O Boże kochany, że też akurat nam się to musiało przytrafić! Opłotkami chodzę, żeby ludziom w oczy nie wchodzić. Mąż siedzi w chałupie, pije i przeklina mojego wuja. Nie odzywam się, bo wcale mu się nie dziwię. Do niedawna żyliśmy spokojnie, w zgodzie z księdzem i z sąsiadami. A teraz? Przeżywamy horror! I to tylko dlatego, że uśmiechnęło się do nas szczęście.
Wszystko zaczęło się miesiąc temu w poniedziałkowe przedpołudnie. Dzieciaki poszły nad rzekę, mój Paweł pojechał załatwić coś w gminie, zostałam na gospodarstwie sama. Akurat kozy na podwórzu karmiłam, gdy pod bramę podjechał jakiś czarny, elegancki samochód. Wysiadł z niego mężczyzna w garniturze, z teczką.
– Czy tu mieszka Katarzyna M.? – zapytał, gdy podniosłam się z kucków.
Przeraziłam się nie na żarty. Myślałam, że to komornik. Pożyczyliśmy z mężem trochę grosza i nie zapłaciliśmy dwóch ostatnich rat. Co prawda, kilka dni temu byłam w banku, wyjaśniałam, co i jak, udało mi się przesunąć spłatę, ale przecież mogło się im nagle coś odwidzieć.
– A kto pyta? – podeszłam do płotu.
– Jestem adwokatem, z Warszawy. Mam pieniądze dla pani Katarzyny. Ze spadku po panu Edwardzie Z. z Ameryki – odparł, podsuwając mi pod nos wizytówkę.
Nogi się pode mną ugięły. Aż się o płot oparłam, żeby się nie przewrócić. Przez głowę przelatywały mi tysiące myśli. Pieniądze? Dla mnie? Z Ameryki?! Przecież to niemożliwe…
Nie znałam wujka Edka, starszego brata mamy. W naszej rodzinie właściwie się o nim nie mówiło. Słyszałam tylko, że uciekł z domu, gdy miał 18 lat, w poszukiwaniu lepszego życia. Nie chciał pracować na roli.
Dziadek nigdy mu tego nie wybaczył. Wyklął go i nawet przy świątecznym stole zabraniał o nim rozmawiać. Co więcej, po śmierci dziadka wujek też do nas nie pisał, nie dzwonił, więc myślałam, że dawno zapomniał o rodzinie w Polsce.
– To jak, mogę wejść? Proszę pani…? – wyrwał mnie z zamyślenia głos adwokata.
Jakoś zebrałam się w sobie, szybciutko otworzyłam furtkę i zaprosiłam go do domu. Byłam taka podekscytowana i szczęśliwa! Chciałam jak najszybciej dowiedzieć się, ile pieniędzy zostawił mi wujek.
Adwokat trzymał mnie w niepewności chyba z pół godziny. Najpierw powyciągał jakieś pełnomocnictwa, papiery, pokazywał wyliczenia. Okazało się, że po odliczeniu wszystkich kosztów, podatków, no i jego honorarium za załatwienie sprawy, dostanę bez mała dwieście tysięcy dolarów.
– Wystarczy kilka podpisów i pieniądze za dzień, dwa trafią na pani konto. O ile oczywiście poda mi pani numer – uśmiechnął się.
Jezus! To mógł być oszust! Co ja mu podpisałam?!
Oczywiście podałam. I podpisałam wszystko, co chciał. Nawet tych papierów dokładnie nie sprawdzałam. Bo i po co. I tak niewiele rozumiałam z tego, co tam było napisane. Czułam się wspaniale. Z radości omal mi serce z piersi nie wyskoczyło!
Te pieniądze nam z nieba spadły. Choć oboje ciężko harowaliśmy, trudno nam było utrzymać się z pięciohektarowego gospodarstwa. Z głodu nie umieraliśmy, ale jak trzeba było zrobić porządne zakupy w sklepie, to pojawiał się problem.
Czasem na zeszyt musiałam brać… Oddawałam, jak zasiłek na dzieci z opieki przychodził, mleczarnia zapłaciła albo jak zboże i ziemniaki sprzedaliśmy. Wstydziłam się, że jesteśmy takimi dziadami, że musimy liczyć każdy grosz. Teraz to się miało skończyć!
Oczami wyobraźni już widziałam, jak spłacamy wszystkie długi, naprawiamy cieknący dach, kupujemy samochód i jedziemy z dzieciakami na wielkie zakupy do miasta. Biedaczyska nawet komputera nie miały… A teraz mogłam zafundować każdemu po jednym! I nowy telewizor! I ubrania…
Tak się rozmarzyłam, że nawet nie zauważyłam, kiedy wrócił Paweł. Obudziłam się dopiero wtedy, gdy wszedł do domu.
– Cholera jasna! W gminie twierdzą, że z podatkiem od nieruchomości zalegamy. Jak szybko nie zapłacimy, to nam taką karę przysolą, że się nie pozbieramy. Trzeba podanie pisać o rozłożenie na raty, przebłagać wójta… – zaczął biadolić od progu.
– Nikogo nie będziemy błagać. Wszystko zapłacimy. Nawet z karą! – przerwałam mu.
– Kasia, kobieto, gorączkę masz czy co? A niby skąd na to weźmiemy? – patrzył na mnie podejrzliwie.
– A stąd! Spadek po wujku dostałam! Prawie 200 tysięcy dolców! – zamachałam mu przed nosem papierami.
Zgłupiał. Chyba jeszcze bardziej niż ja, kiedy o tym od adwokata usłyszałam. Przez kilka minut stał i gapił się na mnie z rozdziawionymi ustami. A potem nagle zaczął się śmiać. Ze mnie! Drwił, że w bajki wierzę, bo takie rzeczy się nie zdarzają, że dałam się nabrać jakiemuś naciągaczowi, który teraz na nasze konto kredyt sobie weźmie.
– Tak? No to masz, zadzwoń, sprawdź, czy taka kancelaria w Warszawie istnieje. I czy to wszystko prawda – zaproponowałam.
Tak mi namieszał w głowie, tak mnie przestraszył, że prawie w to oszustwo uwierzyłam. Oczywiście zadzwonił. Gdy skończył rozmowę, był blady jak ściana.
– Rany boskie, naprawdę jesteśmy bogaci! – wymamrotał i osunął się na krzesło.
– A nie mówiłam? Koniec naszych kłopotów! – triumfowałam.
– Jesteś pewna? Bo mnie się wydaje, że to początek. I to dużo większych, niż mieliśmy. Zobaczysz, jeszcze będziemy przeklinać ten spadek – westchnął.
Poczułam się zawiedziona. Nie takiej reakcji się spodziewałam. Myślałam, że mąż będzie skakał z radości, odetchnie z ulgą, że wreszcie nie będziemy musieli martwić się o jutro. A on siedział przygarbiony, ponury, jakby mu ktoś wielki głaz na plecy położył.
– Niby dlaczego mam przeklinać? Tylko głupi nie cieszyłby się z takich pieniędzy – zdenerwowałam się.
– Tak? A pomyślałaś, co będzie, jak ludzie się o nich dowiedzą? Przecież wieś nam żyć nie da – odparł zrezygnowany.
Co rusz ktoś wpadał, po kątach nam się rozglądał
Prawdę mówiąc, nie pomyślałam o tym. Tak byłam ucieszona tym prezentem od losu, że zupełnie zapomniałam o ludziach. Nie mieszkaliśmy przecież w wielkim mieście, w którym każdy pilnuje swojego nosa, gdzie nikt niczego by nie zauważył.
U nas wszyscy wszystko o sobie wiedzą, komentują, plotkują. Nie miałam złudzeń, że jeśli wiadomość o spadku wyjdzie na jaw, my też dostaniemy się na języki. I że to nie będą miłe słowa. Dopóki byliśmy tacy jak wszyscy, dopóki ledwie wiązaliśmy koniec z końcem, sąsiedzi patrzyli na nas życzliwie.
Współczuli, narzekali razem z nami, czasem nawet poratowali w potrzebie. Ale teraz? Wiedziałam, że zamienią nasze życie w piekło. Tak to już jest, że biedy nikt nikomu nie zazdrości, jednak bogactwa – tak. Zwłaszcza takiego niespodziewanego.
Załamałam się. Oklapłam. Jak materac dmuchany, z którego ktoś nagle wypuścił powietrze. Tak bardzo cieszyłam się na te zakupy, prezenty dla dzieciaków, samochód. A tu klops. Spojrzałam bezradnie na męża.
– Rany boskie, masz rację, jak nic w łyżce wody nas utopią! – krzyknęłam.
– No, wreszcie zmądrzałaś! – Paweł nawet się uśmiechnął. – Pamiętaj, na razie nikomu ani słowa! Nawet dzieciakom, bo polecą od razu się pochwalić. Będziemy siedzieć cichutko jak myszy pod miotłą. I wydawać pieniądze powolutku, żeby nikt niczego nie zauważył. A jak zaczną pytać, za co na przykład naprawiliśmy dach, to powiemy, że kredyt wzięliśmy czy za ziemniaki nam zapłacili. Może się nie wyda… – westchnął.
Z jego miny wynikało jednak, że nie do końca wierzy w powodzenie naszego planu. Rzeczywiście, te obawy były uzasadnione. Nie minęło kilka dni i wszystko się wydało. Nawet nie z naszej winy, bo oboje milczeliśmy jak zaklęci, i nawet grosza nie wydaliśmy.
Może ktoś z naszej wsi miał znajomego w banku w mieście albo w urzędzie skarbowym w powiecie. Sama nie wiem. W każdym razie szepnął słówko, no i po tygodniu o spadku wiedziała już calutka wieś.
Zaczęły się dziwne odwiedziny. Wcześniej pies z kulawą nogą do nas nie zaglądał, a teraz drzwi się nie zamykały. A to sąsiadka wpadła po szklankę cukru, choć widziałam, że godzinę temu kupiła w sklepie cały kilogram, a to sołtys przyszedł zapytać, czy drzewa na zimę nie potrzebujemy, mimo że przed domem leżała cała sterta; a to znowu sąsiad zawitał opowiedzieć o problemach ze starym traktorem, chociaż wiedział, że mąż nie jest mechanikiem i mu nie pomoże.
Początkowo nie pytali wprost o pieniądze. Wchodzili i węszyli, wyciągali szyje, zaglądali po kątach. Jakby sprawdzali, czy czegoś nowego nie kupiliśmy, czy coś się u nas nie zmieniło. Nawet ksiądz nas odwiedził, mimo że zazwyczaj przychodził tylko raz w roku, po kolędzie. Zaczął mówić, że woda się na ołtarz leje, ściany brudne, przydałby się remont kościoła.
– Jak Paweł będzie miał trochę wolnego, to chętnie pomoże przy tynkowaniu. Zna się na tym – zaproponowałam, ale ksiądz się skrzywił.
– Bóg zapłać za dobre chęci, ale prawdę mówiąc, nie tylko na taką pomoc liczyłem…
– A na jaką? – zdziwiłam się.
– No, moja droga, to już chyba wy powinniście wiedzieć najlepiej – odparł.
Udałam, że nie rozumiem, o co chodzi, więc pokręcił się jeszcze chwilę, pofukał i wyszedł naburmuszony. Jakbym mu ojca i matkę zabiła albo kościół okradła. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, doskoczyłam do męża.
– Paweł, oni już chyba o wszystkim wiedzą! Może jednak się przyznać, powiedzieć co i jak? – dopytywałam się.
– Ani mi się waż! Wiedzą, ale pewności nie mają. Więc węszą. A jak się przyznasz, to od razu wycieczki potrzebujących się zaczną. Nie dasz, suchej nitki na tobie nie zostawią. Dasz, to nasz spadek skończy się raz-dwa… A tak pogadają, pogadają, i jak będziemy trzymać się swojej wersji, może im się znudzi – tłumaczył.
Chyba trzeba będzie dom sprzedać, wynieść się stąd
Oczywiście się nie znudziło. Wręcz przeciwnie, było tylko gorzej. Gdziekolwiek się pojawiliśmy, ludzie patrzyli na nas wilkiem. Przed sklepem, na ulicy. W niedzielę w kościele nikt z nami w ławce nie usiadł, choć nie było wolnych miejsc i część ludzi musiała stać. Potraktowali nas jak trędowatych!
Jakby tego było mało, ksiądz wtedy specjalne kazanie z ambony wygłosił. Grzmiał, że dzielenie się majątkiem z potrzebującymi to święty obowiązek każdego chrześcijanina, że ten, który tego nie robi, będzie skazany na wieczne potępienie.
Nie muszę chyba dodawać na kogo wszyscy patrzyli, kiedy to wygłaszał… Gdybym mogła, tobym się chyba wtedy od razu pod ziemię zapadła. Nawet koleżanki z koła gospodyń wiejskich mi nie darowały. A zawsze byłyśmy takie zżyte!
Spotykałyśmy się raz w tygodniu w remizie przy kawałku ciasta, kieliszeczku czegoś mocniejszego. I jak to baby, śmiałyśmy się plotkowałyśmy, wspominałyśmy. A teraz? Pojawiłam się na spotkaniu trochę spóźniona, bo akurat krowa nam się cieliła. Gdy tylko weszłam, w sali zapanowała kompletna cisza.
– O, jednak przyszłaś. Co za zaszczyt, naprawdę… A już myślałam, że nasze towarzystwo ci nie odpowiada – odezwała się wreszcie stara Milewska.
– Daj spokój, Mućka nie mogła się ocielić, musiałam pomóc. Wiesz jak to jest przecież… – zaczęłam tłumaczyć.
Ale Milewska nawet mnie nie słuchała. Dalej ciągnęła swoje.
– No bo taka bogaczka jak ty nie pasuje już do zwykłych wiejskich bab. Twoje miejsce jest teraz na salonach w Warszawie albo w Paryżu, a nie w naszej skromnej remizie – zachichotała złośliwie.
Inne kobiety ochoczo jej zawtórowały. Poczułam, jak zalewa mnie złość.
– Nie rozumiem, o co wam chodzi! Jesteście wredne! Nie chcę was znać! – krzyknęłam i wybiegłam z remizy.
Tak się we mnie wszystko gotowało w środku, że nie byłam w stanie prosto jechać. Po drodze ze trzy razy z roweru zsiadałam, bo bałam się, że się przewrócę i jeszcze nogi połamię. Gdy dotarłam wreszcie do domu, opowiedziałam o wszystkim Pawłowi. Nawet nie próbował mnie pocieszać.
– Ja w knajpie się dowiedziałem, że powinienem wszystkim przynajmniej po dziesięć kolejek postawić. Jak na prawdziwego kolegę przystało – mruknął.
– I co, postawiłeś?
– Zwariowałaś? Powiedziałem, że na razie mnie nie stać. Ale jak tylko ziemniaki sprzedamy, to na pewno postawię, ale po jednej.
– No i?
– No i usłyszałem, że jestem sknera i chytrus. I że mogę sobie swoje pieniądze w dupę wsadzić. Bo teraz to nawet jakbym cały bar wykupił, to i tak nikt się ze mną nie napije – powiedział zrezygnowany.
Naprawdę nie wiemy już, co robić. Mijają kolejne dni i nic się nie zmienia. Nadal ścigają nas złe spojrzenia… Coś mi się wydaje, że ludzie nigdy nam nie odpuszczą. Jak nic, trzeba będzie gospodarstwo sprzedać i uciekać na drugi koniec Polski albo i świata.
Najbardziej boli mnie to, że nie wydaliśmy ze spadku nawet dolara, a już znienawidziła nas cała wieś. Mąż nie potrafi sobie z tym poradzić. Siedzi w chałupie, pije samotnie i przeklina mojego wuja.
W sumie mu się nie dziwię. Przecież to od tego cholernego spadku zaczęło się to nasze nieszczęście. Jak byliśmy bez grosza przy duszy, wszyscy nas lubili, poważali… Ech, chyba to prawda, że pieniądze szczęścia nie dają.
Czytaj także:
„Mąż realizował niespełnione marzenia kosztem syna. Jaś zaczął się go bać i dostał gorączki, gdy miał jechać na kolejne zajęcia”
„Po śmierci męża zgubiłam znienawidzony pierścionek zaręczynowy. Lata później oświadczył się nim... mój drugi mąż”
„Mam serdecznie dość męża, który nadskakuje mi ma każdym kroku. Brakuje, żeby zaczął przeżuwać za mnie jedzenie”