Kiedy ludzie słyszą słowo „alkoholik”, wyobrażają sobie zataczającego się faceta w obdartym ubraniu. Może śpi na ławce pod sklepem? Albo żebrze na kolejne wino. Ma czerwony nos, przekrwione oczy, nie ma zębów, no i śmierdzi. Inteligencją zapewne nie grzeszy, pochodzi z patologicznej rodziny i taką samą tworzy. Albo nie tworzy jej w ogóle. Nie pracuje. Stoi pod sklepem już od szóstej rano i tylko czeka, aż otworzą, by napić się piwa.
Tak, alkoholicy od razu rzucają się w oczy. Są rozpoznawalni, można ich było łatwo zauważyć i ominąć szerokim łukiem. Żeby przypadkiem nie zbliżyć się za bardzo, a już, broń Boże!, dotknąć. Bo to przecież gorszy gatunek, którym „normalny” człowiek gardzi, którego się brzydzi.
Ha! Nic bardziej mylnego!
Alkoholik nosi czasem eleganckie ubrania, modną fryzurę i idealny makijaż. Tak – alkoholik jest czasem kobietą! A do tego ma nienaganną opinię i cieszy się szacunkiem ogółu. I czasem nikt nawet nie podejrzewa, że może mieć poważny problem…
Rodzice nas kochali. Na swój sposób… Moje dzieciństwo było raczej przeciętne. Ani nie wspominam go szczególnie dobrze, ani nie leczę się z traumatycznych przeżyć. Nie przelewało nam się, więc ubrania i zabawki dostawałam głównie od starszego kuzynostwa. Nigdy jednak nie chodziłam w obdartych czy zniszczonych rzeczach. Mama zawsze o to dbała.
Gorzej było ze sferą emocjonalną. W okazywaniu uczuć moi rodzice nie byli mistrzami świata. Myślę, że nas kochali – mnie i mojego starszego brata – tyle że byli raczej chłodni, nie okazywali uczuć. Nie przytulali nas, nie głaskali, nie chwalili. Nie było bajek na dobranoc czy kołysanek odganiających złe sny. Ale nigdy też nie było przemocy i krzyków. Było więc po prostu przeciętnie.
Ale mnie ta przeciętność nie wystarczała. Zazdrościłam koleżankom, kiedy widziałam ich relacje z rodzicami – buziak na powitanie, buziak na pożegnanie… „Cześć, dziewczynki! Jak było w szkole, kochanie?” – niby zwyczajne pytanie, które zadawała mama Sylwii, mojej koleżance z ławki.
A ja tyle bym dała, by je kiedyś usłyszeć od swoich rodziców! To wtedy postanowiłam, że ja w przyszłości swoim dzieciom dam tyle ciepła, ile tylko będę w stanie.
W szkole zawsze byłam prymuską, liceum ukończyłam z wyróżnieniem, podobnie zresztą jak studia.
Wkrótce rozpoczęłam pracę moich marzeń
Zostałam przedszkolanką. Kochałam wszystkich swoich wychowanków i każdemu dawałam całą siebie i tyle miłości, zainteresowania i uwagi, ile tylko mogłam – na wypadek, gdyby któremuś z nich brakowało tego w domu…
W międzyczasie poznałam Bogdana, pobraliśmy się i doczekaliśmy wspaniałej córki, Marlenki. Niestety komplikacje podczas porodu i natychmiastowa operacja pogrzebały nasze nadzieje na kolejne dzieci. Choć było mi trudno, musiałam się pogodzić z tym, że Marlenka będzie jedynaczką. Przelałam więc całe uczucie na nią.
Początkowo wszystko było sielankowe i wspaniałe – kochający mąż, zdrowa córeczka, satysfakcjonująca praca. Idylla po prostu. I wtedy Bogdan dostał awans. Niby dobra wiadomość, tyle że nowe stanowisko wymagało od niego ciągłej dyspozycyjności i częstych wyjazdów służbowych.
Nie były one długie, zazwyczaj trwały maks trzy dni
Ale za to zdarzały się coraz częściej. W końcu wyglądało to w zasadzie tak, że Bodzio tylko wpadał do domu zostawić brudne rzeczy, przepakowywał walizkę, rzucał w biegu kilka słów i jechał dalej. A mnie coraz bardziej doskwierała samotność.
Miałam córeczkę, rodzinę, przyjaciół, ale wieczorami nie było nawet do kogo się przytulić. Umilałam więc sobie czas książkami i winem. I z czasem stało się to moim rytuałem, przyzwyczajeniem, bez którego nie mogłam zasnąć.
Nawet gdy byłam zmęczona lub chora i nie miałam siły na czytanie, wypijałam szybko lampkę alkoholu i dopiero kładłam się spać. Bogdan w końcu to zauważył.
– Nie za często pijesz? Może poszukam już miejsca w jakiejś klinice odwykowej? – zapytał którego wieczoru pół żartem, pół serio.
Mnie jednak to w ogóle nie rozbawiło
Nie piłam wódki czy taniego jabola! A poza tym nawet się nie upijałam! Ot, dwie lub trzy lampki czerwonego wina, na lepsze krążenie, na sen. To przecież nic złego! Pilnowałam swoich obowiązków, nigdy nie zawaliłam niczego – każdego dnia wstawałam rano, szykowałam śniadanie dla siebie i córeczki, odprowadzałam ją do szkoły, szłam do pracy.
Potem przykładnie robiłam zakupy, gotowałam obiady, prałam, sprzątałam, pomagałam w lekcjach. Nigdy nie piłam przy Marlence. Byłam odpowiedzialna, dojrzała. Naprawdę nie uważałam, że robię coś złego!
Przyzwyczaiłam się do popijania w ciągu dnia
Kiedy skończyłam 55 lat, przeszłam na wcześniejszą emeryturę. Zrobiłam to głównie ze względu na Marlenkę – jej bliźniaki za chwilę kończyły pół roku i chciała wrócić do pracy. Obiecałam, że się nimi zajmę.
– Kochanie, po co masz płacić obcej kobiecie i martwić się, czy maluchy mają dobrą opiekę? Ja z przyjemnością z nimi zostanę. Jestem ich babcią, poza tym mam doświadczenie, będziesz przynajmniej o nie spokojna! – przekonywałam ją.
Pierwsze dni były trudne. Odkąd Marlenka przestała być dzieckiem, pozwalałam sobie zaczynać moje „winne rytuały” już wcześniej – od lampki przy obiedzie. A kiedy się wyprowadziła, w zasadzie popijałam przez całe popołudnia po powrocie z przedszkola. Było to o tyle trudne, że Bogdan był coraz częściej na miejscu.
Musiałam się przed nim ukrywać, bo niepotrzebnie mi marudził i wyliczał alkohol. Ja nadal uważałam, że piję, bo mam ochotę. A przecież w każdej chwili mogę przestać. Tyle że po prostu nie chciałam – bo po co?
I nagle, kiedy zaczęłam zajmować się chłopcami, byłam w domu od samego rana, więc automatycznie chciałam sięgnąć po kieliszek. A przecież nie mogłam!
W końcu jednak nie wytrzymałam. Zresztą co tam jeden kieliszek wina, pity od rana do popołudnia? Przecież i tak byłam trzeźwa! Z czasem pozwalałam sobie na dwie, nawet trzy lampki… Nigdy jednak nie dopuściłam do tego, by mąż lub córka widzieli, jak piję przy wnukach, czy wyczuli ode mnie alkohol.
Tamtego dnia nigdy nie zapomnę
Chłopcy niedawno skończyli roczek, zaczynali już powoli sami chodzić, a ja nieźle musiałam się nagimnastykować, żeby ich upilnować. Wtedy akurat wyjątkowo tryskali energią. Przebierałam akurat pieluchę Pawełkowi, kiedy usłyszałam dziki wrzask Piotrusia.
Serce podskoczyło mi do gardła. Biegiem wpadłam do kuchni i to, co zobaczyłam, zmroziło mi krew w żyłach. Mój wnusio wylał na siebie świeżo zaparzoną kawę! Postawiłam ją wprawdzie na środku stołu, by żaden nie złapał kubka, ale nie pomyślałam, że pociągnie za obrus!
Byłam przerażona, nie wiedziałam, co robić! Zadzwoniłam po pogotowie, do córki, do męża… Sama nie wiem, do kogo jeszcze, bo działałam jak w amoku. Nawet nie pamiętam tych kilku minut, które minęły, zanim przyjechała karetka. Próbowałam sama sobie tłumaczyć, że choćbym nie wypiła nawet kropelki, nie mogłabym zapobiec temu nieszczęściu.
Przecież nie mogłam być w dwóch miejscach jednocześnie. Ale dobrze wiedziałam, że to nieprawda. To była moja wina! Tylko moja! Może gdybym myślała trzeźwo, przewidziałabym, że przecież któryś z chłopców może ściągnąć obrus. Może postawiłabym tę kawę na szafce…?
Poparzenia na szczęście okazały się niezbyt rozległe, najbardziej ucierpiała prawa rączka. Lekarze obiecywali jednak, że nie będzie większych blizn.
– Za trzy, cztery dni wypiszemy Piotrka do domu, a po kilku kolejnych dniach chłopiec zupełnie zapomni o całym zdarzeniu – zapewniali.
Najgorsze jednak dopiero miało się wydarzyć
Córka wyczuła ode mnie alkohol. Próbowałam coś powiedzieć, wyjaśnić, ale nawet nie chciała mnie wysłuchać. I w sumie się jej nie dziwię. Nie było dla mnie usprawiedliwienia, wytłumaczenia. Zapamiętałam tylko jej wzrok – pełen bólu, żalu i rozczarowania. I sama nie wiem, co było gorsze – to spojrzenie czy moje własne wyrzuty sumienia.
– Jak mogłaś?! Jak mogłaś tak narażać nasze wnuki? – usłyszałam wściekły syk mojego męża. – Długo przede mną ukrywasz swoje pijaństwo, alkoholiczko? – spytał, akcentując ostatnie słowo i wypowiadając je z pogardą.
Poczułam się, jakbym dostała w twarz. Jak mógł tak do mnie mówić? Jakim prawem? Przecież nie jestem alkoholiczką!
Nic nie powiedziałam, odwróciłam się tylko i wyszłam. Wróciłam do domu. Po drodze postanowiłam wylać cały alkohol i udowodnić wszystkim, że się mylą. Kiedy jednak wzięłam butelkę mojego ulubionego wina do ręki, nie mogłam się powstrzymać.
Nerwy, strach, rozpacz, wściekłość – wszystkie uczucia aż we mnie buzowały. Postanowiłam wypić tylko maleńki łyczek, na uspokojenie.
Usiadłam na podłodze, zaczęłam płakać
Byłam na siebie wściekła, wiedziałam, że córka już nigdy nie odzyska do mnie zaufania. Zresztą ja sama już sobie nie ufałam! Ale tak bardzo się bałam, co teraz będzie. Czy pozwoli mi widywać Piotrusia i Pawełka? Czy kiedyś mi wybaczy? A Bogdan? Co on teraz zrobi?
Rozpaczałam coraz bardziej. Miałam wrażenie, że zawalił mi się świat. Nie miałam już nawet siły nalewać kolejnego kieliszka, więc piłam prosto z butelki. I tak właśnie zastał mnie Bogdan
– zapłakaną, pijącą z gwinta, totalnie już wstawioną. Spojrzał na mnie z pogardą i zamknął się w pokoju.
Następny dzień był przełomowy. Dużo myślałam, czytałam i uświadomiłam sobie jedno – Bogdan miał rację. Jestem alkoholiczką. I przez mój nałóg naraziłam zdrowie własnych wnuków. Wiedziałam, że muszę coś z tym zrobić. Siłą powstrzymywałam się, by nie wypić choć jednego kieliszka, na uspokojenie. W końcu zadzwoniłam do męża i wydukałam tylko:
– Przyjedź, proszę…
Na szczęście zjawił się po kilkudziesięciu minutach
Mocno się w niego wtuliłam i płakałam. Długo. Nie poganiał mnie, o nic nie pytał. Po prostu tulił. Aż w końcu zaczęłam mówić przez łzy.
– Przepraszam! Masz rację, jestem zwykłą alkoholiczką! Ale nie potrafię sobie z tym poradzić, pomóż mi proszę!
– Ciiiiiiii, już dobrze, nie płacz. Ja też przepraszam, że niczego nie zauważyłem. Pomogę ci, wyjdziesz z tego – mówił.
Bogdan okazał się najwspanialszym mężem. Nie odtrącił mnie, nie potępił, tylko próbował zrozumieć. Wspólnie znaleźliśmy klinikę odwykową, gdzie zgłosiłam się na leczenie. Wielokrotnie też spotykał się z Marleną i Piotrem, jej mężem, i wstawiał się za mną.
Sama nie wiem, jak przekonał ją, by ze mną porozmawiała, ale kiedy zobaczyłam, że przyjechała mnie odwiedzić, nie mogłam powstrzymać łez. To była trudna rozmowa. Wiedziałam, że w kilka minut niczego nie naprawię, lecz to, że Marlenka mnie nie przekreśliła, dało mi siłę i nadzieję na lepsze jutro.
Dziś jestem trzeźwa już od trzech lat. Każdego dnia toczę walkę sama ze sobą i z nałogiem. Każdego dnia próbuję udowodnić sobie i bliskim, że zasługuję na zaufanie. I każdego dnia dziękuję Bogu za mojego Bogdana, bo tylko dzięki niemu dałam radę.
Czytaj także:
„Mój mąż poszedł do więzienia, bo stanął w obronie niewinnej starszej kobiety. Co za niesprawiedliwość”
„Chciałem być kimś, ale życie cały czas rzucało mi kłody pod nogi. Nie poddałem się i spełniłem swoje marzenie”
„Przyrodnia siostra mściła się na mnie, bo ojciec jej nie kochał. Miarka się przebrała, gdy zapragnęła spadku dla siebie”