoczone nagłą i niespodziewaną zażyłością. Takie to wszystko było dziwne, jak z filmu, jak ze snu.

To nie miało prawa się stać. Ale gdy już winda wwiozła mnie do mojego opustoszałego mieszkania, doszłam do wniosku, że tak czy siak jednak ją polubiłam. Minoga, nie Minoga, wszystko jedno. Otworzyłam telefon i ostatnie przychodzące połączenie wpisałam do kontaktów. 

Czytaj także:
„Szwagier to cyniczny cwaniaczek, który pozjadał wszystkie rozumy. Z lubością patrzyłem, gdy w końcu dostał za swoje”
„Szwagier dosadnie uświadomił mi, że popełniłem błąd. Owszem, zdradziłem żonę, ale to nie powód, żeby łamać mi nos”
„Ewelina miała romans z przyrodnim bratem swojego męża. Uznała, że szwagier to nie rodzina”

Redakcja poleca

REKLAMA